![]() |
|
Kwestie różne, ale podróżne. Jak nic z powyższego o podróżowaniu Ci nie pasuje, pisz tutaj... |
![]() |
|
Narzędzia wątku | Wygląd |
|
![]() |
#1 |
![]() Zarejestrowany: Apr 2025
Miasto: Przystanek Oliwa
Posty: 24
Motocykl: Wrublin
![]() Online: 11 godz 29 min 50 s
|
![]()
Cofam się pamięcią, dokąd mogę. Na potrzebę tego postu do Gdyni lat 20-tych ubiegłego wieku.
Rusza budowa portu w Gdyni, polskiego okna na świat. Z różnych stron IIRP zjeżdżają się ludzie, widzący szansę na poprawę swojego losu. Wśród nich m.in. linia po kądzieli Strażnika Domowego. Gdynia przeżywa bujny rozkwit, rozrasta się w ekspresowym tempie. Jej osią staje się linia kolejowa nr 202 Gdańsk - Szczecin. Jak grzyby po deszczu powstają nowe (późniejsze dzielnice Gdyni) osiedla, które bardziej przypominają dzisiejsze, brazylijskie fawele niż zwartą, typowo miejską zabudowę. Babcia Marysia (pra pra babcia naszej wnuczki, która po niej dostaję swoje imię) rodzi się w Atamazynie (1923) ale dalsze jej losy stricte związane są już obecnym Trójmiastem. Tymczasem babcia Marysia "ląduje" z rodzicami i licznym rodzeństwem w domu, wciśniętym między trzy "fawele". Pustki Cisowskie, Meksyk i Pekin. Same nazwy już wiele mówią. Brakuje tylko Kanady ale tę przypominało centrum z licznymi barami, spelunkami, które przetrwały wojnę i nie poddały się 'komunie'. W istocie tworzyły własną i do dzisiaj owiane są złą sławą. Tawerna, Zacisze i Bar Pod Kotwicą - słynny, gdyński Trójkąt Bermudzki. ----------------------------------------------------------------------- Z "Bloga ELWOOD`A. Bar Pod Kotwicą. Pewnych miejsc nie należy komercjalizować. Zabija to ich ducha. Wiele z podobnych, straciło w ten sposób swój klimat i charakter. Za PRL-u jazda z klientami była krótka. Krawat na koszuli, tylko u anonimowych przedstawicieli kultury wyższej narodu, topiących szarość życia w kuflu lub lornetą z meduzą. Krawat u właściciela. Rzecz możliwa tylko na styku kultur. U nas wykształciła się monokultura morska. W lokalu Pod Kotwicą, szczękają kufle, słychać gwar przekrzykujących się ludzi, co rusz kraszony soczystym mniej lub bardziej przekleństwem. Nagle do baru wpada kobieta. Z tych, co to o niej odwrócony Kramer pisał w Czarnym obelisku. Po niej detonacja: Józek!!! Ty... itd. Po detonacji, cisza, tylko ten szum w uszach... Lokal zamarł. Kobieta wielkości ochrony prezydenta (w zespole) ruszyła w kierunku Józka, idąc ortodromą jak taran. Goście na linii rażenia spadają z barowych stołków ale nikt nie protestuje. Kto może i zdąży, sam szybko usuwa się z drogi. Tylko jeden (widać pierwszy raz tu był), próbował zaprotestować. Baba Józkowa nawet na niego nie patrząc wyprowadza płaski bekhend dłonią wielkości siedzenia i koleś fika orła z koroną, ginąc między nogami ludzkimi, wywróconych stołków i jednego stołu. Następnie zbliżyła się do Józka. Zanim ta pani weszła do baru, Józek był duszą towarzystwa. Klasyczny stały bywalec, doskonale zorientowany w rytuałach barowych, z lekką pogardą odnoszący się do "nietutejszych". Z lekką, ponieważ jego metr sześćdziesiąt pięć nie pozwalało mu na więcej. Kobieta podeszła do struchlałego, całkiem "nieswojego" już Józka i łapiąc go za kark jedną ręką wyrwała go ze stołka niczym rzepę w ogrodzie. Wspomogła się drugą za pasek i opuściła lokal z Józkiem pod pachą, niczym z siatką z zakupami albo z parasolem. Zaprawdę odbyło się to w ciszy i skupieniu... Cdn. Ostatnio edytowane przez El Czariusz : 22.04.2025 o 12:37 |
![]() |
![]() |
![]() |
#2 |
![]() Zarejestrowany: Sep 2017
Miasto: B..wała
Posty: 375
Motocykl: nie mam AT jeszcze
![]() Online: 3 tygodni 2 dni 9 godz 2 min 30 s
|
![]()
Z jakiegokolwiek wymiaru czy też świata równoległego i w jakiejkolwiek emanacji swej jażni El raczył powrócić ...
Powiem jeno: "Jeszcze nie jedną historię chciałbym usłyszeć"- nieodzobaczyć. ps. znam takich co dwie kawy zamawiali, dwa papierosy odpalali i w kąciku kawarnianym bardzo ciekawe monologi dialogowe prowadzili |
![]() |
![]() |
![]() |
#3 |
![]() Zarejestrowany: Apr 2025
Miasto: Przystanek Oliwa
Posty: 24
Motocykl: Wrublin
![]() Online: 11 godz 29 min 50 s
|
![]()
Malinowska.
Wstęp. Czary to, najogólniej ujmując, stosowanie pewnych nadprzyrodzonych środków zarówno w celu szkodzenia ludziom, jak też pomagania im w różnych sytuacjach. Z kolei magia to, jak podaje Słownik etnologiczny, „zespół zrytualizowanych działań i technik mający na celu – w przekonaniu ich wykonawców – powodować pożądane skutki w świecie realnym poprzez oddziaływanie za pośrednictwem tych zabiegów na określone – naturalne bądź nadnaturalne – moce obecne w naturze” (Buchowski 1987:218). W wierzeniach ludowych bardzo często synonimem czarów był urok, rodzaj złośliwej siły magicznej, którą, jak wierzono, posiadają niektórzy ludzie. Mogą oni rzucać urok poprzez spojrzenie lub wypowiedziane słowa. Uważano, iż niektóre osoby mogą być świadome swojej siły i rzucać uroki intencjonalnie, natomiast inne mogą nie mieć takiej świadomości. Wierzenia w czary i czarownice były w przeszłości rozpowszechnione na Kaszubach, a wiara w uroki przetrwała aż do czasów współczesnych. Czarami parały się, jak powszechnie sądzono, głównie kobiety, chociaż B. Sychta podaje też nazwiska pięciu znanych na Kaszubach czarowników. Czarownicami były najczęściej starsze, chude kobiety. Ponadto można je było rozpoznać po tym, że były w stanie godzinami patrzeć na słońce, miały dzikie, zaczerwienione oczy oraz lubiły kolor czerwony. Czarownice mówiły do siebie, a także zbierały zioła na cudzych polach i miedzach – w przeciwieństwie do pozostałych kobiet, które zbierały je na własnym terenie. Wierzono, że na usługach czarownic były ropuchy, sowy, czarne koty, a przede wszystkim wrony, które krążyły nad ich domami. Czarownicom przypisywano wywoływanie różnych niepomyślnych zdarzeń, zwłaszcza z zakresu działalności hodowlanej i rolniczej. Powszechnie wierzono, iż posiadały moc odbierania lub zatrzymania mleka krowom, sprowadzenia choroby na konie, zniszczenia urodzaju na polach. Mogły też spowodować konflikt małżeński, sprowadzić chorobę na dziecko czy „zadać” kołtun. O czarownicach krążyło dużo opowieści, które spisywali ludoznawcy i etnografowie od połowy XIX w. W tekstach tych przypisywano czarownicom, iż potrafią latać – najczęściej na miotłach – rzeszotami przelewać jeziora albo całkowicie wypijać z nich wodę, wyrywać lasy z korzeniami, zamienić człowieka w chmurę. Szczególnie niebezpiecznym czasem, w którym działały czarownice, była noc przed 1 maja, a przede wszystkim noc świętojańska, toteż należało w ten dzień przypędzić przed wieczorem bydło z pastwiska i pozostać w domu lub w kręgu ognia i światła z ogniska, które posiadały moc odstraszania czarownic. Według wierzeń w tę noc czarownice zbierały się na łysych górach, a tych nie brakowało na Kaszubach. Przed zlotem nacierały się smołą z brzozy i leciały na miotle, liściu paproci, na płachcie lub kawałku drewna. Miejscowościami znanymi z tego, że mieszkały w nich czarownice, były: Wierzchucino, Smolno, Chałupy, Wielki Kack, Pogórze, Piechowice, Karsin, Wdzydze Tucholskie, Rekowo (pow. bytowski), Ramleje, Pierszczewo, Rębiechowo, Przodkowo, Staniszewo, Skwierawy, Gostomie i inne. Szczególnie znana jest sprawa czarownicy ze Staniszewa, K. Mrówczyny, której w 1695 r. wytoczono proces o czary (potwierdzony w zachowanych materiałach archiwalnych), a następnie spalono ją na stosie. Fakt ten spowodował, iż wierzenia i opowieści dotyczące czarownic w tej miejscowości przetrwały w przekazach ustnych do czasów współczesnych. O czary posądzano nie tylko ubogie mieszkanki wsi, którym trudno było się obronić, ale także mieszczki o wysokiej pozycji społecznej. Przykładem jest żona burmistrza Wejherowa K. Wilmowa, którą w 1680 r. oskarżono o czary, a po drobiazgowym procesie spalono. Większość procesów o czary toczyła się przed miejskimi sądami świeckimi, czasem na posiedzeniach wyjazdowych. Szczególną surowością odznaczał się w końcu XVII i w pierwszej połowie XVIII w. sąd w Wejherowie. Przeprowadzał on procesy o czary nie tylko wniesione wobec mieszkańców, a zwłaszcza mieszkanek miasta, ale przywożono do Wejherowa także oskarżonych z ziemi lęborskiej i mirachowskiej. Procesy i „polowania na czarownice” nie były specyfiką Kaszub – lecz efektem kontaktów handlowych i wpływów kulturowych docierających tu poprzez Niemcy z Europy Zachodniej, gdzie szaleństwo procesów o czary trwało od XV do XVII w., a zwłaszcza w latach 1570–1630. Na ziemie polskie zjawisko to dotarło z opóźnieniem. Najwięcej procesów o czary miało miejsce w Wielkopolsce i Prusach Królewskich, czyli regionach, gdzie wpływy niemieckie i szerzej zachodnioeuropejskie były silniejsze. Procesy o czary toczyły się tu w XVII i XVIII w., głównie przed sądami miejskimi, a ich apogeum przypadało na lata 1676–1725. W ostatniej ćwierci XVIII w. procesy o czary w Polsce wygasają, do czego przyczyniła się między innymi ustawa z 1776 r., zalecająca traktować oskarżenia o czary jako pomówienia. Jednak wiara w czary i czarownice przetrwała znacznie dłużej, zwłaszcza wśród ludności wiejskiej. Sprawą, która odbiła się głośnym echem na Pomorzu, był samosąd dokonany w 1836 r. przez mieszkańców Chałup na mieszkance tej wsi – K. Ceynowie, którą znachor posądził o spowodowanie czarami choroby rybaka. Sprawcy zabójstwa zostali ukarani przez sąd pruski. Według wierzeń kaszubskich czarownicą można było zostać w wyniku nauczenia się tej sztuki. Stąd też, jak wierzono, wiedzę i umiejętności przekazywano w rodzinach z matki na córkę lub z babki na wnuczkę. Jeśli czarownica nie miała córki, mogła przekazać umiejętności obcej kobiecie, którą uznała za odpowiednią. Korzystano z pomocy czarownic, ale jednocześnie się ich obawiano. Chcąc sprawdzić, czy kobieta jest czarownicą, należało położyć miotłę na progu domu. Czarownica podniesie ją, a następnie wejdzie do środka. Czarownice uciekały przed święconą wodą i zapalonym jałowcem. Na Kaszubach powszechnie wierzono, iż można rzucić urok, czyli zadać, przez spojrzenie, ale także przez pochwałę. Toteż nie należało wpuszczać obcych osób, a tym bardziej mających „uroczne” oczy, do stajni lub obory. Szczególnie narażone na działanie uroków i czarów były małe dzieci, młode zwierzęta, dorastające dziewczęta, panny młode i kobiety po urodzeniu dziecka – stąd nie należało pokazywać dzieci zwłaszcza nieochrzczonych, ale także chwalić ich. Zadane dziecko dziwne i niespokojne się zachowuje, zwierzęta chorują i zdychają. Pochwała urody czy wyglądu kobiet mogła także, jak wierzono, mieć negatywne skutki. Uroczne oczy mogły być niebezpieczne dla samego posiadacza – jak pisał F. Lorentz, „gdy bez przedsięwzięcia środków ostrożności spojrzy na własne bydło, urzeka je również” (Lorentz, 1934:93). Przeciwko czarom i urokom stosowano i stosuje się różnego rodzaju środki zapobiegające. Przechodząc obok domu czarownicy, należało się przeżegnać. Gdy podejrzewa się, że ktoś może zadać, trzeba powiedzieć: kùsznij mie w rzëc (pocałuj mnie w d…). Przed czarami chroniła koszula założona szwami na zewnątrz oraz tak samo założony fartuch. Powszechnie stosowanym zabiegiem ochronnym było wiązanie czerwonej wstążki np. na rączce dziecka, wplatanie czerwonych wstążek w warkocze dziewcząt, a także grzywy koni. Małe, czerwone kokardki (nierzadko z religijnymi medalikami) wiesza się do dzisiaj we wózkach i na łóżeczkach dzieci. Skutecznym sposobem przeciwdziałającym urokom i czarom jest modlitwa odmówiona przez księdza podczas chrztu. Gdy praktyki ochronne zawiodły, wykonywano szereg zabiegów mających na celu zdjęcie uroku lub zneutralizowanie jego szkodliwej działalności. Udawano się w tym celu do wyspecjalizowanych osób, czyli czarownic. Jedna z metod polegała na tym, że wkładało się węgle z ogniska do szklanki ze święconą wodą i odmawiało modlitwy – najlepiej przez wejściowe zawiasy. Natomiast gdy zachorowały małe gęsi lub kaczki, należało je przepuścić przez męskie spodnie lub kalesony (metoda stosowana sporadycznie do dnia dzisiejszego). Na Kaszubach, podobnie jak w innych regionach, uprawiano różnego rodzaju praktyki magiczne. Ich celem było przykładowo spowodowanie urodzaju np. owoców. W tym celu w Wigilię Bożego Narodzenia gospodarz obwiązywał drzewa owocowe powrósłami ze słomy i uderzał je siekierą. Z kolei w Wigilię Nowego Roku czynność tę powierzano dzieciom, które biegały z dzwoneczkami naokoło drzew, wykrzykując formułę: „Jędrne jabłka, jędrne gruszki, jędrne śliwki, jędrne wszystko żytko”, „Jędrne gąsiątka, jędrne kurczątka” czy też „jędrne źrebiątka, cielątka, jagniątka” (Ceynowa). Kolejną czynnością magiczną było zakreślanie granicy – domu, pola, wioski. Pierwszą zakreślano, zamiatając dom w Wielki Piątek przed wschodem słońca. Po wykonaniu tej czynności należało wyrzucić miotłę na granicę zagrody, by uwolnić dom od robactwa (Sychta). Obrzędowe zakreślanie pól poprzez ich uroczyste obchodzenie miało na celu spowodowanie urodzaju. Niekiedy też praktykowano oborywanie granic wsi – czynność ta miała chronić przed „morowym powietrzem”, czyli epidemiami dżumy, cholery, czarnej ospy. W niektórych miejscowościach na północnych Kaszubach w dzień św. Jana zakreślano święconą kredą linię naokoło domu, aby nie miały do niego dostępu czarownice. Duże znaczenie w magii kaszubskiej odgrywała woda, z uwagi na jej moc oczyszczającą. Jeszcze do niedawna w Niedzielę Wielkanocną przed wschodem słońca udawano się do rzek, źródeł, aby umyć twarz lub zanurzyć się w wodzie. Idąc do wody, nie należało rozmawiać ani oglądać się za siebie. Woda ta, jak wierzono, miała moc usuwania chorób skórnych, a zwłaszcza świerzbu, wybielała piegi i uzdrawiała chore oczy. Niekiedy zabierano wodę w butelkę i przemywano nią twarz lub chore miejsca. Wodą oblewano żniwiarzy po ukończeniu żniw – ten magiczny zabieg miał zapewnić plony w przyszłym roku, a te były zależne od odpowiedniej ilości opadów deszczu. Woda mogła odgrywać także negatywną rolę. Zwłaszcza ta, w której umyto zmarłą osobę. Mogła zostać użyta do spowodowania czyjejś śmierci – wówczas wylewano ją przed progiem domostwa rodziny lub też należało spryskać nią twarz osoby, która miała zostać uśmiercona (Sychta). Religijną, ale także magiczną moc miała woda święcona przyniesiona z kościoła w święto Trzech Króli. Używano jej m.in. do zażegnywania pożarów, czasem obchodzono i skrapiano nią dom i zagrodę w Wigilię Bożego Narodzenia i w Wigilię Nowego Roku. Rybacy nadmorscy święcili łodzie oraz sieci przed rozpoczęciem nowego sezonu połowowego. Święconej wody używano także w celu wygnania złych mocy, np. diabła. Z kolei w magii miłosnej ważną rolę odgrywały żaba i kret. Dziewczyna, aby zwrócić uwagę wybranego młodzieńca, powinna zakopać żabę w mrowisku, a następnie zanieść szczątki żaby o dwunastej w nocy na cmentarz. Swat, który chciał skutecznie wypełnić swoją rolę, powinien podrapać nóżką kreta młodych, wtedy Weselé sã nie rozwali (Sychta). Nóżka musiała pochodzić od kreta zaduszonego lewą ręką, przed wschodem słońca, przed świętym Janem. Dziewczyna, która chciała zobaczyć przyszłego męża, powinna w noc sylwestrową rozebrać się do naga i spojrzeć w lustro lub zatańczyć dookoła komina. W trakcie tych czynności miała zobaczyć tego, którego wybiorą jej rodzice lub swat. Ważną rolę w praktykach magicznych odgrywała świeca poświęcona 2 lutego, czyli w święto Matki Boskiej Gromnicznej. Zapaloną stawiano przy umierającej osobie, aby oświecała jej drogę w zaświaty. Po przyniesieniu poświęconej gromnicy do domu zapalano ją i robiono znak krzyża na suficie domu, a także na drzwiach domu i budynków gospodarczych – miało to przynieść błogosławieństwo, uchronić przed złymi mocami i nieszczęściem. Gromnica miała, jak wierzono, moc uzdrawiania i leczenia chorób. Jej dymem okadzano gardło, przypalano końcówki włosów, co miało przynosić ulgę przy bólach głowy. Gromnica zapalona w czasie burzy miała moc odpędzania piorunów i chroniła dom przed pożarem. Zwyczaj ten jest współcześnie jeszcze sporadycznie praktykowany w niektórych kaszubskich rodzinach. Bacznie obserwowano świece (nie gromnice) palące się na ołtarzu podczas mszy ślubnej – gdy paliły się równym płomieniem, zapowiadały długie życie. Gdy jedna ze świec gorzej się paliła, zapowiadała osobie stojącej z tej strony smutne życie. Złą wróżbą, zapowiadającą szybką śmierć jednego z małżonków, było zgaśnięcie świecy podczas nabożeństwa. Magiczną moc miały też, jak wierzono na Kaszubach, sól, chleb i woda poświęcone w dniu św. Agaty, czyli 5 lutego. Rybacy wierzyli, iż mają one moc zabezpieczania przed powodzią, zalewem fal morskich, co miało ogromne znaczenia w miejscowościach położonych na Półwyspie Helskim. Gdy wysokie fale zalewały wioski, wychodzono z domu i rzucano w niepoświęconą sól, chleb oraz wodę – po niedługim czasie fale uspokajały się. Niekiedy rybacy zabierali ze sobą na łódź te poświęcone utensylia, aby użyć ich w razie niebezpieczeństwa. Magiczną moc przypisywano także zielonym gałęziom – zwłaszcza klonu. Dekorowano nim dom w dzień św. Jana, zwłaszcza na północy Kaszub. Chroniły one domostwa przed wtargnięciem czarownic, które w tym dniu były szczególnie aktywne. Gałązki klonu zatykano także na polach, a rybacy wkładali je na spód łodzi, „by czarownice nie miały do nich dostępu” (Stelmachowska). Szereg zjawisk i zachowań, w tym zwierząt, interpretowano jako zapowiedzi nieszczęść. I tak niepomyślną wróżbą była sytuacja, gdy chleb wkładany na łopacie do pieca spadł z niej. Nieszczęście wróżyła skrzecząca sroka przelatująca drogę, tak samo interpretowano zachowanie wrony. Ptakiem zwiastującym śmierć była sowa. Powszechnie za zwiastuna śmierci uznawano kreta – gdy kopał tunele pod budynkiem, wróżyło to śmierć domownika. Niekiedy jednak zachowanie takie interpretowano jako zapowiedź ożenku lub urodzenia dziecka (Sychta). |
![]() |
![]() |
![]() |
#4 |
![]() Zarejestrowany: Apr 2025
Miasto: Przystanek Oliwa
Posty: 24
Motocykl: Wrublin
![]() Online: 11 godz 29 min 50 s
|
![]() Pani Malinowska, choć jak na czarownicę "lepiej" brzmi Malinowska i tak (z szacunkiem jednakowoż) będę Malinowską przedstawiał, w dalszym opisie wspomnienia z lat młodości Babci Marysi. Z tych wszystkich z babci udziałem, najbardziej przypadła mi właśnie historia z Malinowską i z synkiem SSmanna, na którego opiece babcia jako młodziutka opiekunka sobie w czasie wojny dorabiała. Wracając do Malinowskiej, mieszkała ona w domu samotnie, wynajmując pokój. Wszyscy wiedzieli, kim Malinowska jest ale żyli zgodnie, bo nikt na tym podwórku w drogę drugiemu nie wchodził. Wspólnie obchodzono urodziny, chrzciny, śluby, imieniny i na końcu pogrzeby. Kiedy w 1947-ym na świat przyszła mama Strażnika (jako druga z trojga rodzeństwa) wszyscy zgodnie obchodzili kolejne pępkowe. Na nie oczywiście zaproszona była również Malinowska ale... wymówiła się. - Nie, nie... dziękuję za zaproszenie ale to taka ładna dziewczynka i mogłabym przypadkowo rzucić urok! Pamiętajcie też koniecznie o zapleceniu czerwonej wstążeczki w narożniku kołyski! Tu oczywiście tradycji stało się zadość. Kilka m-cy później do domu (z przydziału) wprowadziła się rodzina z kilkunastoletnią córką. Ojciec był jakimś wyższym urzędnikiem, jego żona nie pracowała. Ubierała się modnie i poza piętami na koturnach dość wysoko zadzierała nosek. Wyraźnie dawała do zrozumienia, że progi jej mieszkania odpowiadają jej ego. Pal sześć... Gorzej, że na siłę wprowadzała swój porządek, bardzo odległy od tego do jakiego przywykli mieszkańcy. Przeszkadzało jej wszystko. Trzepak, który kazała wyciąć, sznury z suszącą się bielizną (te również odcięła) itd... Stopniowo opór mieszkańców narastał ale hamulcem były groźby poparte koneksjami. Pech Jażdżewskiej (bo tak się nazywała) polegał na tym, że przy okazji stanęła na drodze Malinowskiej. Solą w oku była niezależność tej ostatniej. Mimo wszystko sąsiedzi ostrzegali Jażdżewską, by powstrzymała swoje niekończące się uwagi i docinki kierowane ku starszej, chudej i mocno zgrzybiałej pani. To z kolei Jażdżewską jeszcze bardziej nakręcało. Ona (Jażdżewska) światowa, żadnej wiedźmy się nie boi, tym bardziej jakiś prymitywnych guseł, do których manifestowała odrazę. Wszystko to skupiało się na Malinowskiej. Stare porzekadło mówi, dopóty dzban wodę nosi, dopóki się ucho nie urwie. Nie wiem czyje w końcu ucho było ale czara (czary) się przelała... Któregoś ranka córka Jażdżewskiej obudziła się z kołtunem na głowie. Próbowała go rozczesać ale im więcej energii na proces poświęcała, tym włosy plątały się bardziej. W końcu zdesperowana matka zgoliła córce włosy. Po kilku tygodniach odrastania wynik był ten sam. Nie było już do śmiechu, bo w szkole córce nie dawano spokoju i w ogóle, nie wyglądało to dobrze. Ktoś doradził Jażdżewskiej by sprowadziła księdza ale... jak to tak. W nowym świecie dialektyzmu ksiądz...? Hm... jak trwoga, to do... księdza. Ksiądz przyszedł i już od wysokiego progu stwierdził, że nic tu po nim. - Musi pani szukać kogoś konkretnego i polecił jej gdzieś na Kaszubach znanego księdza egzorcystę. Rada nie rada, spakowała Jażdżewska manatki, córę do autobusu z chustą na głowie i pojechały do księdza. Ów po wstępnych oględzinach z troską stwierdził, że nic tu po nim. - To jest wyjątkowy urok. Wysłuchawszy całej historii polecił: - Na pani miejscu po powrocie do domu udałbym się do Malinowskiej i próbował się z nią po prostu dogadać. Zapomnieć o urazach i porozumieć. Wnoszę, że wina leży jednak po pani stronie... Zdruzgotana wróciła do domu i zatopiła żale w butelce czerwonego wina. Długo jeszcze nie mogła zasnąć walcząc z natręctwem myśli wszelakich. Ostatecznie, w pełnej desperacji, któregoś dnia grzecznie zaczepiła Malinowską. - Pani Malinowska... ja..., ja... bardzo panią przepraszam. Niech mi pani pomoże... Po raz pierwszy wzrok obu zetknął się na dłużej. Niezwykle przenikliwy Malinowskiej, przeszywał Jażdżewską na wskroś... - Dobrze. Jutro rano zgol córce włosy do gołej skóry i czekaj. Po kilku tygodniach córka cieszyła się znowu bukietem jeszcze krótkich, ale już zdrowych włosów. Co ciekawe (i może normalne) Jażdżewska zmieniła się radykalnie. Z czasem wrosła w lokalną społeczność ciesząc się odtąd sympatią sąsiadów. Zrzuciła koturny, próg zniknął i wszyscy "żyli długo i szczęśliwie". Babcia Marysia przeżyła godnie 95 lat (dziadek August jej mąż 97). Dziadek odszedł w lutym 2018, babcia w marcu tego samego roku. Będą się oni jeszcze w historii podwórza przewijać kilkukrotnie, bo i role odgrywali nietuzinkowe. Z "Bloga ELWOOD`A" Ludzie jak legenda. Gołębie. Eskadra za eskadrą zrywają się i lecą. – A dokąd to? – pytam. Na piwną, niedaleko. Zataczają nad ulicą jeden, drugi krąg, ale pani Kazimiery nigdzie nie widać. Już dawno odleciała. Już tylko te kamienne gołębie nad bramą ją przypominają. „Przedwojenni mieszkańcy – czytam w dawnej notatce prasowej z 1948 roku – pamiętają starszą panią, urzędniczkę PKO, która wracając z biura witana była przez chmary gołębi. Nad Placem Zamkowym w godzinach pobiurowych, nad przystankiem autobusu, z którego wysiadała ich karmicielka zbierały się krocie ptaków, które krążyły niecierpliwie zapędzając się daleko na Krakowskie Przedmieście, wypatrując autobusu swej pani. Pani Kazimiera Majchrzak brała ze sklepu codziennie zamówione 5kg ziarna i karmiła swoje dzieci, jak je pieszczotliwie nazywała. W czasie wojny powodziło się jej gorzej. Na pokarm dla gołębi kolejno poszedł zegarek, biżuteria i osobiste rzeczy. Po Powstaniu wróciła na Stare Miasto. Gołębi nie było. Któregoś dnia spostrzegła jednego i to bez nóżki. Pobiegła po ziarna. Zbiegły się jeszcze 3 gołębie. Na drugi dzień było już siedem. A potem coraz więcej i więcej…” Mieszkała najpierw we wnęce wypalonego sklepu za rogiem Piwnej i Placu Zamkowego. Później tu, pod szóstym. A wszędzie, wszędzie, w każdym zakamarku jej maleńkiego mieszkanka – gołębie. Głodne, niezadbane. Tak samo, jak ci ludzie wracający do murów zburzonego miasta… I tak dalej, i tak dalej… 6 rozdziałów tego przewodnika przeciąga nas przez Warszawę i Mazowsze tropami twórców, ludzi legend, legend zwykłych, minionym życia kształtem, osobliwości i wydarzeń. Zdawkowe tytuły: Gołębie, Świetlica, Echo ich kroków, U stóp matki, Kopiec, Śmigło, Kępa, Pan Cegliński, Smolarnia, Oberża, Jacek, Tramwaj, Lustro, Wiatr, Majdan, Skansen bojowy, W Stawisku, Trędowata… i wiele innych, są na tyle intrygujące, by zajrzeć do środka i wyczytać historię, która cudnie pisana jest. Opowieści z mazowieckiej ziemi. Tadeusz Chudy. P.S. Czy to f-cznie mój powrót? Nie. Gościnny występ, będący wstępem do scenariusza książki, która pisze się na Waszych oczach. Tak. Niemal wszyscy, których znam, nawiali mnie do napisania książki. Nawet Pani Trudzia czyli moja wychowawczyni z TE Wejherowo - Profesor Treder. A bardziej - Pani profesor Treder czyli po prostu nasza Trudzia. Po Afganistanie 2010 wypadło pierwsze i jedyne, w którym brałem udział, spotkanie "naszej klasy". Będąca już na emeryturze Pani Trudzia żywo mnie wspominała. Konkretniej mój egzamin pisemny - maturę z polaka. Moja praca wyrwała ją z butów. Jeszcze bardziej jej męża i jeszcze dwóch mężów pozostałych członków rodzaju żeńskiego komisji egzaminacyjnej. Komisja żeńska sprawdzała prace a męski oddział mężów, całkiem znudzony jakością prac, spożywał... no ten, tego. Praktycznie nic się nie działo, nuda, dopóki na tapetę nie wjechała moja praca. Po pierwszym czytaniu już na dzień dobry - pierwsza dyskwalifikacja. Trzy błędy ortograficzne (jeden błąd - czwórka, dwa - trójka, trzy - pała i do widzenia) ale... w jednym, powtarzającym się trzy razy w tekście wyrazie. Dlatego do dzisiaj wiem, jak się pisze "po prostu". To jeszcze nic. Praca nie na temat - druga dyskwalifikacja. W zasadzie już tu przepadłem. Bezdyskusyjnie powinienem dostać dwóję czyli pałę. Koniec kropka. To, co się jednak wydarzyło potem to... 1. Na wniosek nieformalny elementu męskiego (prawdopodobnie będącego pod wpływem) zażądano drugiego czytania! 2. Po drugim czytaniu - trzecie. 3. Element męski zapowiedział, że nie opuści "posiedzenia" dopóki komisja żeńska nie postawi mi... BDB! 4. Komisja żeńska protestuje! Dwója i KONIEC! 5. Mija kilka godzin. W czasie między zawarto porozumienie, że najpierw ocenione zostaną pozostałe prace, potem komisja wróci do oceny mojej. 6. Mija północ. Żeński organ upiera się ale męski bardziej. 7. Bladym świtem opór żeńskiego organu słabnie. Męski odwrotnie. Napiera coraz silniej. Rzekłbym dopiero się rozkręca. 8. Powoli wypracowany zostaje kompromis. 9. Organ żeński - DST i ani grama więcej! 10. Organ męski - DST+ i ani grama więcej. Historię oceny mojej pracy poznałem na balu maturalnym. Cały ów organ męski na balu zameldował się w komplecie i jak się okazało, bardzo chciał mnie poznać. Z balu mam tylko prześwity pamięci... Pamiętam, że ostatecznie zadecydowało po prostu - poprostu. Poprostu jako jeden błąd a nie trzy. Wtedy zdumiony pierwszy raz usłyszałem, że powinienem... pisać. Moja odpowiedź jednak wyrwała panów ponownie z butów. |
![]() |
![]() |
![]() |
|
|
![]() |
||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Historia pewnego pomysłu czyli zapraszamy na Letni Zlot FAT 2013 | Mat | Imprezy forum AT i zloty ogólne | 53 | 19.04.2013 08:15 |