|
![]() |
#1 |
![]() Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
![]() Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
|
![]()
Wbrew obawom budzimy się rano bez dziur w namiocie. Za dnia doskonale widać wioskę, z której dochodziły odgłosy strzałów. Wydaje się, że nie było szans aby można nas było stamtąd dostrzec. Wstępna trudność na początek dnia to nawrotka załadowanym motocyklem na tym zboczu. Na szczęście obywa się bez przygód.
![]() ![]() Dzisiejszego dnia droga dalej prowadzi nas na południe w kierunku jeziora Van. Do samego jeziora jednak nie docieramy gdyż wcześniej odbijamy w prawo w boczną drogę. Po kilku kilometrach stajemy przy wiejskim sklepiku. Zebrane pod nim dzieciaki szybko wykazują zainteresowanie naszymi osobami. Krótkie zakupy kończą się małą sesją fotograficzną. ![]() Jedziemy dalej w kierunku potężnego masywu zarysowującego się przed nami. Nijaki asfalt szybko przechodzi w szuter. Spotkani na rozstaju dróg pasterze niewiele nam pomagają więc zdajemy się na Garmina. Ma swoje fanaberie, czasem wyszukuje dziwne trasy, czasem się wyłącza ale bez niego byłoby kiepsko. W pyle i kurzu unoszącym się spod kół jedziemy otaczając wulkaniczny masyw od północnej strony. Mijamy małą pasterską wioskę, skromne domy, ludzie spoglądający z ciekawością i wszędobylski zapach bydła. Te jednak dostrzegamy dopiero za wioseczką na pastwiskach. Niestety wzbudzamy zainteresowanie psów pasterskich, które postanawiają na nas zapolować. Niezbyt miłe to przeżycie, bo to nie małe kundelki a wielkie i masywne psy, dodajemy więc stanowczo gazu i zostawiamy je w tumanie kurzu. Jedziemy tak jeszcze kilkanaście kilometrów, pozostawiając ślady cywilizacji daleko w tyle. Wreszcie, gdy wyjeżdżamy zza zakrętu, nieco poniżej ukazuje nam się malutka osada. Kilka gospodarstw i spora mętna kałuża, będąca zapewne wodopojem dla zwierząt. Według Garmina jesteśmy na miejscu. Dalej, a w zasadzie wyżej (jesteśmy na blisko 2500 metrów) chyba już się dojechać nie da. Zjeżdżamy powoli między budynki, ludzie, głównie dzieci spoglądają na nas nieśmiało. Podobnie jak mężczyzna, którego obieramy za cel. Podjeżdżamy, witamy się i próbujemy zebrać potrzebne nam informacje. Otóż chcemy tu zostawić nasz dobytek i ruszyć w górę, na drugi co do wysokości szczyt turecki - Suphan Dagi. Konwersacja nie idzie nam najlepiej bo każdy z nas używa nieznanego drugiemu języka, dopóki nie pada nazwa szczytu i gest sugerujący marsz. Wtedy nasz rozmówca się ożywia a z jego gestów wnioskujemy, że się da i w ogóle wszystko ok. Nagle za naszymi plecami robi się jakieś zamieszanie i spośród małego tłumku wychodzi do nas dojrzały, elegancko ubrany mężczyzna. Podajemy sobie dłonie i zaczynamy od nowa nasze eksplanacje. Po chwili gość prowadzi nas w kierunku czegoś co okazuje się jego garażem. Pokazuje aby zaparkować motocykle obok jego forda. Tak też robimy. Uznajemy, że chyba się dogadaliśmy i możemy tu wszystko bezpiecznie zostawić. Zaczynamy się powoli przebierać i pakować niezbędny ekwipunek do plecaków. Cała wioska się nam przygląda. Szef (tak nazwaliśmy właściciela garażu) kilka razy proponuje nam czaj u niego w domu. Oczywiście zaproszenie przyjmujemy tyle że samo przebieranie dosyć długo nam się ciągnie. W międzyczasie wszyscy z zainteresowaniem oglądają nasz sprzęt, aparaty, kamery, mój nóż („Rambo"“ - jak go nazwali) no i oczywiście motocykle. Pytam jeszcze szefa czy torby można schować u niego w domu. Nie robi żadnego problemu. ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Wreszcie spakowani kierujemy się do jego domu. Przed wejściem oczywiście zostawiamy buty i plecaki. Wchodzimy do izby, w której siedzą same kobiety. Co ciekawe na środku pod ścianą stoi płaski telewizor. Tu jednak siedzieć nie będziemy, Szef prowadzi nas do kolejnej izby. Podłoga tu jest cała wyścielana dywanami a dokoła porozkładane są poduszki do siedzenia. Z nami wchodzi młody chłopak i jeszcze jeden mężczyzna. Kobiety zostają. Siadamy w czwórkę i przez moment z zaciekawieniem i pewnym zmieszaniem patrzymy się na siebie. Szef zdaje się emanować jakąś dumą, czy to z faktu, że nas zaprosił, czy z tego, że ma taki dom. Wtem wchodzi mała dziewczynka z tacą, szklaneczkami i dzbankiem. I zaczyna się rytuał. Małe szklaneczki napełniają się za pomocą małych rączek i lądują tuż przed nami, Jest też oczywiście cukier w kostkach. My wrzucamy go do szklaneczek, Szef bierze do ust i sączy przezeń herbatę. ![]() ![]() ![]() Herbata przełamuje lody i wkrada się między nas ożywienie, zaczynamy jakąś nieporadną rozmowę. Mimo, że używamy słów, więcej rozumiemy i przekazujemy gestami. Nasz gospodarz nazywa się Nesim. Młody chłopak to jego syn Feizi, a drugi mężczyzna to Rassul. Wszyscy trzej są bardzo sympatyczni. Gdzieś pomiędzy tym wszystkim lata jeszcze mały brzdąc, zdaje się najmłodsza pociecha Nesima. Szef opowiada nam o swojej rodzinie, pokazuje zdjęcia synów na ścianie (wiszą tam tylko synowie) i mówi, że wszyscy wyjechali do miasta. Został tylko Feizi. Dowiadujemy się też, że zachodnia Turcja i Istambuł są złe, Ameryka też. Szef pyta o Polskę. Odpowiadamy, że Polska jest dobra ![]() ![]() Wreszcie przychodzi pora aby ruszać. Jest już południe a czterotysięcznika nie zdobywa się między obiadem a kolacją. Nesim pyta jeszcze czy nie chcemy czaju na drogę. Idę więc do plecaka po swój termos. Wracając słyszę głośne i stanowcze:Kurd! Kurdystan!. Pytam więc po powrocie Ernesta o co chodzi. Gdzieś nam to umknęło, w ogóle się nad tym nie zastanawialiśmy do tej pory. A teraz już wiemy, jesteśmy w Kurdystanie, w kurdyjskiej wiosce. To dlatego Nesim niezbyt przychylnie wypowiada się o zachodniej (administracyjnej) części Turcji. Relację kurdyjsko-tureckie od dziesiątek lat nie układają się dobrze. Siadam z moim termosem (0,7l) a Nesim patrzy i się uśmiecha ironicznie. Po chwili wchodzi jego córką, z - na oko - 5 litrowym termosem, takim ze szkłem w środku. Teraz to my się śmiejemy i próbujemy wytłumaczyć, że nie damy rady tego ze sobą targać. Szef nie ma wyjścia, ustępuje a my zalewamy tylko nasz mały termosik. Dostajemy jeszcze zapas chleba, owczego sera i oliwek. No to z głodu nie zginiemy. ![]() ![]() ![]() ![]() Żegnamy się z naszym gospodarzem, zarzucamy plecaki i ruszamy w góry. Od ponad 10 dni siedzimy głównie w siodłach motocykli, nasze nogi nie są więc zbyt skore do poruszania się, szczególnie w górę i z balastem. Tak więc tempo z początku jest bardzo spacerowe. Co więcej, to nie Tatry czy Alpy, nie ma tu żadnych szlaków, tabliczek czy ścieżek. Znaczy ścieżki są ale pasterskie. Drogę więc musimy wybierać sobie sami „na oko“. Ponoć na wejście na Suphan Dagi wymagane jest jakieś pozwolenie administracyjne, no cóż, my mamy zgodę Nesima - nam wystarczy ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Przerwa jednak długo trwać nie może, bo czasu wiele nie mamy i jutro chcemy atakować już szczyt więc dziś musimy obozować jak najwyżej. Pod wieczór po 6 godzinach marszu znajdujemy w miarę płaski kawałek terenu i rozbijamy namiot na 3500 metrach. Wieczór jest jeszcze w miarę spokojny a niebo przejrzyste, czuć jednak, że wiatr się wzmaga. ![]() ![]() ![]() W nocy następuje załamanie pogody i załamanie snu. Kiedy budzę się pierwszy raz, boczna ściana namiotu leży mi na twarzy. Wieje niesamowicie, a ponieważ namiot jest bez fartuchów zimne powietrze wlatuje również do środka. Każde kolejne przebudzenie wzmaga złość, praktycznie nie da się spać, szarpie namiotem niesamowicie. W takich warunków dociągamy do rana. Niestety namiot nadal leży na nas. Wychylamy głowy na zewnątrz aby przekonać się, że przyszła do nas zima. Czarne chmury, biały śnieg i potężny wiatr. Nic tylko atakować szczyt. Leżymy więc dalej w ciepłych śpiworach i czekamy na jakieś okno pogodowe. Te następuje dopiero po 10tej. ![]() ![]() Wychodzimy zostawiając obóz i pniemy się z wolna do góry. Nie jest dobrze, czarne chmury co chwila przewalają się przez grzbiet, co jakiś czas popaduje śnieg i nieustannie wieje. Po jakimś czasie zaczyna też błyskać i grzmieć. Ernest jest trochę z przodu i zdaje się nie zwraca zbytnio uwagi na coraz większe niebezpieczeństwo pchania się wyżej. W końcu się zrównujemy a pogoda załamuje się totalnie. Wieje, sypie, błyska i grzmi. ![]() ![]() Chowamy się w zagłębieniu skalnym, żeby przeczekać burzę. Jesteśmy na blisko 3800 metrach ale decydujemy się na odwrót. Jest zbyt niestabilnie i nie ma sensu ryzykować, zwłaszcza, że cały czas musimy wyszukiwać sobie dobrą drogę. Po kilkunastu minutach przestaje grzmieć i szybkim krokiem schodzimy do obozu. Przemarznięci pakujemy się w śpiwory. ![]() ![]() Dochodzimy do siebie i wyczekujemy kolejnego przejaśnienia aby się spakować i zejść do wioski. To następuje dopiero po 14tej. Szybko się zwijamy, choć namiot wyrywa z rąk i zaczynamy zejście. Po chwili znowu pogoda się sypie, zaczyna padać, wpierw śnieg, potem deszcz. Widoczność znikoma. Dobrze, że mamy GPS więc schodzimy po śladzie. W końcu jednak padają baterię. Na szczęście najgorszy odcinek drogi za nami, w krótkich przejaśnieniach dostrzegamy wioskę, wyznaczającą nasz kierunek. Na dole jeszcze trochę błądzimy między wzgórzami i skałami aż wreszcie wychodzimy na drogę tuż przed zabudowaniami. Spotykamy Rassula i jego brata Mehmeta wracających ze stadem, jesteśmy bezpieczni, u swoich ![]()
__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/ |
![]() |
![]() |
![]() |
#2 |
![]() Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
![]() Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
|
![]()
Ponieważ nie chcemy nadwyrężać gościnności tutejszych ludzi postanawiamy rozbić namiot w pobliżu garażu Nesima. Jego samego zdaje się nie ma w wiosce bo nie widać auta. Zaczyna padać. Podchodzi do nas mężczyzna, który gestami pokazuje nam, żebyśmy spali u niego. Z początku się opieramy nie chcąc się narzucać, w końcu jednak ustępujemy. Idziemy do niego do domu, na drugim krańcu osady. Obmywamy ręce i twarze i siadamy w głównym pokoju. Tym razem jest nas więcej, oprócz Selima (gospodarza) również jego syn Efe, Rassul i Mehmet, których spotkaliśmy przed wioską oraz syn Nesima - Feizi. W izbie obok zdaje się są też córki Selima. I tradycyjnie na środku pokoju ląduje wielka taca, małe szklaneczki, dzbanek z czajem i kolacja. Atmosfera jest mniej napięta, jakby mniej oficjalna jak w domu Nesima. Szybko zaczynamy się komunikować. Rassul wpada na dobry pomysł i zaczynamy porozumiewać się pokazując przedmioty i zjawiska i mówiąc ich nazwy, my po polsku i angielsku, oni po kurdyjsku i turecku. Całkiem nieźle nam to idzie, jest sporo zabawy. Robimy sobie też pamiątkową sesję zdjęciową. W końcu poprzedniego dnia Nesim dał nam adres aby przesłać mu zdjęcia, będzie więc ich więcej
![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Wreszcie po najedzeniu się i wypiciu morza herbaty zbieramy się do snu. Selim z Efem przygotowali nam posłanie w osobnym pokoju. Z rozkoszom kładziemy się w świeżej pościeli i próbujemy zasnąć. Pół godziny później dochodzi nas dźwięk nadjeżdżającego samochodu. Słyszymy jak ktoś wpada do mieszkania i zaczyna robić jakieś zamieszanie. Otwierają się drzwi naszego pokoju i staje w nich wyraźnie pobudzony Nesim. Nerwowo gestykuluje i krzyczy. Każe nam się zbierać. Niechętnie więc się pakujemy przeczuwając, że coś może być nie tak. Może faktycznie trzeba mieć pozwolenie na wejście na Suphana? Może nasz gospodarz dowiedział się o tym gdzieś w mieście? Wychodzimy z domu, w biegu żegnając się z Selimem i dziękując mu za gościnę. Na zewnątrz pada. Pakujemy się do forda, Nesim cały czas coś mówi. Szkoda nam Seilma i Efego, bo zdaje się, że Szef nieco ich zrugał. Na szczęście jednak nie wyjeżdżamy nigdzie daleko. Trafiamy do domu Nesima. Kiedy już siedzimy na podłodze u niego w pokoju Nesim się uspokaja. Za chwile pojawia się herbata. Chyba czujemy o co chodzi. Szef chyba czuł się odpowiedzialny za nas, jako ten który nas pierwszy ugościł ale chyba bardziej jako najważniejsza osoba w osadzie. Może też było mu w jakiś sposób głupio, że jego gości przejął ktoś inny. W każdym razie znowu musimy wypić sporo czaju nim spokojnie będziemy mogli zalec i wreszcie odpocząć po nieudanej ale ciężkiej próbie zdobycia czterotysięcznika. Rano ponownie siedzimy z Nesimem przy herbacie i pasterskim śniadaniu. Czas jednak się zbierać. Pakujemy nasz dobytek z powrotem na motocykle i żegnamy się z naszym kurdyjskim przyjacielem. Nesim pyta, czy dałbym „nóż Rambo“ jego synowi“. I weź tu odmów człowieku za taką gościnę? Bez większego żalu rozstaje się więc z moim Gerberem. Jeszcze ostatnie wspólne zdjęcie i zapalamy maszyny. Pozostawiamy samotną górską osadę i niezdobytą górę, której wierzchołek cały czas tonie w chmurach. Suphan Dagi nie był dla nas łaskawy. ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Najwyższa pora myśleć o opuszczeniu gościnnej Turcji. Jedziemy więc ponownie na północ aby odbić w kierunku irańskiej granicy. Szybko dopada nas deszcz, temperatura też nie rozpieszcza, jest jakieś 10 stopni. Po kilku godzinach zjeżdżamy do przydrożnej knajpy. Musimy trochę wyschnąć i się ogrzać. Przy okazji zjeść obiad i skorzystać z netu. Knajpę prowadzi bardzo przyjemny jegomość, który serwuje nam bardzo dobrą rybkę. Przy okazji wypijamy kilka herbat i ze dwie kawy, internetu niestety nie ma ale spisujemy na laptopie przeżycia ostatnich dni i zgrywamy zdjęcia. Na koniec gość kasuje nas tylko za rybę, piliśmy za gratis ![]() ![]() Szeroka dwupasmowa droga prowadzi nas wprost na wschód. Tym razem na nocleg zjeżdżamy jeszcze za dnia chcąc jak najszybciej schować się przed tym co niesie ze sobą potężna czarna chmura. Zaraz po wejściu do namiotu zaczyna kropić. Jednak deszczowy kataklizm przeszedł gdzieś bokiem. Z rana prace porządkowe, głównie wokół twarzy i głowy Ernesta, który postanowił pozbyć się nadmiaru owłosienia. Ja zgodnie z autorską tradycją, na wyjazdach się nie golę więc mam problem z głowy ![]() ![]() ![]() Docieramy do miasta Dogubayazit i próbujemy się w nie zgłębić aby znaleźć kafejkę. Miasto odstręcza, jest jakieś brzydkie i chaotyczne. Postanawiamy je opuścić. Tabliczka informacyjna pokazuje, że do granicy zostało około 30 km. Po drugiej stronie ulicy, ze szczytem ukrytym w chmurach, piętrzy się góra marzenie - Ararat. ![]() Chwilę później mijamy stację benzynową i coś nas kusi aby zawrócić i zajechać tam. A może akurat mają internet? No i jak się okazuje mają ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Przed granicą ciągnie się 11 kilometrowy korek ciężarówek. My mijamy go bokiem i podjeżdżamy do bramki dla osobówek. Na tureckiej granicy nie ma większych problemów. Ostatni urzędnik przed irańską bramą po zajrzeniu w nasze paszporty woła: Dzień dobry! Okazuje się, że studiował w Szczecinie a teraz mieszka z żoną - polką w Dogubayazit. Jest miło ale komputer wyrzuca mu, że Ernest musi jechać na prześwietlenie. Trwa to chwilę, którą spędzam na rozmowach z kurdyjskimi pracownikami jadącymi do Iranu. Wreszcie metalowa brama otwiera się przed nami i wjeżdżamy na ziemię irańską. ![]() ![]()
__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/ |
![]() |
![]() |
![]() |
|
|
![]() |
||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
LS2 MX 456 miał ktoś w garści? | majo | Kaski | 14 | 08.02.2015 13:31 |
MotoGóry 2013 - czyli zdobywamy najwyższe szczyty Kaukazu | airwolf | Trochę dalej | 13 | 03.10.2013 12:33 |
Na Wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja! - Czyli jak planować, żeby wyszło kompletnie inaczej niż się planowało | czosnek | Polska | 61 | 15.02.2011 19:28 |
czy ktos miał styczność z napędami VAZ?? | krystek | Rama, zawieszenia, napęd | 9 | 18.08.2008 00:03 |