Z rana na rozgrzewkę 20 kilometrowa wspinaczka. Wjeżdżamy w góry RIF 1500 m n.p.m. Widoki takie, że szkoda gadać, lepiej podziwiać. Po drodze spotykamy lokalesa, który sprzedaje owoce kaktusa. Kupujemy, ale nie bardzo wiemy jak się do nich dobrać. Mnóstwo mikrowłosków z tych owoców utyka nam w dłonie. Bardzo niemiłe uczucie, jak po kontakcie z wełną mineralną. W końcu gość się lituje i obiera nam je ze skórki. Tak jest już lepiej. Później w Merzoudze jemy dżemik z tych owoców. Jest tak samo smaczny. Obiad znowu nam morzem w Al. Hoceima i dalej w góry. przez Kassitę, Aknoul do Tazy. Za Tazą znów ostra wspinaczka na przełęcz 1200 m.n.p.m. i stajemy na nocleg w zagajniku otoczonym skalnymi ścianami wąwozu. Jest pełnia. Księżyc oświetla skały, a drzewa rzucają cienie. Magiczny klimat. Gdy miejsce księżyca zajmuje słońce, ruszamy dalej w kierunku Missour. Żeby się tam dostać, trzeba przejechać przez pasmo gór Atlas. Wjeżdżamy na szczyt przełęczy 2400 m n.p.m. Sambor po drodze zalicza niezłego szlifa. Jego AT nie ucierpiał, za to on sam ma mocno przytarte łokieć i udo. Szybka dezynfekcja, plasterki i można jechać dalej. W Missour przerwa obiadowa. Wiszące na hakach przed lokalem tusze jagnięce i kozie mają go reklamować, podobnie jak tysiące much, które przecież nie mogą się mylić ( he, he nie było tak źle, bo mięso było owinięte streczem i tylko parę os się kręciło). Serwowany tam tadżin był całkiem dobry i nikomu nie zaszkodził. Spotkaliśmy tam dwie Amerykanki podróżujące tamtejszą komunikacją zbiorową. To dopiero adventure. Koniec szutrów na ten dzień. Już tylko asfaltem docieramy do wąwozu Ziz, gdzie stajemy na nocleg na przydrożnym kempingu. Kropiący deszczyk pogonił nas pod zadaszenie przy basenie. Jako że bezcłowe napitki już się skończyły, właściciel podjął się przywiezienia lokalnych specjałów. Szybka zrzuta i po dłuższej chwili mamy karton marokańskiego shato mamrot.
Tekst Szymon, foto Kowal

[/url]

[/url]

[/url]

[/url]

[/url]