Africa Twin Forum - POLAND

Africa Twin Forum - POLAND (http://africatwin.com.pl/index.php)
-   Trochę dalej (http://africatwin.com.pl/forumdisplay.php?f=76)
-   -   Maroko okiem leszcza (http://africatwin.com.pl/showthread.php?t=3277)

felkowski 12.05.2009 21:04

Właściwie to pierwszy dzień w Afryce
 
17 Załącznik(ów)
Budzę się znowu jeszcze przed świtem, prawie jak pobożny muzułmanin. Wyczołguje się ze swojej szuflady i wychodzę na górę. Szaro i pochmurno. Buja jak bujało. Z mgły wyłania się nasz początek Afryki. Przylądek Trez Forszez. Na lewej burcie wstaje słońce. Bez żadnych spektakli. Ledwo je widać przez chmury. Jakoś inaczej sobie to wyobrażałem. Zwlekamy się z manelami i wiążemy to wszystko do naszych wielbłądów. Z promu zjeżdżamy ostatni.

Załącznik 5254

Wizyta na stacji, żeby zatankować. Melilla to strefa wolno cłowa i paliwo jest tanie. Zdziwko, stacja zamknięta. Jedziemy dalej. Przed jednym z barów widzimy motorki francuzów.

Załącznik 5256

Wpadli na śniadanko. Też się zatrzymujemy. Jean Claud zaczyna nam wyjaśniać; tu jest dwie godziny wcześniej. Czyli jest szósta. Nasłuchaliśmy się, że niczego co jest gotowane, pieczone i w ogóle nie jest wrzące nie należy dotykać ustami. Nawet zęby myć gotowaną wodą. Z kąd ja tyle gotowanej wody wezmę. Na wszelki wypadek kupiłem sobie paczkę gum do żucia. W pewnym sensie trochę to załatwi sprawę higieny. Pani w barze mówi wyłącznie po hiszpańsku. Skończyło się na 3 razy kawa. Na tyle nam starczyło zdolności językowych. Od francuzów dowiadujemy się wielu cennych rzeczy. Śniadanie ważna sprawa bo czeka nas ze trzy godziny na granicy. Jakoś cyrki na granicach ulotniły mi się z pamięci wraz z nastaniem strefy szengen. Podchodzi do nas jakiś koleś. Coś tam chce. Oferuje wymianę. Daje dychę za euro. Ponoć kiepsko. W banku można dostać 12. Na dużej stacji schella też można wymienić. Gość nie daje za wygraną. Ciągle nagabuje francuza. Stary lis. Nie daje się łatwo. Nie opuszcza nas, aż do odjazdu. Stacja jest zamknięta. Banki też. Nie da się nigdzie wymienić. Jest niedziela, a do tego bardzo wcześnie. Sama Melilla sprawia miłe wrażenie.
Załącznik 5255
Ładne, stare domy, palmy wszystko zadbane. Dojeżdżamy do granicy. Zaczyna się meksyk. Czyste chodniki natychmiast zginęły za hiszpańskim szlabanem. Totalny bajzel. Mnóstwo samochodów stojących bez ładu i składu. Dookoła mur z betonowych płyt podobny do berlińskiego. Niezabezpieczone wykopy. Budy strażników wyglądają jakby 10 minut temu zakończył się obstrzał moździeżowy.

Załącznik 5258

Tolany syf , sterty smieci i wszechobecny kurz. Całe tabuny ludzi stojących w cielętnikach do okienek.

Załącznik 5257

Niezły bejrut, tak bejrut do chyba właściwe określenie. Natychmiast znaleźli się „maj frend”. Słyszałem o nich „dużo dobrego”. Przychodzą oferują druczki i pomoc w załatwieniu wjazdu bez kolejki. Potem kasują za pomoc 10 euro i znikają. Ty zostajesz sam w kolejkach. Po odstaniu swego dowiadujesz się, że druczki można dostać w okienkach bez problemu. Przy odrobinie wysiłku daje się je wypełnić. Zwłaszcza jeśli ktoś tak jak nasz Franc już to robił. W dodatku oprócz arabskiego jest on po francusku. No może z wyjątkiem CIA (czy jakoś tak) czyli coś jakby marokańskiego „peselu”. Za pierwszym wjazdem wpisują go w paszport i już go masz. Potem jeszcze deklaracja importowa pojazdu i już można iść w kolejki do okienek. Pogaduszki przy śniadanku opłaciły sie bo część fali już przeszła. W galimatjasie na granicy spotykamy anglików z promu. Jadą DRZetem, DR i fantazją na temat motocykla hard enduro. Silnik i chyba rama z Dr biga reszta to rękodzieło autora. Chciałem zrobić zdjęcie ... i o mało nie straciłem aparatu. Dalej byłem ostrożniejszy. Zdjęcia robiłem z rękawa. Wreszcie stajemy przed okienkiem. Pan coś tam klepie w komputerku. Warstwa kurzu na sprzęcie za wyjątkiem klawiatury dochodzi do pół centymetra. Aż dziw, że to działa w tych warunkach. Potem okazuje się, że mamy iść jeszcze w jedną kolejkę po drugiej stronie. Tego za wiele. Jurand włazi do pierdzielnika , przepraszam urzędu, bocznymi drzwiami. W tam pan oficyjer siedzi na biurku, a pucybut czyści mu buty. Włazimy wszyscy. Oni coś tam gadają z szybkością erkaemu. My gadamy po swojemu. Zabierają nam paszporty. Potem następuje gadka, że czegoś tam nie mamy. Chodzi o deklaracje importowe. Dajemy zielone druczki. On, że nie ma pieczątki. My no to, żeby postawił. Wyciąga jakiegoś gościa, coś gadają. Wyrywa jeden kawałek i stawia pieczątki. Walą pieczątki w paszporty. Już po dwóch godzinach wyjeżdżamy z granicy. Za granicą nic się nie zmienia. Wolne parcele są wykorzystywane na składowane śmieci. Wszechobecny bajzel pył i kurz. Banki są zamknięte. Zastanawiamy się nad bankomatem. Przy okazji obserwuje ciekawą technikę Jean Clauda. Facet jest niespecjalnie wyrośnięty, żeby nie powiedzieć niski. Zatrzymując się zsuwa się z siedzenia na jedna stronę. Aby podeprzeć się jedną nogą na drodze. Druga zostaje z kolanem na wysokości siedzenia. Odpychając się przy starcie wraca na siedzenie. Parkując przechyla motor na prawo i zanim się zatrzyma wyciąga nogą boczną stopkę. Zatrzymując się opiera na niej motor i schodzi. Zatrzymujemy się przy jakiś sklepie. Chłopaki pilnują sprzętów. Ja z francuzem idę do sklepu.

Załącznik 5259

Coś tam gadają. Kurs wymiany jest dobry więc robimy wymianę i zakupy. Generalnie z Maroka nie można wywozić ichniejszych pieniędzy. Wymienić z powrotem też nie, chyba że zachowało się kwit z banku. Zdjęcia na pożegnanie.

Załącznik 5260

Francuzi jadą w swoją stronę, my w swoją. Stacja benzynowa, tankowanie i wyjeżdżamy z miasta. Jeśli chodzi o nawigacje to mieliśmy dwa GPSy . Jeden z automapą kończącą się na europie. Tutaj nie pokazywał niczego więcej niż zwykły kompas. Drugi sprzęt był bardziej fachowy. Mieliśmy stare PDA na którym jeden sprytny kolega zainstalował udawacz garmina i mapę topograficzna Maroka. Nie dawało się na tym nawigować. Ale jeśli wpisać weń waypointy to pokazywał kierunek i miejsce gdzie się znajdujesz. Właściwie to tak miało być. W trakcie drogi okazało się, że po rozładowaniu baterii wszystkie te magiczne rzeczy uleciały sobie w kosmos. Byliśmy w punkcie wyjścia. GPS analogowy czyli mapa plus kompas. Działało to bez zarzutu i nieczułe było nawet na spadki napięcia.
Pierwszy kierunek na przylądek Trez forchez. Droga przez góry ponad Nadorem pierwsza klasa. Wąska i kręta. Niestety widoki straciliśmy po wjechaniu w chmury. Powoli zjeżdżamy w dół. Wyjeżdżając z chmur oglądamy Melille i mierzeje z góry. Zbliżamy się do przylądka i latarni.

Załącznik 5262

Brzeg jest skalisty a widoki na błękitną wodę i rozbijające się fale są niesamowite. Po śniadanku na skałach jedziemy dalej. Wjeżdżamy w jakieś miasteczko. Znowu pył, kurz i bajzel. Wchodzimy do jakieś knajpy. Zamawiamy po herbatce. Tutejsze specyfiki są okrutne. Mięta jest spoko, ale nie z taką ilością cukru. W dodatku napój jest potwornie mętny. Mamy obsesję na punkcie sensacji żołądkowych. Wody którą dostaliśmy do popicia na wszelki wypadek nie ruszamy. Przy okazji obserwujemy miejscowy suk (bazar) Przed nim stoi cała masa samochodów. Same białe stare mercedesy-beczki. To miejscowe taksówki.

Załącznik 5263


Co chwila jakiś odjeżdża upchany jak puszka sardynek. Oprócz kierowcy z przodu siedzą dwie osoby, na tylnym siedzeniu cztery. Puki nie ma kompletu taksówka nie rusza z miejsca. Płaci się od łebka. Jeśli chodzi o zwyczaje na drodze to nie ma problemów. Trąbi się głównie na pozdrowienie. No może na jedno trzeba uważać. Samochód, ni z tąd ni zowąd, może zatrzymać się na środku drogi. Przecież trzeba pogadać z kolegą.... Ze wzruszeniem żegnamy asfalt i ruszamy w pyle szutróweczką. Wprawdzie nie ma jej na naszej mapie, ale jakby to nam nie przeszkadza. Zaczynają się problemy z ładunkiem Mariana. Właściwie jego majdan jest pospinany ekspandorami. Właściwie ta metoda jest do bani. Kanister i twarde spinamy taśmą którą wziąłem na wsiaki pożarny. Znów opatrzność?? Zmieniamy drogę na inną, mniej pylącą i z luźniejszą nawierzchnią. Niestety po kilku kilometrach kończy się ślepo w jakiejś kopalni.


Załącznik 5264

Jedziemy w inną, losowo wybrana stronę. Kończymy na czyimś podwórku. Znowu coś nam nie wychodzi.

Załącznik 5265

Jakieś dzieciaki nam pokazują kierunek. Z kozami to oni tam przechodzą bez bólu. Ja się czuje jak na zjeździe po ostrych schodach. Niestety zawrócić już nie dam rady.


Załącznik 5266

Pierwsze koty za płoty. Zaczyna się robić fajnie. Potem znajdujemy fajną pistę i dmuchamy w stronę morza.

Załącznik 5267

Domy wokół wyglądają jak garaże. Nie mają okien, a jak mają to malutkie. Płaskie dachy. Na dachach różne manele. Za to nie raz pojawia się na tych przybytkach satelita. Kobity na nasz widok uciekają w popłochu lub zakrywają twarz. Znać obcych nie widuje się tu często. Zjeżdżamy fajną ścieżką w dół. Z daleka przy brzegu widać coś dziwnego. Tniemy w tamta stronę. Na plaży stoi statek.

Załącznik 5268

Wrak ma w środku dziurę na wylot. Gdyby nie ostre krawędzie można by przez niego przejechać na druga stronę.

Załącznik 5269

Ponoć stoi od pięćdziesięciu lat. Dziwne, że z taką dziurą dotarł aż na brzeg. Po obiedzie ruszamy dalej asfaltem wzdłuż brzegu w poszukiwaniu noclegu. Nad wodę raczej nie daje się zjechać.

Załącznik 5270

Na poszukiwaniach zastaje nas noc. Podczas jednej z wycieczek w poszukiwaniu zjazdu nad wodę Marian ląduje w kanale burzowym przykryty moturem. Na szczęście to twardy gość i byle motur krzywdy mu nie zrobi. Przy odrobinie pomocy obaj wracają do pionu i jedziemy dalej. W końcu udaje nam się znaleźć jakiś zjazd z klifu nad wodę. Nie zdążyliśmy czegokolwiek wyciągnąć a już się zjawiło kilku lokalesów coś tam gadających. Nie umieliśmy rozpoznać ich intencji ani tym bardziej zamiarów. Udaliśmy się w długą. Po kilku kilometrach zatrzymuje nas parol policji. Kontrola dokumentów. Pytamy o nocleg. Wskazują jakieś oświetlone miejsce. Góra 500 metrów. Ogrodzony teren ma spory wyasfaltowany parking i kilkanaście domków. Ani chybi kemping. Tyle, że zamknięty. Wyciągamy jakiegoś kolesia, z którym nie możemy się dogadać. Na migi ustalamy, że możemy spać na ulicy albo na trawniku miedzy ulicą a ogrodzeniem. O wejściu na teren nie ma mowy. Boimy się trochę o motory. Ponoć to dziki kraj. Zasypiamy szybko. Nad ranem budzi mnie zatrzymujący się obok samochód. Ktoś z niego wychodzi nie gasząc silnika. Słychać jakieś rozmowy. Wychylam ukradkiem oko przez suwak. Nie widzę motorów. Namiot mi zasłania. Coś dziwnego leży na drodze obok samochodu. Goście gaszą silnik. Czego oni chcą ? Coś zostaje rozwinietę. To dywanik. Zaczyna się rytuał i śpiewy. Ot pobożni muzułmańscy pielgrzymi zatrzymali się pomodlić o świcie. Nasze motory maja w głębokim poważaniu.

puszek 12.05.2009 22:50

Fajnie Ci idzie...Miałes cykora?:)

Zazigi 12.05.2009 23:08

fajowo, łza się w oku kręci ;)

$iwy 12.05.2009 23:26

Wyprawa 1 klasa.Od 2 dni na dobranoc sobie czytam ;)
Gratuluje udanej wyprawy :)

tomekc 13.05.2009 00:41

Bardzo pieknie!!!

ENDRIUZET 13.05.2009 02:35

I o to chodzi, o to chodzi towarzyszu Felkowski do przodu. Kto tam znów rusza prawą ? lewa, lewa,lewa ...!!

felkowski 13.05.2009 07:34

Cytat:

Napisał puszek (Post 57545)
Fajnie Ci idzie...Miałes cykora?:)

Dla nas wszystkich to był wyjazd w nieznane. Żaden z nas nie operował ani po francusku ani po hiszpańsku. Pierwszy raz tak daleko. Ja nawet nie miałem specjalnie czasu aby sie przygotować. Mieliśmy jakiś przewodnik mieliśmy go przejzeć po drodze w samochodzie. Jakoś nie było czasu. Pierwszy raz jechalismy do muzułmanów. Człowiek się nasłuchał różnych historii. Jak się potem okazało zupełnie nieuzasadnionych. W Maroku chyba nie ma fundamętlistów. Kobiety raczej po wioskach chowają twarz przed obcymi. W miastach choćby małych część chodzi nawet w jeansach. Jeśli chodzi o cykora to największą traumą były sensacje żołądkowe. Wizja tej sraczki była dla nas jak dzichad - zresztą tak ją nazwaliśmy. Mieliśmy zbyt mało czasu aby przez to przechodzić. Na statku, w tej szafie bez okna też było coś nie tak. Choć nie potrafię powiedzieć czy bardziej chodziło o sceny ze snu o titanicu czy o mulenie z powodu bujania. Choć bujanie nie było tak wielkie. Francuz jak usłyszał, że chcemy jechac przez Rif, bardzo nam odradzał. Mówił, że tam mieszkają źli ludzie. Chodziło mu o handlarzy i plantatorów kifu. Którzy niemal wymuszaja zakupy. Niechętnych potrafią ponoć obrzucac kamieniami. Nic takiego nie miało miejsca. Choć może głównie dlatego, że poruszaliśmy sie raczej z dala od utartych szlaków turystycznych.

DrStar 13.05.2009 11:31

pisz dalej, zapowiada się ciekawa lektura :)

felkowski 13.05.2009 19:31

Dla nas zaczyna sie dzień drugi. Czyli Rif i Taza
 
25 Załącznik(ów)
dla podkręcenia wyobraźni/nastroju można sobie włączyć

http://jagusia1988.wrzuta.pl/audio/1...-_samira_said_


Przedstawienie było o tyle ciekawe, że do tej pory wydawało mi się, że to polega wyłącznie na pokłonach i tyle. Cała procedura jest o wiele bardziej złożona. Wymaga kilku bardzie złożonych układów. Po spektaklu obserwowanym z ukrycia jeszcze przymknąłem oko na chwilkę.


Załącznik 5304


Rano podczas pakowania zatrzymuje się obok nas jakiś Raszid ciężurawką. Włazi pod spód i coś tam cmoka. Gada przez komurę i jęczy. Z ciekawości zaglądam pod auto. Główka mostu bucha żarem jakby ktoś ją wyjoł przed chwila z kowalskiej kotliny. Olej kopci się niemiłosiernie. Gdyby miał dostęp powietrza pewnie zapaliłby się żywym ogniem. Wygląda na to, że na ataku rozwaliło się łożysko. Gość jechał, aż się zespawało. Zatrzymał się jak zaczęły mu zęby przeskakiwać. Nie wiele brakuje aby główka stała się kula ognia. Zatrzymuje innego Raszida i coś tam gadają. Po chwili wyciąga z kieszeni plik forsy grubości cegły i daje kilka banknotów drugiemu kierowcy. Ten jedzie do wsi, chyba po mechanika. W trakcie porannej kawki konwersujemy trochę z innym lokalesem. Pytamy o stację. Ciężko nam idzie ta rozmowa, łapy bolą, że hey. Dowiadujemy się, że jest we wsi. XTeki mają zasięg 200 kilosków. Wprawdzie chłopaki mają ze sobą po kanistrze, ale wolimy je zostawić na góry. Wjeżdżamy do wioski. Środkiem drogi turla się stara dacia i trąbi w niebogłosy. W pewnym momencie zatrzymuje się na środku drogi i wyciąga wagę. I stawia na drodze. Szufelką z bagażnika do miski nabiera sardynki.


Załącznik 5306


Obwoźna hurtownia rybna. A coś co wyglądało na garaż jest spożywniakiem. Jedziemy dalej i zatrzymujemy się przy innym podobnie wyglądającym sklepie. Delikatesy Said i Żoad mają wszystko czego potrzebujemy. Od właściciela mięsnego z cichym kantorem w Nadorze wiemy, że chleb to „hobs”. Tu kolejna lekcja „talata hobs” to trzy chleby. Said zna kilka słów po angielsku, my złapaliśmy kilka francuskich jest coraz lepiej. Przed sklepem stoi baniak a na nim lejek. Pytamy gdzie jest stacja benzynowa. Gość mówi, że tu. Gdzie tu ? No on sprzedaje paliwo. A po ile ? Po osiem. Kurcze jak to jest na stacji jest ponad dychę? Gość pyta czy „ruż” jest „sawa”. Z kąd ja mogę wiedzieć. Mówię „sawa”. Idziemy do pomieszczenia obok sklepu.


Załącznik 5308Załącznik 5310
Tam całe sterty plastikowych baniek. Odmierza dwie butelki po pięć litrów, bierze lejek, kawałek koszuli i idziemy tankować. Koszula robi za filtr. Tankowanie pierwsza klasa. Aszrin liter to dwadzieścia litrów.


Załącznik 5309


Przy okazji buduję nowy uchwyt na butelki z napojami. Oczywiście w technologi rejli. Muszę zgłosić patent do afripedii. Zaopatrzeni jedziemy w góry. Na rozjeździe nie możemy się zdecydować w którą stronę jedziemy. Drogowskazy po arabsku są dla nas jeszcze zbyt dużym wyzwaniem jak na drugi dzień podróży .


Załącznik 5313
Nie jesteśmy pewni czy jedziemy tą drogą która jest na mapie. Mapa pokazuje asfalt tymczasem jedziemy czystej krwi szutruwą. Jedźmy na wschód tam musiała przetrwać jakaś cywilizacja. Po paru kilometrach przerwa techniczna. Patiomkinowi urwały się manele. Motamy dobytek, włącznie z amerykańskim samopompującym materacem przedziurawionym już pierwszej nocy w samochodzie. Nagle z ostrym darciem żużla w tumanie kurzu zatrzymuje się obok nas mercedes beczka. Gość pyta czy nie potrzebujemy pomocy. Zkąd jesteście ? Odpowiadamy Polonia, Już wiemy, że Poland kojarzy się głównie z Amsterdamem. A Poland znaczy tyle samo co Holand . Na to gość, że był w Polsce. Na dowód pozdrawia nas po polsku. Kurwa! spierdalaj! Tarzamy się ze śmiechu po drodze. Generalnie okazuje się, że ludzie mili i przychylni. Wszyscy nas pozdawiają i w razie potrzeby są gotowi nieść pomoc. Nie zawsze możemy się dogadać ale jest cool. Czasem próba wymowy nazwy jakieś miejscowości kończy się zadławieniem własnym językiem. Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Czy jak mawia wieszcz; sikanie z wiatrem to chodzenie na łatwiznę. Zdobywamy nowe umiejętności ; Szukran to dziękuje, beslema - dowidzenia. W górach wyjeżdżamy sobie pod drzewko rozsiadamy się w cieniu i wcinamy śniadanie. Hobsy, coś jak pity od kebabu są super. Niestety nie mogę powiedzieć tego samego o bułkach. Rozkoszujemy się przestrzenią dookoła. Niedługo się okazuje się, że wcale nie jesteśmy tu sami. Niedaleko nas stado owiec prowadzi jakiś gość. Z drugiej strony ktoś inny robi coś w polu. Ruszamy dalej. Przy okazji okazuje się, że mój patent z butelką jest również czymś w rodzaju sztucznego horyzontu.


Załącznik 5311



Sorki, że nie odbierałem w trasie telefonu. Przecieki o moim pomyśle dotarły do szpecy z Turatechu. Nie dawali mi goście spokoju. Musiałem wyłączyć telefon. Niektóre domki wyglądają jakby nikt w nich nie mieszkał , ale to nieprawda.

Załącznik 5312


Przy okazji odkrywamy dziwna prawidłowość. Asfaltowa równa droga z eleganckim porośniętym trawką poboczem kończy się natychmiast z wjazdem do miasta. Natychmiast pojawiają się dziury i tumany kurzu wznoszone przez każde przejeżdżające auto. Miasta wyglądają podobnie. Obowiązkowe tumany to reguła. Dziesiątki warsztatów samochodowych na drodze. Wszystko łącznie ze składaniem silników odbywa się na ulicy. W środku warsztatu z pewnością nie ma wystarczającej ilości kurzu. Kiwaczki w XTekach piszczą jak drzwi od statoły. Niestety smarownicę zgubilismy w górach. Zajeżdżamy do warsztatu. Nie mają smarownicy. Po co to komu. Za to na wszystkich ścianach i suficie są sterty części zamiennych. Drugie pomieszczenie to lakiernia. Ale i tak malują na ulicy. Z pewnością chodzi o odpowiednią ilość kurzu. Decydujemy się na zatrzymanie w mieście. Jedzonko w knajpie. No dobra niech będzie. Sardynki z bagażnika daci, mielone mięso nakładane rękami. Choć najlepsze jest robienie frytek. Maja fajne urządzenie do cięcia kartofli. Ziemniak wkładany jest do krótkiej rurki, i ciapany z góry. Później łokciem zgarnia fryty do wiadra.
Załącznik 5319


W oczekiwaniu na danie łażę po po okolicznych budach. Zatrzymuje się w sklepie muzycznym. Blaszana buda na wózku od mleka. W środku akumulator, samochodowy kaseciak i kolumny jak od radmora. Wkładasz głowę w tę blaszaną skrzynie i efekt akustyczny jest powalający. Co jakiś czas gość obmiata miotełką od kropidła całe wnętrze sklepu z kurzu. Kupuję jakąś kasetę „disco nador” Bedziemy jej słuchali całą drogę do polski. Idę dalej.Targ wodny. Stoi stado przedpotopowych Berlietów z baniakami wody. Nie widziałem jeszcze czegoś podobnego.
Załącznik 5317


Wracam do knajpy. Danie oględnie mówiąc jest takie sobie. Jak dla mnie w ogóle nie przyprawione. Wyjeżdżamy z miasta. Wszystkie mijane rzeki jakie widzieliśmy są zupełnie suche. Za to albo bardzo szerokie albo mają głęboko wyryte kaniony. Przez drogę rzeka nie przechodzi pod mostem lecz po drodze. W miejscu rzeki jest obniżenie nawierzchni do poziomu dna rzeki a krawędzie są wyznaczane słupkami. Na jednym z przejazdów coś dostaje się pod błotnik i wyrywa go z mocowań. Naprawa nie zajmuje dużo czasu. Okazuje się, że moje spodnie się rozłażą na szfach. Zszywamy je powertapem. W koncu to ona zbudowała amerykę. Ze spodniami powinna sobie tez poradzić. Za to Patiomkin zarządza przyjęcie kropli przeciw bakteriom. To nasza tajna broń. Chyba są halucynogenne bo widzę Giewont.

Załącznik 5318


W jakieś mieścinie zatrzymujemy się na kawkę. Oczywiście schemat miejski ten sam. Tumany kurzu warsztaty i półtusze wiszące na ulicy. Czasem (niezwykle rzadko) obserwujemy nowoczesną technikę. Półtusze są owinięte streczem.



Załącznik 5321Załącznik 5322



Do kawy zazwyczaj daja tu szklaneczkę wody. W tej kawiarni facet jest światowy. Wodę daje nam w zamkniętej butelce.
Załącznik 5323


Na rozstaju dróg zostajemy zatrzymani na posterunku policji. Chyba chcą nas kontrolować. W trakcie pogawędki, oczywiście jak kto umie, nie wyciągamy nawet papierów. Za to podchodzi taryfiarz z prośba o autorizasją na wyjazd do innego miasta. Taki druk wybazgrany robakami ładnie by wyglądał na ścianie w ramkach. Domagam się i ja takiego. Niestety nawet próba przekópstawa suwenirem nie przynosi efektu. Policja na służbie nie zgadza się na pamiątkową fotografie. Tłumaczy ze bardzo chętnie, ale w cywilu bez munduru. To nie to samo. Robimy cichaczem z rękawa. Po drodze mijamy gościa jadącego mopedem. Wiezie jakieś rurki. Przywiązane sznurkiem trzymetrowe rury ciągnie po prostu za sobą. W pewnej chwili próbuje szczęścia na szlaku alternatywnym. Droga krzyżuje się z wyschniętą rzeka. Daję w prawo. Z początku wolno i ostrożnie po kamienistym dnie. Potem już pełna dzida. Nawierzchnia jest równa i dość twarda. Od czasu do czasu pojawiają się mniejsze wyżłobienia, ale i tak jest zarąbiście. Dojeżdżamy do Tazy. Właściwie to największe miasto na naszym szlaku. Mamy namiar na jakiś hotelik w medinie. Hotelik jest w piteczkę, klimaciarski, ale nie ma wolnych miejsc ani prysznica. Jest jeden pokój. Jedyneczka. Pokój to łózko i umywalka. Jedyne okno to świetlik nad drzwiami na dziedziniec. Koszt 40 wariatów czyli mniej niż 4 euro.


Załącznik 5325Załącznik 5326
Nie żebym miał jakieś uprzedzenia po szafie na promie, nie ma miejsc dla dwóch pozostałych. Wracamy na dół do nowej Tazy znajdujemy hotel Dauphine. Najistotniejszą zaletą jego jest bar z piwem i trunkami. No dobra jeszcze można się wykąpać. Portier poleca nam postawić motory przed samym wejściem. Mówi żeby się nie martwić bo po drugiej stronie ulicy jest główna komenda policji. Wchodzimy do recepcji. Na głównym miejscu wisi oprawiona w ramy fotografia. Ze zdjęcia wypisz wymaluj uśmiecha się Stachurski. Jak on tu się wkręcił?? Mówię do portiera, że znam gościa. On z poważną miną wyraża swoje wątpliwości i wyjaśnia. To Mochamed V, ich król. No ryfę na początek mamy z głowy. Kąpiel, wizyta w barze. Zrobiło się miło. Wychodzimy na miasto. Na ulicy gostek robi jakieś tam szaszłyczki. Po ochydnych trawellanczach z torebki mam ochotę na coś normalnego. No kurcze są przecież pieczone. No nic nam nie będzie. Po pierwszych gryzach okazuje się, że przypieczone to one są ale tylko z wierzchu. W środku to jeszcze żywe mięso. Na wszelki wypadek wracamy do hotelu na kilka kropel odtrutki. Jakiś gość się do nas podłącza i nam stawia. Ot gościnność. Eksmitujemy się z baru taryfką do Taza Alolia. Czyli na starówkę. Taryfka to fiat uno na szafie 547 tys kilometrów. Oprócz wspomnianych wcześniej beczek, podstawy komunikacji osobowej w Maroku, są jeszcze miejskie małe taksówki. Najczęściej fiaty uno i coś jak pali/siena tylko heczbeki. Czasem zdażają się luksusowe dacie logan. Co ciekawe wszystkie małe taksówki są w danym mieście jednego koloru. W Tazie były niebieskie. Jedziemy z gościem na medinę. Włazimy w labirynt wąskich uliczek. Mimo późnej pory, wszystko żyje w najlepsze. Szewcy naprawiają buty, krawcy kroją ubrania, handlarze zachwalają swoje towary.

Załącznik 5327


Niezwykła atmosfera. Arabowie i berberzy w swoich etnicznych strojach – po prostu czad. W pewnym momencie Patiomkin mówi, że we wszystkich przewodnikach piszą, żeby nie wchodzić po nocy na medinę. Nie pamięta dlaczego. Od tej pory we wszystkich na siłę dopatrujemy się złodziei i morderców. Ale nic, zupełnie nic takiego się nie wydarzyło. Parę spraw dziś chyba przegięliśmy. Surowe mięso, noc na medynie ....i. Pod koniec łażenia po labiryncie ciasnych uliczek zdarza się coś niezwykłego. Słyszymy jakieś śpiewy. Dochodzimy do jakiś drzwi za których dochodzi muzyka. Spodziewamy się jakiejś knajpy lub czegoś w tym stylu. Ostrożnie wsadzamy nos za drzwi. Spora pusta sala wyłożona dywanami. Z apsydy, tak to się chyba nazywa, dochodzi światło i dźwięk. Wchodzimy po krętych schodach. Goście nie przerywając śpiewu, gestem proszą o zdjęcie butów i zapraszają do środka. Muszę przyznać, że niezwykły śpiew i akustyka miejsca robią piorunujące wrażenie. Między pieśniami dostajemy herbatkę. Okazuje się, że jesteśmy w jakiś czystym domu – chyba coś w rodzaju meczetu. Faceci śpiewają jakieś tradycyjne pieśni. Dostajemy na do widzenia wizytówkę ze zdjęciem. Oczywiście wszystko co jest tam napisane jest dla nas absolutnie nieczytelne. Na ulicy znajdujemy Juranda który nie zdecydował się na wejście. Po nocy pełnej wrażeń ostro po północy wracamy grzecznie do łóżeczek.

majki 14.05.2009 12:56

GRATULUJĘ wyjazdu! Super sprawa, też lubię takie spontany! ;)

Co do opisu to poprostu REWELACJA!!!!!:brawo: Wciągnąłem jednym tchem! Koniecznie gdzieś to opublikuj potem!:Thumbs_Up:


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:57.

Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.