Wróć   Africa Twin Forum - POLAND > Podróże. Całkiem małe, średnie i duże. > Relacje z podróży > Trochę dalej

Odpowiedz
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05.03.2012, 23:15   #1
jagna
 
jagna's Avatar


Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Z.Góra
Posty: 1,783
Motocykl: BMW F700GS, DR 350
jagna jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 20 godz 7 min 10 s
Domyślnie

Cytat:
Napisał wilczyca Zobacz post
na pierwszym planie jedyny, olbrzymie ważny i niezastąpiony w podróży: PAPIER TOALETOWY.
Może to burżujstwo, ale zakupiliśmy 2 (DWIE!) rolki ręczników papierowych. I to owe właśnie widoczne są na zdjęciu.
Robiły za:
- ręczniki
- papier do wiadomych celów
- opakowanie ochronne dla okazów geologicznych

Od pewnego czasu uważam za jedyne, olbrzymie ważne i niezastąpione w podróży wilgotne chusteczki dla niemowląt...
Z tego co pamiętam, pod kanapą AT mieści się największe opakowanie
__________________
Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą
jagna jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 01.03.2012, 21:34   #2
Paluch
 
Paluch's Avatar


Zarejestrowany: Mar 2011
Miasto: Koło
Posty: 253
Motocykl: XTZ 660 3YF
Paluch jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 tygodni 4 dni 20 godz 54 min 52 s
Domyślnie

Jagna teraz wiesz i my wiemy, że przez następne 20 lat nie trzeba zabierać parasola .
Wspaniale. Pisz dalej.
Paluch jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 03.03.2012, 16:35   #3
jagna
 
jagna's Avatar


Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Z.Góra
Posty: 1,783
Motocykl: BMW F700GS, DR 350
jagna jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 20 godz 7 min 10 s
Domyślnie

Stoimy.
Myślimy.
Patrzymy w niebo.
Błyska się i grzmi.
Na horyzoncie ewidentnie leje.
Patrzę na to, co leży na asfalcie i co ten asfalt przesunęło było. I nie bardzo sobie to umiem wyobrazić w akcji, mimo swojego zawodu i wykształcenia geologicznego. Ale z pewnością leci to szybko i znienacka. Więc w sumie najlepiej byłoby znaleźć się daleko stąd. Najlepiej w hostelu „Puripica” w San Pedro de Atacama.

Widzimy pick-upa, który próbuje jednak przedrzeć się na drugą stronę, dość daleko poniżej drogi. Hm. może jak im się uda to i nam? Ale widać, że ugrzęźli. Krzychu idzie obadać sytuację, lepiej nie zjeżdżać bez potrzeby w pustynne piachy na naszych szosowych oponach, bo i nas trzeba będzie ratować. Stoimy już z pół godziny i nie pojawił się żaden samochód. No bo i w sumie skąd, skoro ten odcinek Ruta 23 jest chwilowo odcięty z obu stron?

W pick-upie same babki:


jakoś się wydostały (może dzięki Krzychowi) i dojeżdżają do nas:


To zdaje się Francuzki, ale dość dobrze znają okolice i mówią, że jest dróżka dookoła i wyjedziemy nią na asfalt w Toconao. Podobno dalej droga jest niezniszczona. No dobra. I tak chyba nie mamy innego wyjścia.

To jedziemy za nimi:




Krzychu z poważną miną za kierownicą:


A dookoła widoki z cyklu „raz na 20 lat” :


(Zaczynamy do sprawy podchodzić z humorem i zastanawiamy się, które z nas tyle nagrzeszyło, że zdołało sprowadzić deszcz na Atacamę. Na pewno nie ja.)

W końcu, po jakiś 20 km jeżdżenia po zalanej pustyni, wybijamy się na asfalt. Też częściowo zalany. I pełny carabinieros, którzy usiłują ratować sytuację.

San Pedro de Atacama też wygląda ciekawie:


Mam złośliwą satysfakcję, że upierałam się przy bukowaniu miejsc w hostelu. Jest ich tu mnóstwo, a na każdym wisi karteczka „ocupado” albo „full”. No cóż, jesteśmy w chilijskiej mekkce packpackersów… Nasz hostel (a w zasadzie hostal po chilijsku) jest poza „centrum”. Z zewnątrz wygląda tak, że Danie się wyrywa „Q..a, powiedz, że to nie tu”. Ale to jednak tu:


Środek znacznie ładniejszy:


i koniec końców okazuje się, że to będzie najfajniejsze miejsce (oprócz namiotu) jakie mieliśmy w Chile. W odróżnieniu od Santagio i Ariki nie jest prowadzony przez wiecznie pijanych/upalonych chłopaczków, tylko fajne starsze Indianki, które słowa nie znają po angielsku.

Mamy zadaszony taras, i fajną kuchnię. A panie nawet przejściówkę do gniazdka przynoszą

Pokazują nam nasz pokój (do każdego wchodzi się bezpośrednio z patio) i tłumaczą: „Pada. Więc jest mokro. Więc do pokoju wlewa się woda i stoi na podłodze”. Patrzymy się z głupią miną na siebie. W końcu Krzychu mówi „Pada, więc jest woda w pokoju”.
I to będzie nasze hasło na następny tydzień. Pada, więc jest mokro. Jest przyczyna, jest skutek. Proste? Take it easy...
Jedno łóżko przeznaczamy zatem na bagaże, zostają nam dwa. Krzychu wdrapuje się na piętro, my z Daną na normalne. Właścicielka przynosi jeszcze krzesła, chyba żeby na nich stać, jak nas zaleje?

Wyciągamy ciepłe ciuchy, bo zimno i pada i idziemy na „miasto” przedzierając się przez kałuże. San Pedro de Atacama składa się w zasadzie wyłącznie z hosteli oraz knajp. Z trudem znajdujemy taki bar, w którym nie ma białych twarzy, ceratkowy, jak zwykle. Trochę kapie z sufitu, no ale… pada, to kapie, to przecież normalne.

IMGP4366.jpg

Z trudem docieramy z powrotem do hostelu, ciemno jak w d…ie i do tego kałuże na całą drogę.
Dana przykleja się do internetu, a my z Krzychem do białego wytrawnego.
Na tarasie, pod dachem, z którego tylko troszkę pada.

W nocy słyszę przez sen odgłosy ulewy i krzątanie się właścicielek pod drzwiami. Rano wychodząc z pokoju zauważam pod drzwiami usypany wał z piasku. Pewnie dzięki niemu mamy jedynie 2 cm wody na podłodze, a nie 12…

cdn...
__________________
Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą

Ostatnio edytowane przez jagna : 03.03.2012 o 19:24
jagna jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 05.03.2012, 22:17   #4
jagna
 
jagna's Avatar


Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Z.Góra
Posty: 1,783
Motocykl: BMW F700GS, DR 350
jagna jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 20 godz 7 min 10 s
Domyślnie

Dzień 7, 12 luty

Wysypiamy się porządnie – no może nie wszyscy, bo dzielę z Daną pojedyncze łóżko…
Rano jakoś tak mało chilijsko się zrobiło – pada, pochmurnie, zimno…
Ale mamy kuchnię! Oraz kubki! I talerze! Łyżeczki! Ale będzie śniadanie eleganckie! To znaczy, ale będzie tuńczyk elegancki…

W planie mamy zaliczenie największych atrakcji okolic San Pedro, czyli gejzerów. Co prawda wszystkie wycieczki na nie startują o 4 rano, żeby być na miejscu o 6, ale… Do cholery nie będę wstawać o 4tej rano w czasie urlopu! nawet dla gejzera! Poza tym stwierdzamy, że o tej 6 rano na pewno będzie pełno stonki turystycznej, a tego nie lubimy.

Po drodze są jeszcze źródła termalne, gdzie można się kąpać. O – to brzmi bardzo urlopowo. Jedziemy zatem.
Ujechaliśmy jakieś 2 km…


Można sobie tylko postać i podumać.


i popatrzeć na rzekę na pustyni – widok w końcu nie za częsty…

w miasteczku krążą carabinieros i inne służby, coś tam odpompowują i ogólnie usiłują ratować sytuację…

cóż, budownictwo w tych okolicach jakoś nie ma w priorytecie ochrony przed deszczem:


Tak więc odpadły nam i gejzery, i termy, do których prowadzi ta sama szutrówka. No to jedziemy do kolejnej atrakcji „Valle de la Luna” czyli Doliny Księżycowej. To taki kawałek Atacamy udostępniony dla turystów. W sumie, to cała Atacama jest udostępniona. Tylko mało kto korzysta. W naszym hostelu jesteśmy (i tak jest w zasadzie wszędzie) jedyni z autem. Reszta przyjechała lokalnym pks-em i wykupuje wycieczki.
W jednym mają nad nami przewagę: mogą pks-em wjechać do Boliwii. My z autem nie…

Valle de la Luna jakieś takie cywilizowane jest. Bilety, kasa, pani w kasie… Co prawda tych biletów później nikt nie sprawdza, a szlaban się po prostu objeżdża…

Pani w kasie pokazuje na mapce doliny, które szlaki rozmyło i gdzie nie dojedziemy. Krzychu przy okazji pyta panienkę o stan innych dróg, poza doliną, może dałoby się dojechać do tych gejzerów od drugiej strony?

A panienka na to: „Al lado del rio? ... Hmmmm..... Si aca todas carreteras estan roto por aqua porque piensas que alli no estan destruido ...?”

w wolnym tłumaczeniu:
Drogi obok rzeki? ... hmmmm.... jeśli tutaj wszystkie drogi są pozrywane przez wodę to dlaczego tam miały by nie być?

No tak. Znów czysta latynoska logika. Pada deszcz, jest mokro…

Robi się pogoda i gorąco, przebieramy się szybko i jazda w tę dolinę!
„Krzychu, ja poprowadzę, ja, ja, dobraaa?”







Nawet górka z piaskiem się trafia. Wdrapujemy się:




zostawiamy Nomade i idziemy kawałek pieszo:


pięknie widoczne warstwy skalne, tu białe przewarstwienie gipsu:


wdrapujemy się na szczyt, a tam wydma:




Dzieci zrobiły sobie piaskownicę:


Na szczycie przewodnik, który usiłuje zainteresować swoją wycieczkę skałami.


Krzychu tłumaczy z hiszpańskiego krótki wykład o datowaniu skał metodą termoluminescencji ale po pięciu minutach i kilku Dany i moich uśmiechach przewodnik przechodzi na angielski i tak nikt oprócz nas go nie słucha
Słyszymy też, że są na Atacamie miejsca, w których NIGDY nie zanotowano ŻADNYCH opadów. Jakoś nie bardzo chce się wierzyć, wspominając wczorajszy dzień…

Podziwiamy widoczki:


Złazimy i jedziemy dalej.


Ostańce erozyjne o wdzięcznej nazwie „Tres Marias”


Piękne kryształy gipsu (uprzejmie donoszę, że przywiozłam kilka, dopiero teraz czytam, że nie wolno było)


Znów mamy salar, czyli płasko, a na powierzchni sól i gips.


Paparazzi..


jedziemy w bok do dawnych kopalni soli. Tam już nikt nie zagląda, pewnie z powodu jakości drogi do niej prowadzącej…


resztki zabudowań:


kolejne zdjęcie do folderu Suzuki:


(Znów uprzejmie donoszę: jeśli są jakieś ubytki w zawieszeniu auta, to właśnie stamtąd)

i wracamy na główną drogę:


Krzychu stwierdza, że całe to Valle de la Luna jest dla tych co chcą zapłacić za to co można za darmo zobaczyć dookoła. Fakt. Jest piękne i na pewno warto. Ale to tylko maciupki wycinek Atacamy…

Znów robi się dziwnie:


niektórzy się zakopują:


zastanawiamy się nad akcją ratunkową, ale już nie trzeba:




w krzakach śmiga takie coś:


No i w końcu pada. Wracamy do hostelu. Znów ciepłe ubrania i idziemy na miasto. Załapujemy się (wczoraj nie wyszło) do lokalnej kurczakowni na ostatniego kurczaka. Czekamy i obmyślamy plan działania. Trzeba zgubić ten deszcz w końcu!



posileni ruszamy „w miasto”




główny zabytek, czyli kościół


wygląda (za przeproszeniem) jak obsrany, ale to efekt glinianych dachów. Oraz tego „raz na 20 lat” deszczu.

Lokalny bazar:


Krzychu poncho nabywa. Nawet dwa.


Dana i ja nabywamy wełniane czapki inkaskie, słynne dzięki naszemu premierowi ale bierzemy takie w barwach narodowych Chile. Po powrocie będą jak znalazł

Po pół godzinie już jesteśmy po przeciwnej stronie barykady, czyli za ladą.


Chilijczyk o boliwijsko-peruwiańskich korzeniach przegrywa nam właśnie muzykę z laptopa…

No i najważniejszy punkt dnia – wizyta w botelleria (czyta się botejeriija ) czyli sklepie z butelkami.


Możemy wracać do hostelu!

Lokujemy się w recepcji z komputerem, przepłaszając prawie jakiegoś Niemca. Niemiec jak to Niemiec. Spokojny, grzeczny, miły i niepijący. Ale nie umie oprzeć się urokowi Dany i w końcu pozwala sobie nalać. I jest coraz bardziej rozmowny i nawet kilka dowcipów zna… W tym oczywiście o niemieckich samochodach w Polsce…

Po godzinie hiszpańsko-angielsko-niemieckiej konwersacji (Krzychu dopiero w okolicach trzeciej butelki ostatecznie przestawia się z hiszpańskiego na angielski, a ja wtrącam coraz więcej słówek niemieckich) Niemiec zradza, że w zasadzie jego babcia to spod Raciborza…
Aaaa – to wszystko tłumaczy. Dana nabija się z niego, że tylko dzięki polskim genom potrafi z nami pić

Ja usiłuję przy kompie sklecić logicznego maila do Bliźniaka, który mi krzyczy przez smsa, że zawału przeze mnie dostanie, jak się w końcu nie odezwę. Niemiec się pyta – a co Agnes tak siedzi cicho? Na co Danę olśniło: a bo ona dla odmiany niemieckie geny ma…

Od czasu do czasu dzwoni telefon (siedzimy na recepcji) i pijaniutka Dana zaczyna go odbierać. Mamy nadzieję, że nie było to nic istotnego, z resztą (zgodnie z prawdą) Dana mówi wyraźnie do słuchawki: ”hostal ocupado”. Mniej pijany Krzychu odbiera w końcu słuchawkę i przestawia się na hiszpański. Dobrze, bo dzięki temu amerykańska Hinduska o niewymawialnym imieniu trafia jakoś do hostelu…
I dołącza do imprezy…
__________________
Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą

Ostatnio edytowane przez jagna : 06.03.2012 o 09:54
jagna jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 06.03.2012, 09:19   #5
Paluch
 
Paluch's Avatar


Zarejestrowany: Mar 2011
Miasto: Koło
Posty: 253
Motocykl: XTZ 660 3YF
Paluch jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 tygodni 4 dni 20 godz 54 min 52 s
Domyślnie

Cytat:
Napisał jagna Zobacz post
wygląda (za przeproszeniem) jak obsrany, ale to efekt glinianych dachów. Oraz tego „raz na 20 lat” deszczu.
Paluch jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 07.03.2012, 15:39   #6
Franz
Stary (P)iernik
 
Franz's Avatar


Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Świeradów Zdrój
Posty: 3,758
Motocykl: XR400 , XR650L XL600V
Franz jest na dystyngowanej drodze
Online: 4 miesiące 2 tygodni 6 dni 9 godz 39 min 10 s
Domyślnie

Jagna zabierz całą ekipę z BMW ( no przynajmniej jej większą część )
Też tak chcę
__________________
<font color=#ffff00><b>.<font color=#000000>Tylko dwie rzeczy są nieskończone</font></b><font color=#000000>: <b>Wszechświat oraz ludzka głupota</b>, <b>choć nie jestem pewien co do tej pierwszej</b>. </font><b><font color=#000000>...  ( A.E)</font></b></font>
Franz jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 11.03.2012, 18:35   #7
jagna
 
jagna's Avatar


Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Z.Góra
Posty: 1,783
Motocykl: BMW F700GS, DR 350
jagna jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 20 godz 7 min 10 s
Domyślnie

Dzień 10, 15 luty

Zaczynamy wracać. Jesteśmy w najdalszym punkcie trasy, czyli został tylko powrót. Mamy do lotniska jakieś 2100 km i 5 dni. I jeszcze trochę niezrealizowanych planów

A plan na dziś: 500 km i dojechać pod Tocopilla (wym. Tokopija), skąd następnego dnia rano Dana ma autobus. Część trasy będzie już nam znana, ale do Iquique (wym. Ikike) nie ma innej trasy niż Ruta-5.
Znów przejeżdżamy zatem przez malowniczy Quebrada Camarones (wąwóz po naszemu). To jedno z niewielu miejsc, gdzie można żałować, że nie ma mgły. Bo jak jest, to jest PONIŻEJ drogi. Ale i tak widoki są z tych niesamowitych:




Szczególnie jak się podejdzie do krawędzi (bez barierki rzecz jasna) i spojrzy w dół. Tu jeszcze jeden kroczek do tyłu, i…


Pamiątkowe zdjęcie z symbolem Panamericany. Nazwa sama w sobie pojawia się rzadko.


Na dnie wąwozu Camarones zatrzymują nas carabinieros i dowiadujemy się, że przepaliła się żarówka świateł mijania. Policjanci jak zwykle mili i życzą dobrej drogi i radzą kupić gdzieś kiedyś żarówkę Gdzieś i kiedyś może kupimy

Teraz trzeba się wdrapać na południowe zbocze wąwozu i dalej jedziemy już po płaskowyżu. W okolicy Huary zbaczamy na nowiutką Ruta-15 żeby zobaczyć jeden z symboli północnego Chile : El Gigante de Atacama. To geoglif o wysokości prawie 90 m podobno przedstawiający szamana.





Dookoła znów kamienie i pustka Atacamy. A w tle Andy…


Czasem trochę piasku:


A tu typowa antena przy pick-upie. Do jazdy po mieście spina się ją do skrzyni. Na początku się zastanawiałam, co za kabłąk z drutu wszyscy mają z tyłu


Okolice Huary obfitują w małe trąby powietrzne. Gdzie nie spojrzeć, jest ich kilka:


I znów zjeżdżamy na 0 m n.p.m., do miasta Iquique


Miasto jak miasto, kolorowo, gorąco i tłoczno:


Ale ma ładny rynek, zachowany z czasów, gdy miasto było ważnym ośrodkiem górniczym i wypływały stąd statki z saletrą. Najważniejszy zabytek Iquique, wieża zegarowa:


Najładniejsze są jednak drewniane zabytkowe budynki:


Czasem bajzel architektoniczny lepszy niż u nas:


Tak kolonialnie jakoś:




Hmm. Była powódź, trąba powietrzna, ale naprawdę już starczy, dziękujemy…


W Iquique wbijamy się na Ruta-1, równoległą do Panamericany, tyle, że biegnącą brzegiem Pacyfiku. Widoki – nie da się opisać. Po prawej ocean, którego fale z hukiem rozbijają się o skały, a z lewej szczyty górskie wznoszące się do 2000 m. W kategorii „droga, na której możesz zaślinić tapicerkę w samochodzie” zajmuje bardzo wysokie miejsce.
Tak troszeczkę może pokaże to ten filmik. Całe 20’




Z tym dniem będzie mi się kojarzył czołowy bard Chile – Alberto Plaza. Taki nasz swojski Krzysztof Krawczyk. Proszę o usprawiedliwienie – Nomade nie miało anteny i nie było radia… Musieliśmy zatem nabyć jakieś CD. Dana i Krzychu po konsultacjach z miejscowymi wybrali podobno najbardziej chilijskie z chilijskiego i tak oto mamy do wyboru albo ludową muzykę północnego Chile, albo słodko – romantycznego do bólu Alberto. Po przesłuchaniu każdej z nich jesteśmy pewni, że ta druga jednak jest lepsza Ale tytuł jednej z piosenek „Perfecto bandido” – muszę się przyznać – mnie ujął… Roboczo przetłumaczyłam sobie na „słodki drań”

Na obiadek w formie empanady (czyli gorącego, smażonego pieroga z farszem) oraz melonów i arbuzów zatrzymujemy się po drodze



Pod wieczór zaczynamy szukać miłej, zacisznej plaży odpowiedniej dla guerrilla camps. Może tu?


Może trochę dalej?


Ta będzie akurat:


To nasz (przynajmniej tak nam się wydaje) ostatni wieczór razem, pięknie zachodzące słońce, więc robimy większą fotosesję:






To zdjęcie mi chyba wyszło (no dobra, skromność nie jest moją dominującą cechą)


Kolejne zdjęcie do katalogu Suzuki:


Rozbijamy nasz „partyzancki obóz”:


Krzychu coś majstruje:


a słoneczko zachodzi:


Rozgwiazdę udało mi się w całości dowieźć do domu i dołączyła do mojej łazienkowej kolekcji muszli. Trochę świeża jeszcze była, więc nadal lekko podśmierduje zepsutą rybką Krzychu znalazł drugą i obie lądują w samochodowym schowku. Lepiej go bez potrzeby nie otwierać



Landszafcik totalny:


Siedzimy do późna obok namiotów, obłędnie rozgwieżdżone niebo nad nami, w końcu ktoś mówi: po cholerę będziemy wchodzić do namiotów, jaki taki widok nad głową?



Szybko wyciągamy karimaty i śpiwory, między skałami i namiotami prawie nie wieje i zasypiamy patrząc na gwiazdy. Szkoda tylko, że nigdy nie zdążę pomyśleć żadnego życzenia, jak spadają. A może… a może jest tak dobrze, że już nie potrzeba mieć innych życzeń?

cdn...
__________________
Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą

Ostatnio edytowane przez jagna : 11.03.2012 o 18:47
jagna jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 15.03.2012, 17:11   #8
jagna
 
jagna's Avatar


Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Z.Góra
Posty: 1,783
Motocykl: BMW F700GS, DR 350
jagna jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 20 godz 7 min 10 s
Domyślnie

Dzień 11, 16 luty

W 1000-gwiazdkowym hotelu spało się świetnie. Złośliwa Dana wstaje pierwsza i chwyta za aparat. To chyba jedyne zdjęcie nadające się do publikacji:


Minus spania na plaży – piasek jest wszędzie. Łącznie z moim aparatem, który nie wiedzieć czemu przeleżał na plaży całą noc. Głowę bym dała, że go chowałam do auta…

Śniadanko, toaleta za pomocą 5-litrowych baniaków z wodą i jedziemy do Tocopilla, skąd odjeżdża autobus, który na Danę zawieźć do Calamy.
Tocopilla – topowe miasteczko na wybrzeżu. Stacja benzynowa, market i rynek.
(Off topic: jeśli ktoś szuka pomysłu na biznes życia, to polecam założenie stacji paliw w Chile. Jest ich tak mało i tak rzadko, że przed każdą są długie kolejki).

Na pytanie o dworzec autobusowy w Tocopilla otrzymujemy odpowiedź: nie ma.
Lekka konsternacja. Jak nie ma, jak sprzedali bilet? Cóż, może pan na stacji nie był zbyt rozgarnięty, albo sam nie korzysta?
Próba nr 2, tym razem pani. Odpowiedz „nie wiem”. Hmm. Zawsze to lepiej niż „nie ma”…
Próba nr 3. „Autobusy? Eeee, chyba tam, trzy przecznice w górę”.
No tak. Autobusy są. Tyle, że w warsztacie…
Postanawiamy inaczej sformułować pytanie: skąd odjeżdżają autobusy? Jakby ciut lepiej, trafiamy w okolice rynku i po kolejnych 4 zapytaniach udaje nam się zawęzić obszar poszukiwań do jednej ulicy.
Uff. Jest szansa! Oczywiście brak jakiegokolwiek oznaczenia przystanku, ale ludzie z torbami wskazują, że to może być właśnie tu.

Krótki spacerek po Tocopilla:




Czekamy na autobus z Daną, bo przy jej roztrzepaniu chcemy być pewni, że zamknęły się za nią drzwi autobusu. Właściwego najlepiej.

Udało się:


Wymuszamy na niej obietnicę, że potwierdzi dotarcie na miejsce oraz znalezienie ze znajomym. Komunikacja nie jest łatwa, zasięg tylko w miastach, czyli co jakieś 200-300 km i do tego nie możemy do siebie dzwonić. SMSy przechodzą, rozmowy – nie. W żadnej z sieci…

Zostaliśmy zatem we dwoje. Średnia arytmetyczna ekipy przesunęła się zdecydowanie z pola „kontrolowany z lekka chaos” na „planowanie przede wszystkim”. Nieco filozoficznie rzucam hasło „Wiesz, ja myślę, że z Daną to jeszcze nie koniec” i widzę lekki popłoch w oczach Krzycha

No więc planujemy końcówkę podróży. Punkt główny: Park Narodowy Tres Cruces. Podobno wysoko, dziko i pięknie. Oraz 800 km od Tocopilla, jest już południe, czyli dojedziemy jutro.

Na razie wracamy na Ruta 1 i grzejemy na południe. Mamy przed sobą jeszcze trochę ładnej drogi wzdłuż Pacyfiku i namawiam Krzycha na krótki chillout plażowy. Za długo wytrzymać na słońcu i tak się nie da. Góra pół godziny, co i tak skutkuje bólem skóry pod wieczór.

To zjeżdżamy z asfaltu:


wybrzeże skaliste i klifowe, nie zejdziemy do wody.


Udało się kupić żarówkę, to zakładamy:


I jedziemy dalej. Obiadek (empanada, a jakże) w przydrożnej knajpie, gdzie jak zwykle stanowimy małą, lokalną sensację. I jak zwykle podejście wszystkich jest przemiłe. Panienka z baru stara się nawet wytrzeć stół przy którym siadamy. Dość dawno tego nie robiła, bo nie bardzo jej to wychodzi. Chyba jest niezbyt zadowolona z efektu rozmazania brudu z kurzem, bo każe nam zmienić stół na czystszy

Wjeżdżamy do Antofagasty,


gdzie tym razem Krzychu żąda zjechania na bok, bo wypatrzył miejską plażę, na której są falochrony i DA SIĘ popływać.

Plaża pełna rodzin z dziećmi, wakacje w końcu…


Za Antofagastą musimy chwilowo pożegnać się z Pacyfikiem, bo Ruta 1 kończy się po prostu w polu, więc musimy wjechać na Panamericanę. Już kiedyś tędy jechaliśmy, ale co zrobić… Jedziemy ślicznym, pustynnym płaskowyżem, czyli znów środkiem mojego ulubionego NICZEGO.


Na koniec płaskowyżu zjazd 2 km w dół, czyli serpentyny, znaki „sprawdź hamulce” oraz „ostry zjazd o długości 18 km” i znów widzimy Pacyfik


Robi się wieczór, szukamy zatem kolejny raz miłej plaży na guerrilla camp. Ta wygląda miło:


Korzystam z faktu, że woda pomiędzy skałami jest ciut (bardzo nikłe ciut) cieplejsza i nie ma fal. Krzychu nakrywa mnie w wannie


I już świeża i pachnąca mogę podziwiać widoki:


Znów wyciągamy karimaty obok namiotu i popijając białe wytrawne podziwiamy widok nad nami.

Tu widać na dole zdjęcia krzyż południa. Normalna lustrzanka, więc cudów nie ma, i dopiero w większym powiększeniu widać trochę gwiazd:


A to to samo zdjęcie po lekkiej obróbce – i tak właśnie wyglądało tam niebo…


cdn...
__________________
Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą
jagna jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 18.03.2012, 16:56   #9
jagna
 
jagna's Avatar


Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Z.Góra
Posty: 1,783
Motocykl: BMW F700GS, DR 350
jagna jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 20 godz 7 min 10 s
Domyślnie

Dzień 12, 17 luty

Nasz kolejny dzień w Chile mógłby mieć tytuł „K..wa, to znowu nie tu” , ewentualnie „Rambo – masz w ryja”.

Ale od początku.

Wstajemy rześcy i świeży, to niewątpliwe plusy spania pod gołym niebem
Plany – dojechać do parku Nevado Tres Cruces. Park jest oddalony od wybrzeża oraz Panamericany (czyli po prostu cywilizacji) jakieś 200 km. Czyli czeka nas pętelka o długości 450-500 km. Na jednym zbiorniku, bo stacji tam nie będzie.

Na razie jedziemy główną drogą na południe, do Chañaral. Ja prowadzę. Na rogatkach miasta jak zwykle stoi patrol policji. Ale tym razem policjant wygodzi na drogę i gestem zaprasza do zjechania na bok. Pięknie. Teraz się dowiem jakie są chilijskie konsekwencje jazdy bez prawa jazdy. Zjeżdżam, wysiadamy szybko oboje i udajemy , że to Krzychu prowadził, policjant daleko, może nie zauważy?
Stoimy, czekamy, czekamy, ci się patrzą. W końcu jeden podchodzi i mówi „Eeee, bo zasadzie to nie na was machaliśmy, tylko na ten autobus za wami”. Ufff… Tylko po co w takim razie mi wskakiwał przed maskę?

Nieco dalej widzimy camarones na boku: Koparka opróżnia właśnie wywrotkę…



Tankujemy w Chañaral i zjeżdżamy na C13.
I znów wspinamy się mozolnie od 0 m do… tego nie wie nikt. Górki dookoła są zadziwiająco kolorowe:



Chcemy jechać na wschód do La Ola i dalej na południe do parku. Według mojej mapy ma być asfalt aż do La Ola, według Krzycha mapy ma się skończyć 100 km przed La Ola, według Garmina do La Ola nie ma drogi.

(off topic: Kropeczki z nazwą na mapach Chile, to wyłącznie… kropeczki z nazwą. Czasem są dwa domy, czasem przydrożna knajpa, najczęściej nic. Po prostu jakieś miejsce ma nazwę i już. La Ola to właśnie kropeczka z nazwą)

No to jedziemy.
Dojeżdżamy do El Salvador, mniej więcej 2700 m n.p.m., koniec asfaltu. I jak zwykle mi się nie chce ze sobą zgadzać – mapa, Garmin, rzeczywistość. Krzychu idzie zasięgnąć języka, ale wychodzi na to, że nikt tu w góry nie jeździ, bo i po co. Ale podobno do La Ola dojechać się da.
No to jedziemy.

Najpierw mamy to dziwne coś przypominające ubite błotko, jeżdżą jeszcze kopalniane pick-upy – słowem miodzio:


Ale do Pedernales i La Ola każą nam odbić w bok (na mojej mapie, jak w mordę strzelił – prosto...)

Na razie szuter jak marzenie:


Widoki też:


Mijamy pas startowy (szutrowy oczywiście). Kto miałby tu lądować? I po co? Chyba, że szefostwo kopalni…

Droga świetna, drogowskaz pokazuje „La Ola 90 km”. Byle nie patrzeć w prawo, bo tam przepaść. Tak na oko coś pomiędzy 1000 a 1500 m w dół



Górki ciągle jak pomalowane w paseczki:


Niestety po jakiś 20 km pięknej drogi dojeżdżamy do jakiejś elektrowni i luksus się kończy. Robi się bardzo kamieniście, wąsko, kręto i do góry. Oraz przepaść, tym razem z lewej. Mamy dylemat. Prędkość spada do 20 km/h, do La Oli jeszcze ze 70 km, a przecież gorsza droga ma się zacząć dopiero tam! Jest na tyle wąsko, że nie ma mowy o zawróceniu. Myślimy, liczymy kilometry, czas i paliwo. Krzychu to głos rozsądku, a ja mam ochotę spróbować dalej. Głos rozsądku zwycięża Zawracamy, wjedziemy do parku od południa. Najcięższy argument – jak coś się stanie, to znajdą nas za tydzień. Albo za miesiąc. To kompletne pustkowie…



Wracamy do główniej drogi i zjeżdżamy w dół. Droga ładna, ale już kompletnie nie wiemy, gdzie jesteśmy. Podobnie jak Garmin (Rambo, masz w …)



Po zjechaniu serpentynami trafiamy na nowy asfalt i chyba nową drogę, bo według wszystkich dostępnych nam materiałów kartograficznych jesteśmy na środku pustyni. Trafiamy jednak tam, gdzie chcemy Odbijamy na C17, jedziemy 70 km na południe i ma być ładny skrót do Ruta 31, która prowadzi do parku. Skrót „unpaved”, na oko 20 km. jest na mapie, jest na GPSie. I nawet jest w rzeczywistości!
To jedziemy. Początek skrótu – rewelacja




Ale robi się ciaśniej:


Zapinamy 4x4 i jedziemy dalej. Zaczynają się dookoła pojawiać jakieś porzucone maszyny górnicze, w końcu jedziemy wąwozem między skałami, w których są wydrążone jakieś tunele. Wąsko i stromo. A GPS twardo obstaje, że jedziemy dobrze.
W końcu prowadzący Krzychu zatrzymuje się przed kolejnym ostrym zjazdem w dół, bo wygląda na to, że to ostatnie miejsce do ewentualnego zawrócenia. Schodzimy i parzymy. Urwiska, jeziorka (kaczki nawet pływają), jakieś generatory, kable. Krzychu na końcu drogi dostrzega koparkę, która blokuje przejazd. I oczywiście ani żywej duszy... Przeklinając GPSa zawracamy, co nie jest łatwe. Wracamy jakieś 10 km (kolejny dziś raz...) na asfalt i za 500 m widzimy kolejny zjazd w lewo, tym razem oznaczony drogowskazem...

Krzychu ma dość i oddaje mi kierownicę Dojeżdżamy do Ruta-31, która prowadzi w stronę parku oraz przejścia granicznego z Argentyną na przełęczy św. Franciszka. Do przejścia jest jakieś 70 km, a przy drodze stoi znak: „Uwaga. Przy złej pogodzie dojazd do granicy zajmuje 5 godzin”. Na szczęście pogoda jest ładna.
Droga mało uczęszczana, bo nie asfaltowa, tylko znów ten udeptany błotko-szuter. I znów przejeżdżam przez „suche brody” i w oczach widzę płynącą po deszczu rzekę... Oby nie padało, bo jutro musimy tędy wracać.

Dojeżdżamy do granic parku i skręcamy w bok. Czas do namysłu. Znów patrzymy na mapy, na GPS, i przede wszystkim na wskaźnik paliwa. Przez te wszystkie nawrotki mamy go mało. Nie ma szans na objechanie parku. Najbliższa stacja w Copiapó, jakieś 150 km w drugą stronę. Szkoda czasu, robi się już szarawo. no trudno. Wbijemy się w park ile się będzie dało (wychodzi nam, że na sam szczyt) i zawrócimy...

Jedziemy szuterkiem jakieś 10 km w głąb i szukamy ładnego miejsca na spanie. Oczywiście ani żywej duszy dookoła...

To miejsce jest fajne:


Zostajemy w tym szerokim wąwozie na noc. Jest pochmurno, więc nici z gwiazd. Zastanawiamy się, czy znów zmarzniemy, bo jesteśmy na ponad 2000 m n.p.m. , ale noc jest w miarę ciepła.

Tradycyjnie białe wytrawne i idziemy spać. W nocy budzi mas jakieś zwierzę wydające z siebie jakieś „łiiiiiii” na przemian z „uuuuaaaaa”. Nie była to lama... Zwierzę poszło, zasypiamy znów. Po pewnym czasie budzi mnie Krzychu: „Aga. Aga! Aga!!!!! Deszcz pada!!!

cdn.
__________________
Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą

Ostatnio edytowane przez jagna : 18.03.2012 o 22:07
jagna jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 18.03.2012, 21:25   #10
Paluch
 
Paluch's Avatar


Zarejestrowany: Mar 2011
Miasto: Koło
Posty: 253
Motocykl: XTZ 660 3YF
Paluch jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 tygodni 4 dni 20 godz 54 min 52 s
Domyślnie

Łooohoho powiało grozą . No dalej proszę ...
Paluch jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Odpowiedz


Zasady Postowania
You may not post new threads
You may not post replies
You may not post attachments
You may not edit your posts

BB code is Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wł.

Skocz do forum

Podobne wątki
Wątek Autor wątku Forum Odpowiedzi Ostatni Post / Autor
Krew, pot i łzy czyli moje spotkanie z Czarną Afryką [2012] Neno Trochę dalej 52 07.03.2013 13:42
Zobaczyć Iran - czyli 4 dni w Armenii. [Czerwiec 2012] majek Trochę dalej 104 26.02.2013 14:33
Twierdza Kłodzka 2012 czyli Czas kazamat arturro007 Imprezy forum AT i zloty ogólne 368 13.05.2012 21:42


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:50.


Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2025, Jelsoft Enterprises Ltd.