Dzień 7, piątek
Dolina Teth > Koplik > Shkoder > Koman
Poranek zaczął się niewcześnie, bowiem wieczorne rozmowy nie odbyły się zupełnie na sucho. Ja jestem w dobrym stanie, Barwin mocniej potargany, bo skończył "dobranockę" chyba dopiero o 3 nad ranem. Wokół nas widoki nieziemskie, coś jakby wjechać motorem na halę Gąsienicową. Wokół jest sporo tras pieszych, w parę godzin można z buta przejść do pobliskiej doliny Valbone. Nasi gospodarze budują kilkupiętrowy gościniec - gdy skończą będzie tu niestety mocno cywilizowanie. W tym roku mają dociągnąć asfalt aż do samej przełęczy, zostanie jakieś marne 10 km szutrami i skończy się rumakowanie.
Przy okazji w świetle dnia oglądam motongi naszych kolegów. Powoli zaczynam rozumieć po co im kufry. Każdy wlecze własny namiot, własną kuchenkę, mają nawet zamontowane CB radio i masę innych szpargałów. Z taką masą nie da się jechać komfortowo, jak dla mnie nie ma w tym nic z prawdziwego ADV, to raczej dwukołowa odmiana turystyki kamperowej.
Przed ruszeniem robimy mały przegląd motongów, Barwin dokręca jakiś dyngs przy osłonie silnika, ja wytrzepuję z Rogala resztki Musli, które postanowiło wyskoczyć i teraz wybieram je garściami z dna. Już wiem, że pojemnik na żarcie musi być zakręcany a nie zatrzaskiwany

Koło 11 jesteśmy kondycyjnie gotowi do drogi. Koledzy mają plan wracać tą samą drogą co przyjechaliśmy, my postanawiamy atakować zjazd w dół doliny gorszą drogą.
Za parę dni wybory, mija nas kawalkada kilkudziesięciu aut z ekipy wyborczej jakiejś partii. To że Land Rovery dają sobie tutaj radę to jasne, ale to że mijamy 30 letnie stare busy Mercedesa z napędem na tylną oś - jestem pełen podziwu. Miejscami jest tak wąsko, że w końcu kładę moto na boku i czekam aż ekipa się przepchnie obok nas.
Niestety droga jest na tyle słaba, że Barwin na GS po 3 czy 4 glebie mówi pass. Przy każdym podnoszeniu bestii zalewamy się potem, każde ruszenie z miejsca pod górkę to fontanny kamieni. Pomagam Barwinowi na tyle ile daję radę, ale miejscami nawet trudno ustać, drobne kamienie usuwają się spod nóg. Ledwie przejechaliśmy 4-5 km i zawracamy.
Wracamy w górę doliny w stronę przełęczy przez którą przejechaliśmy wczoraj. Barwin jedzie pierwszy, na jednym z kolejnych zakrętów zatrzymuje się i coś tam do mnie pokrzykuje ale za cholerę nie słyszę co. Złażę z motonga, a w międzyczasie Barwin wykonuje ślicznego postojowego orła na bok. Nie widział mnie w lusterkach, dlatego zatrzymał się by sprawdzić czy jadę ale miejsce wybrał słabe. Przednia szyba w GS po kontakcie z glebą powiedziała auuu i pękła. Zdejmujemy zaczepy, resztki szyby pakujemy na bagażnik i ruszamy dalej. Przy okazji mija nas wczorajsza ekipa dwóch francuzów z dziewczyną na KTMch - gadamy chwilę, Barwin łypie okiem na KTM, oj widać że mu wpadły maszyny w oko. "Pomarańczowa zaraz" podstępnie łajdaczy mu mózg
Wracamy przez przełęcz, jęzory śniegu zmieniają drogę w lekkie błotko ale nic groźnego.
Poniżej przełęczy czekamy aż koparka poszerzy drogę, jak nic za parę miesięcy będzie tu asfalt

Przejazd 20 cm od koparki po świeżo oranych kamieniach mając po prawej widok na kilkanaście metrów spadku w dół - bezcenne ćwiczenie.
Zjeżdżamy do pierwszej wsi, a tu z dołu jedzie jakaś ekipa na motongach, a jakże - z Polski

Tym razem spotykamy Orzepa z dwoma kolegami (DL + Transalp). Mają jakieś ekspresowe tempo, mają tylko 2-3 dni na Albanię i muszą wracać.
Docieramy przez Koplik do Shkodru. Miasto jak miasto, głodni jesteśmy a upał straszny, termometr od RAFWRO pokazuje 38-40 C. Szwendamy się po mieście, wszędzie bary ale nic do żarcia.
W końcu jakaś dobra dusza poleciła nam knajpę "U Cioci". Nie wiem co to znaczy po Albańsku, ale nazwa nam się spodobała i za parę euro jemy jakieś pyszności radując się działającą klimatyzacją.
Po obiedzie Barwin zostaje w knajpie (przekleństwo wysokich butów enduro) a ja śmigam na szybki spacer na główny deptak miasta postrzelać parę zdjęć.
Wyjeżdzamy ze Shkodru na południe, tankujemy w miasteczku Vau i Dejas - kolejny raz płacąc w Euro, potem odbijamy na drogę SH25 i właściwie kończy się cywilizacja. Mijamy nieliczne domy, czasami jedynie grupka osłów świadczy o tym, że gdzieś w okolicy mieszkają ludzie. Powoli robi się miłe popołudnie, słońce przestaje atakować z całej siły i świeci bardziej poziomo. To moja ulubiona pora dnia, lubię gonić własny cień na asfalcie
W promieniach zachodzącego słońca docieramy do Koman. Przed mostem w małym sklepiku kupujemy coś zimnego na kolację w płynie, pytamy o kemping. Sprzedawczyni niezłym angielskim tłumaczy co i jak - niby koniec świata, ale angielski znają - już sobie wyobrażam podobną scenę w wiejskim sklepie gdzieś w Polsce
Tuż za mostem po prawej jest zjazd na kemping. Kemp jest dosłownie pod mostem, prysznic mieści się pod filarami mostu. Luksusów nie ma, ale jest ciepła woda

Kemping prowadzi sławetny Marco, który wygląda jak stary playboy, ale jest sympatyczny i komunikatywny. Na rano zamawia nam miejsce na promie, wieczorem ułatwia dostęp do zimnego piwa. Na kempie oprócz nas jest przemiła para emerytowanych Francuzów, którzy Dusterem zwiedzają świat - gadamy wieczorem po kolacji, opowiadają nam o swoich podróżach. Chciałbym by nasi emeryci mieli taką mobilność - to wbrew pozorom nie jest tylko kwestia kasy. Grzecznie kładziemy się spać, fotkowanie zostawiam na rano.
Przelot dnia: 150 km