Budzę się i nad sobą widzę kozę. Niecodziennie tak sie dzieje. Koza patrzy na mnie zaciekawiona. W mózgu małe zwarcie i zaczyna do mnie docierać gdzie i po co jestem. Robię 180 w pozycji horyzontalnej i już wiem wszystko. Obok stoi starzec, który wszystko już w życiu widział i nic go nie zdziwi. Patrzy na nas obojętnie, ale życzliwie. Podobny wyraz twarzy miałby chyba jakby przy bajorku w którym codziennie rano poi swoje bydło wylądował latający spodek z zielonymi ludzikami.
Coś tam jeszcze mamy do żarcia, ale pakujemy się awaryjnie i wsiadamy na motorki. Dopiero 6 rano, a już się robi nieznośnie ciepło. Trzeba zmykać w góry...
Ech nie bardzo wiemy dokąd dziś dojedziemy, może do Kalai-k-khum? Na razie asfalcik, mój wieprzek coś zaczyna przerywać i zastanawiam się o co kaman. Nie trzyma obrotów i mam duży dyskomfort w szukaniu zakresu w którym jest stabilny. Okazuje się, że znów są winne klemy i elektryczne połączenia. Zatrzymujemy się na jakimś poście i objadamy policjantów z płowu. Jest coraz goręcej, tam gdzie możemy jadamy arbuzy - nie tylko zaspokajają pragnienie, ale tez uzupełniają w naszych organizmach to co wypłukujemy co wieczór alkoholem. Droga fajna, niewymagająca. Dająca czas by się rozejrzeć i mieć coś więcej z jazdy wpatrywanie się 50 metrów przed przednie koło motocykla.
Mijamy Kulyab skąd wywodzi się klan rządzący dziś Tadżykistanem i wjeżdżamy na przełęcz. Ulga - wreszcie trochę chłodniej. Od Duszanbe przez Kurgan Tube aż po afgańską granicę jechaliśmy w strasznym upale. Teraz oddychamy wreszcie swobodnie. Jeśli będzie gorąco to raczej nie z powodu temperatury. Jedziemy wśród porośniętych trawą górek, wszystko ma ładne pastelowe barwy. Słońce zamienia zieleń w ciepły żółty kolor, tylko drzewa pistacjowe pozostają zielone. Dojeżdżamy na przełęcz i spotykamy lokalnych motocyklistów na Iżu. Chłopcy właśnie wracają z pistacjowych żniw. Z przełęczy znów widzimy płynący tu leniwie doliną Piandż i leżący za nim Afganistan.
Wjedziemy czy nie? Wciskamy raz po raz spota, by bliscy wiedzieli, że z nami ok. Dojeżdżamy nad rzekę i szukamy powoli jakiegoś miejsca na nocleg. Za jakimś mostem-ruderą znajdujemy coś co wygląda obiecująco. Jest woda, spokój, tuż przy drodze, ale ruch delikatnie mówiąc niewielki.
Miejscowi łowiący siecią ryby dzielą się z nami. Nagle wszyscy rzucają się do panicznej ucieczki z rzeki. Nic nie rozumiemy, ale też zwiewamy. Pojawił się "żmij", podobno jadowity i groźny. Dopytujemy się co to za "żmij", ale niewiele się dowiadujemy. Podobno po ugryzieniu trzeba pić mocz. Zaczynamy sobie żartować - czy lepszy byłby chłodzony czy tak prosto, że tak powiem "z pipy". Izi się ofiaruje, że jakby mnie coś uchepało na niego mogę liczyć - znaczy da swój mocz... Rybki z rusztu smakują wybornie, do tego pijemy ostatnie już zapasy z Ukrainy - Status, oczywiście chłodzony. Już ciemno, Miro wykończony sraczką zasypia w swoim namiocie - chyba obawia się tych żmij, my z Izim nadal udajemy kozaków i zalegamy na matach. Pitolimy coś, popijamy ten Status i nie zauważamy 2 żołnierzy, którzy przychodzą do nas i każą się zwijać. 15 minut stąd jest hotel. Posyłamy ich do diabła, ale nie wiele się to zdaje. Po pół godzinie przychodzi jakiś młody oficer. W księżycowej jasnej nocy dostrzegamy kolejnych 8 gości z kałachami. Oficer namawia nas żebyśmy się przenieśli do hotelu, mówiąc że Afganistan 200 metrów stąd, mieli tu już strzelaniny z Talibami i nie chcą kłopotów. Tłumaczymy mu, że motocykl się "złamał", kolega jest chory a my nawaleni i nigdzie po pijaku nie będziemy jeździć. Co chwilę gadają przez radio naradzając się co zrobić z wariatami. Mówię, że jak jest niebezpiecznie to niech nas pilnują i bronią. Po godzinie machają rękoma i idą w noc. A my zasypiamy snem sprawiedliwych.
Kolejnego dnia ruszamy wzdłuż Piandżu. Droga zamyka się w wąskiej dolinie, którą wije się rzeka. Trasa prowadzi najczęściej skalną półką, zatrzymujemy się często pstrykając foty: po drugiej, afgańskiej stronie rzeki również prowadzi jakaś dróżka. Mijamy jakichś ludzi przemykających z osiołkiem, jakiś patrol z bronią. Machamy im i oni również nas pozdrawiają.
Tymczasem nieoczekiwanie zatrzymuje nas uzbrojony patrol po naszej stronie. Czterech 17-19 letnich chłopców. Nie bardzo mówią po rosyjsku. Pooglądali nasze paszporty i chcą koniecznie zajrzeć do naszych bagaży. Zaczynam się wściekać, bo w moim przypadku oznacza to konieczność zdemontowania całej konstrukcji, zaledwie godzinę temu założonej na bajka. Poluzować pasy, ściągnąć opony z kufra centralnego, ściągnąć kufer, odpiąć kolejne dwa pasy po to by dostać się do wodoszczelnej torby Prokajaka. Burczę na nich przeklinając na czym świat stoi. Dowódca postanawia, że mamy wrócić do strażnicy - nie jest pewien czy jesteśmy tu legalnie. Teraz jestem już wściekły - nigdzie nie pojadę: - Proszę bardzo, masz kluczyki i jedź. Ja zawracać nie będę. Robi się coraz bardziej nerwowo. Trochę się jednak spieszymy i wiem czym grozi wizyta w strażnicy - stracimy pół dnia na wyjaśnienia. Udaje nam się w końcu przeciągnąć dwóch na naszą stronę. Chłopcy-żołnierze się kłócą, dowódca nie chce nas puścić, ale w końcu po 15 minutach ustępuje. Uff, nie lubię zdezorientowanych smarkaczy z kałasznikowami.
Do południa snujemy się wzdłuż afgańskiej granicy jadąc wciąż w górę Piandżu. Zastanawiam się czy aż tak bardzo zmieniła się ta droga od czasu kiedy przed 90 laty pokonywał ją Włodzimierz Korsak, który podróżował tędy wraz z innym Polakiem Stanisławem Bilkiewiczem. Pewnie aż tak bardzo się nie zmieniła, chociaż nie ma już tygrysów, na które Korsak polowal w tych okolicach. Ruch prawdę mówiąc jest żaden i przez blisko 100 kilometrów nie napotykamy na żadną wieś. Przejeżdżamy przez jakieś roboty drogowe wbijając się motocyklami między koparki a spychacze. Udajemy Błażusiaków tańcząc po megakamieniach, ale w końcu jednak dobijamy do asfaltu. Znaczy Pamir Highway i Kalai-k-khum niedaleko.
Byłem już tu kilka razy, teraz jednak postrzegam miasteczko nieomal jako magapolis. Sklepy, restauracje, normalnie szok. No i turyści są, a jakże - na rowerach... Zasuwamy Pamir Highway w stronę Khorogu. Droga bez historii, asfalt - lepszy niż go pamiętam sprzed trzech lat. Wtedy był niekończącym się morzem dziur, wymagał koncentracji niczym slalom specjalny. Dzisiejsza nawierzchnia przypomina raczej slalom gigant. Ludzie machają przyjaźnie zapraszając na poczęstunek. Wiemy już, że nie zdążymy do Khorogu, zresztą sensownie się przespać gdzieś przed miastem.
Zatrzymujemy się więc u saperów. To obóz młodych chłopców, którzy odrabiają tu armię rozminowując przełęcze z min będących pozostałością po wojnie domowej, która przez sześć ostatnich lat XX wieku wyniszczała ten kraj. Dość napisać, że zginęło blisko 100 tys. ludzi. Wraki transporterów opancerzonych i czołgów wciąż ciągną się wokół głównych dróg w kraju. A ludzie i bydło wciąż wpadają na miny. Chłopcy z tego obozu odnajdują dziennie kilkadziesiąt min. Raz w tygodniu z tego co znajda robią wielkie bum. Pamiętam, że w 2006 roku jechaliśmy w przeciwną stronę i przez 100 km nie byliśmy w stanie znaleźć miejsca do rozbicia namiotu. Tablice informujące o polach minowych skutecznie nas odstraszały. Teraz pijemy to co mężczyźni często wieczorem piją i gadamy z chłopakami i ich robocie. Wypadki? No tak, zdarzają się. W tym roku jeden z oficerów stracił wzrok przy rozbrajaniu miny. Gdy gadają o rozminowaniu robią się śmiertelnie poważni, ale poza tym to normalni nastolatkowie. Ot ojcowie położyli miny to oni teraz je sprzątają. Brr...