Kierunek Bar - Stare Miasto.
Po drodze jednak chcieliśmy odwiedzić Fort Morgen, który wydał nam się dobrym miejscem, aby z dala od centrum popatrzeć na Budvę i otaczające je małe wyspy. Pech chciał, że poza temperaturą i duchotą światło było płaskie, przejrzystość kiepska więc odhaczyliśmy ten punkt programu dosyć szybko robiąc kilka zdjęć bo... światło pierdoliło nam optykę...
Morgen.jpg
Kolejnym przystankiem był punkt widokowy gdzieś w połowie szczytu nad Świętym Stefanem. Tu już światło nieco było lepsze a wychodzące słońce sprawiało, że można było cieszyć się mniej zamglonymi widokami.
Tradycyjnie kilka a może kilkanaście zdjęć, kilka samojebek i... jak cieszyliśmy się samotnością to tuż po tym jak zrobiliśmy co chcieliśmy zaczęli pojawiać się inni turyści skutecznie zabijając ciszę tego miejsca bo rozgadani byli tak bardzo, że miałem problem z usłyszeniem własnych myśli. Droga kręta, wąska, ale asfaltowa do samego końca aż do parkingu przy kościele/kaplicy... jak zwał tak zwał, nie jestem z tych, którzy przywiązują uwagę do właściwego nazewnictwa miejsc kultu tego czy owego (bez obrazy dla nikogo). Gdy już napoiliśmy nasze pragnienia fotograficzne, emocjonalne oraz opróżniając skutecznie butelkę wody oddaliliśmy się z tego miejsca. Zjazd był mniej sprawny, bowiem trzeba było się przeciskać już pomiędzy jadącymi w górę samochodami ale poszło sprawnie.
539197111_24876470545292197_6719400844835150189_n.jpg
536279353_24876466191959299_8123510090418374178_n.jpg
MNE-2025--15.jpg
MNE-2025-3705.jpg
MNE-2025-3697.jpg
Podjechaliśmy również na parking tuż przy plaży w Świętym Stefanie aby udać się na pamiątkowe zdjęcia z tego miejsca.
536284004_24876470025292249_8848873693127765086_n.jpg
536696841_24876470445292207_9196752368607264911_n.jpg
Szkoda, że takiego rozpogodzenia nie było przy Forcie Morgen, gdzie mieliśmy mleko... życie.
Ruszyliśmy w kierunku Baru jadąc przez Sutomore i jeszcze jakieś pomniejsze miejscowości.
Po drodze widzieliśmy spustoszenia spowodowane przez świeże pożary na otaczających nas zboczach gór. Na szczęście pożary zostały zażegnane dwa dni wcześniej i nie było już tutaj utrudnień w ruchu. Przejazd przez Bar raczej sprawny, miasto bardziej rozłożyste a dopiero jadąc w kierunku Starego Miasta zaczęły się już bardziej strome podjazdy. Nawigacja głupiała momentami, bowiem chciała nas prowadzić przez... prywatne posesje, ale dotarliśmy na miejski parking tuż przy starówce, który okazał się najtańszą opcją a nie tam, gdzie naganiacze prowadzili, których było sporo podczas podjazdu do parkingu. Bardzo możliwe, że mieliśmy nieco więcej szczęścia niż rozumu z tym miejskim parkingiem, bo chwilę po tym jak zaparkowaliśmy przy szlabanie były już 4 samochody, które nie wjechały.
Z parkingu prowadziła stroma uliczka w kierunku ruin starego miasta i narastał zgiełk kawiarni, straganów z pamiątkami oraz stoisk z lokalnymi wyrobami. Dotarliśmy pod Stare miasto, kasa i w drogę. Niby ruiny, ale fajny klimat tam był. Turyści jednak ze swoimi głośnymi rozmowami nieco psuli urok tego miejsca, ale czego się spodziewać po takim miejscu. Szczerze polecam dla lubiących historię poprzechadzać się po takim miejscu i otworzyć bardziej swoją wyobraźnię starając się wizualizować sobie dawny urok tego miejsca. Wzdłuż i wszerz przeszliśmy sobie to miejsce dochodząc do chyba północnej ściany gdzie stromymi schodami można było wejść na najwyższą część muru i zobaczyć niesamowitą panoramę zbocza góry. Dla jednych zwykłe zbocze, mnie jednak urzekło jak przepotężne potrafi to być mając świadomość, że jestem te naście metrów wyżej niż dziedziniec a jednak czuję się malutki widząc jak zbocze szybuje na kilkaset metrów tuż przede mną. To uczucie mocno zapadło mi w sercu. Lubię takie momenty, bo mam tak, że mam lepiej rozwiniętą pamięć emocjonalną niż zwykłą. Pamiętam bardziej temperaturę, muzykę, wiatr czy światło niż ilość schodów czy nazwę miejscowości... coś w ten deseń. Moja Miss Excel nie chciała iść po tych schodach z racji lęku wysokości, z którym naprawdę zawsze stara się walczyć o czym opowiem nieco dalej. Powrót sprawił nam nieco psikusów, bo oznakowanie mocno niejednoznaczne było i w sumie na dolnym dziedzińcu dwa razy do tego samego punktu trafiliśmy śmiejąc się z tego faktu i sami z siebie, że tym razem nasze wyostrzone jak kły chihuahuy zmysł orientacji spłatał nam figla. Po odnalezieniu wyjścia udaliśmy się na tą samą, zatłoczoną stromą uliczkę, gdzie ludzi było znacznie więcej niż przedtem.
Nabyliśmy u jednego pana świeży sok z granatów, który naprawdę był pyszny i towarzyszył nam przez kilka dni jeszcze w domu.
Wyjazd okazał się sprawniejszy niż dojazd chociaż nawigacja znowu zaprowadziła nas gdzieś na prywatną posesję - inną tym razem, ale mając już odznakę sprawności w terenie i pamiętając o kłach Chihuahuy wiedziałem, że ta droga nie jest moją drogą i skręciłem inaczej niż kierowała mnie nawigacja. Powrót te 70km (chyba coś koło tego) zajął nam dobre 2 godziny. Oczywiście najgorszy był koniec trasy tuż przed Tivatem gdzie drogi były w remoncie a ruch w porywach osiągał 20 km/h a do tego pył, kurz, wertepy... oczami wyobraźni wyobraziłem sobie jak mijam to wszystko niewzruszony wertepami na afryczce... Minął kolejny dzień, który dał nam kolejne wrażenia, wspomnienia, do których wracam czasami będąc już tutaj, w naszym kraju.
BAR (3).jpg
BAR (5).jpg
BAR (6).jpg
BAR (1).jpg
BAR (2).jpg
BAR (4).jpg
cdn - niebawem chyba