Zatrzymuję się przy dystrybutorze na stacji shella, podchodzi całkiem miły koleżka mówiący po angielsku. Podaję mu nr blachy do wbicia w dystrybutor. Prosi mnie, żebym zsiadł z motocykla, bo taką mają politykę na tej stacji. Mówię, że wolę być w siodle i trzymać moto pionowo między nogami i on odpuszcza. W ogóle nie mam ochoty na żadną pogawędkę, nie chcę mi się go nawet słuchać, w ciągu kilku sekund robię się gburem, i to bez powodu. Trzymam pistolet na wlewem, ale paliwo nie płynie do baku. On krząta się wokół niesfornego dystrybutora, ale wciąż bez rezultatu. W końcu obojętnie i niekulturalnie oznajmiam, że jeżeli ma problem, to pojadę na inną stację. Koleżka nie daje się jednak zbić z tropu, wciąż zachowując profesjonalizm, co więcej wplata polskie zwroty do rozmowy. A mi się nie chcę z nim gadać… Jakby w jednej chwili ktoś przestawił mi wajchę i wyparowała cała radość z podróży… Wreszcie sukces, paliwo wpływa do baku. A on mnie pyta, czy umyć „szybę” motocykla. Rozbroił mnie

Dla dociekliwych, foto szybki zrobiłem na kolejnej stacji, bo nie chciało mi się wierzyć, że wymaga umycia
20250522_10433514011.jpg
Początkowo jadę bezpłatnymi drogami lokalnym, tym bardziej, że są ładne widokowo. Ale zwiększony ruch uliczny w miastach zaczyna mnie męczyć i zjeżdżam na autostradę. Odcinek 160 kilometrów kosztuje mnie 280 lirów (28 PLN), następny bardzo króciutki w Stambule 265 lirów. Stambuł nie ma początku i końca, i mnie męczy. Gdy przed sobą widzę wciąż tylko jego kolejne dzielnice i zapchane arterie samochodów, to muszę sięgać do głębokich pokładów cierpliwości i siły.
20250522_11431414021.jpg
Granica w Edirne przebiega całkiem sprawnie, nie pcham się nawet przed stojące w kolejce nieliczne samochody. W ostatniej budce po tureckiej stronie miła pani ściąga ze mnie 16 lirów za HGS (opłaty drogowe). 40 minut i jestem w Bułgarii.
Na darmowej autostradzie spowalnia mnie 25-kilometrowy korek. Roboty drogowe. Kierowcy nie mają tu zwyczaju robić miejsca motocyklom, taka kultura. Popas w makdonaldzie, gdzie brak ekranów do samodzielnego obsługi. Niby ujnia jewropejska, ale dziadostwo i inna epoka.
Kilkadziesiąt kilometrów przed Sofią zjeżdżam z autostrady w poszukiwaniu noclegu. Wcześniej jednak zakupy. W centrum wioski są 2 przylegające do siebie mini sklepy, warzywniak i niewielki bar, przed którym siedzi kilka osób na ławce. Nie zdejmuję kasku, tylko unoszę szczękę, by szybko załatwić sprawę. Odsłaniam kotarę plastikowych koralików i wchodząc do sklepu pytam, czy można płacić kartą. Nie.
Nie, to nie – myślę odwracając się na pięcie. Zaglądam więc do sąsiedniego, pytam o to samo i znowu słyszę, że nie.
O kurczę, nie wesoło. Wracam do pierwszego i pytam sklepowej, czy jest tu skąd nabrać wody do picia. Aaa, tam jest woda – macha ręką przez okno na wiejski plac.
Gdzie? No tam – znowu machnięcie na odlew w nicość.
A do picia się nada? Nada się albo się nie nada!
Aha. No, ale to może…, bo nie mam bułgarskich pieniędzy, kartą nie można… Poratowałaby pani butelką wody? Phi! – parsknięcie i odwrócenie obrażonej głowy. Zachodzę więc znowu do drugiego sklepu i do młodej sklepowej kieruję pokorną prośbę o butelkę wody do picia. Zza lady wychodzi jej mąż i wręcza mi upragnioną wodę. Serdecznie ściskam mu prawice i opuszczam wieś Церово.
Pyrkam przed siebie powoli rozglądając się na boki. Co ja sobie właściwie wyobrażałem!? Zajeżdżam wielkim, głośnym (i zapewne bardzo drogim) motocyklem na środek wsi, panoszę się w kasku i zbroi jak nadczłowiek-najeźdźca, który podbija świat lokalnych podludzi… I dziwię się, że nie jestem przyjęty z otwartymi ramionami!
Biwak na łące niedaleko rzeki, tuż przy niej nie ma się gdzie rozbić, zbyt żyzne i wilgotne siedliska. Rozkładam wilgotny z poprzedniej nocy namiot, by wysechł w popołudniowych promieniach słońca, a sam idę nad rzekę się umyć.
20250522_18395914041.jpg
20250522_20024114091.jpg
Łyk wody
Baczkowo, danej od serca!
20250522_19451414071.jpg