Koniec trzeciej klasy. Do końca końca jeszcze dwa tygodnie.
Standardowo pani Trudzia (od polskiego) - nasza wychowawczyni, na polskim sprawdza, jak tam się u nas sprawy mają z ocenami.
Dobrze wiedziała, gdzie "zaglądać". Wiadomo gdzie: Fizyka i Matematyka. Dwie królowe TE. Niekwestionowane.
Pani Trudzia dociera do mojego nazwiska w dzienniku (piąte - przypominam) i niemal mdleje!
- Darek!! Rany boskie!! Ile ty masz dwój?! I tylko cztery tróje... Trzeba interweniować u Kruchego! Upss... u pana dyrektora! jak ty się mogłeś tak zapuścić?!
Trudzia się, to piekli na mnie, to niby współczuje... Zawiesza głos...
W odpowiedzi ktoś z klasy rzuca. Pani profesor... Czoper (takie miałem pseudo) jest już spokojny. Czysta sprawa.
- jak to czysta?! Pewna dwója, to czysta sprawa?!
Pani profesor... jak dwója?! Pewna trója. Czoper ma już wakacje!
- Jaka trója...?!
Ech... Pani profesor... Z każdej strony docierają do Trudzi zazdrosne westchnienia... Pani uczy polskiego a Kruchy ma swój system. System trudny dla humanistki... Mówimy pani profesor, że pewna ta trója Czopera, to pewna trója. Koniec kropka.
- Wiecie, że was lubię... Nie próbujcie mnie tu pocieszać jakimś dziwnym systemem! Przecież to sie w ogóle nie spina.
No dobra... Wytłumaczymy pani!
Po 10-ciu minutach tłumaczenia pani Trudzia była w dokładnie w tym samym miejscu, kompletnie jednakowoż zdezorientowana. Systemu nie załapała ale IIIb jak najbardziej. Pół godziny lekcji polskiego w eter

- Opuszczając klasę podszedłem do pani Trudzi i mówię.
- Panie profesor... ja mam naprawdę mocną tróję. Kruchy, to inna liga. Z fizy mam db, to jak mogę mieć pałę z matmy...?
No tak, no tak... Bolek jeszcze gorszy... ja tej waszej matematyki nie rozumiem... 27 dwój, tylko 4 trójki... Przecież to jest pała...
Tak. W szóstym semestrze ustanowiłem rekord, trudny do pobicia.
156 nieusprawiedliwionych godzin, to również rekord nie do pobicia. Wynikał on z kolejnej lekcji matematyki. Ze spóźnień na pierwszą lekcję. Spóźnienia były do 15 min ale... Trzy spóźnienia dawały jedną, nieusprawiedliwioną godzinę. Spóźniłeś się powyżej kwadransa, z automatu godzina nieusprawiedliwiona. Moja liczba była sumą wypadkową wszystkich zdarzeń.
Wróćmy jeszcze do czwartej klasy, Kruchego i pagonów na chwilę.
Pagony po spacerze załatwiłem. W sensie powiedziałem Kruchemu, że na następną lekcję będą, bo dostępne w sklepiku szkolnym - owszem ale... Nie mam pieniędzy na zakup i muszę wziąć rzeczone od mamy. Na następnej lekcji będą. Ok.
Ja miałem pagony z z trzema belkami więc musiałem po prostu samemu jakoś doszyć czwartą belkę.
Z tymi pagonami, to w ogólę były jaja. Były one podstawą szkolnej "fali". Gość, co miał cztery pagony czy V-tkę wchodził do szatni bez kolejki i takie tam. Niekwestionowany status i... ja.
Ja ten status miałem głęboko... W trzeciej klasie już się tłukłem ze starszymi rocznikami pod szatnią. Dopiero w trzeciej, bo dopiero wtedy zacząłem rosnąć i zapisałem się na karate. Nic tak nie dyscyplinowało statutowców jak mawaszi w perły czy tam w ust korale. Plus dla mnie był taki, że nagle przestali na mnie zwracać uwagę.
No więc na kolejnej lekcji z matmy pojawiłem się z pagonami. Kruchy oczywiście pamiętał. Zostałem odebrany pozytywnie.
I tak trwałem szczęśliwie w tym pozytywie, kiedy to razu pewnego Kruchy "kazał" mi stanąć porządnie a nie wypinać brzuch do przodu.
Kiedy się wyprostowałem, pagony... spadły. Nie miałem ich przyszytych, tylko na lekcję z matmy układałem na barkach. Na "co dzień" nie nosiłem, chowałem je do kieszeni marynarki, by nie zapomnieć.
Dla młodszych przypomnę, że szkoły zawodowe były kiedyś mundurowe.
Alu i tu był dla mnie wytrych. U mnie w domu panowała bida z nędzą. Wychowywałem się z siostrą z matką, pedagogiem na UG i...
...i nie wiele się zmieniło do dzisiaj. Po ostatnich podwyżkach w sferze budżetowej edukacji, tym razem "wyrównano" pensje administracji szkolnej.
Sytuacja wzorowa. Sprzątaczka (niczego paniom nie ujmując!) w szkole podstawowej zarabia obecnie więcej niż mianowany nauczyciel.
No więc ja już wtedy tłumaczyłem się przez pierwszy m-c, że mundur się szyje, bo mama pracuje po godzinach, by na ten mundur zarobić.
Później trochę rygor złagodzono, w sensie wystarczyło (obowiązkowo dalej) nosić samą marynarkę.
Ogólnie problem polegał na tym, że większość z nas wtedy szybko z tych mundurów wyrastała. Ja miałem tylko dwa, przez całe 5 lat i drugi otrzymałem na początku klasy czwartej. W tym pierwszym, w trzeciej klasie nie byłem wstanie się zapiąć.
Z tamtych lat zostało mi jedno do dzisiaj... Nie założę za krótkich spodni ani koszuli z przykrótkimi rękawami, choćby skały srały. Jeżeli dżiny mi się skórczyły np. a fajne były, to obcinałem je przy nogawkach. Koszul nie nosiłem i dalej nie noszę. Wszystkie moje spodnie musza się na kostkach załamywać a rękawy sięgać do połowy nadgarstka.
No więc... pagony mi spadły...
- Idź na spacer. Nie wracaj bez przyszytych pagonów.
Poszedłem do szatni, do kantoru sprzątaczek, dostałem igłę, nici i sobie pagony przyfastrygowałem. Kilka minut roboty, bo ja już wtedy szyłem doskonale. Wystarczyło złapać je z góry i z dołu. Cztery operacje i... poszedłem na spacer. Następnego dnia w butonierce na stałe wylądowała igła z motkiem i żyletką.
Przyszywałem je często tuż przed lekcją z matmy. Potem pagony odpruwałem. Poza Kruchym nikt się mnie jakoś nie czepiał. To było wręcz dziwne, że pagonów nie noszę, no... bo ten statut...
O tym statucie wspominam nie bez kozery, bo te trele wprowadzają czytelnika moich treli w klimat, który będzie towarzyszył mi z intensywnością mniejszą lub większą do dnia dzisiejszego.
Otóż zrozumiałem coś w istocie banalnego... jak łatwo jest się wyróżnić "niczym".
Kto pamięta/doczytał hasło z początków tego wątku?
To "nic" jest początkiem "wszystkiego".