Jeszcze przed wyjazdem nastrugałem sobie trochę szczapek a`la wióry, by sprawniej rozpalić ognisko. Proforma wziąłem ponad połowę rolki papieru toaletowego w razie W. Strażnikowi zwinąłem ponoć pełną zapalniczkę a po drodze miałem kupić zapałki. I o tych zapałkach przy okazji zakupów w Żabce, zapomniałem.
Zadanie stawiam sobie proste: najpierw rozpalić ogień, potem świętować niepasteryzowanym kasztelanem.
Przygotowałem wstępnie palenisko do walki, mając spore zaplecze połamanych, konkretnych konarów sosny. Znawcy surwiwalu wiedzą (i ja też), że sosna w hierarchii jest na końcu rozpalania czegokolwiek w takich warunkach ale kiedy wokoło monokultura sosny, to nie masz wyboru.
Byłem pewien, że po kwadransie będę już ochoczo nucił: płonie ognisko w lesie itd.
No więc z całego, poprzedzającego zdania złożonego wycinam: Byłem... i zostawiam kropki.
Po godzinie nieustającej walki (o ogień), cały czas nie otwieram piwa. Godzina wystarczyła, by:
- zużyć papier toaletowy do sumy krytycznej,
- w wyniku mrozu rozprężyć, w konsekwencji zużyć cały gaz w zapalniczce.
Z nierozpalonym ogniskiem zostałem jak Himilsbach z angielskim. Na szczęście miałem browar ale jak tu tak sączyć po ciemaku, kiedy o stan aku czołówki też trzeba zadbać. W sensie trochę oszczędzać na gorsze czasy. Tym niemniej otworzyłem pierwsze, bez jakiegoś szczególnego entuzjazmu. Przy okazji zdałem sobie sprawę, że lekko zamokły mi rękawiczki od ciągłego klęczenia na nich przy rozpalaniu ogniska.
Oczywista mogłem spróbować poszukać jakiegoś korzenia sosnowego, by dostać się do bardziej suchego materiału lub nasączonego żywicą ale to nie Sylwester, kiedy północ, to środek zabawy.
No więc co...? Kończę bez entuzjazmu browara, otwierając kolejnego, na które entuzjazmu do spożycia już nie mam. Otwarte piwo z pozostałymi dwoma zabieram w bezpośrednią okolicę namiotu, by finalnie je schować do tegoż, celem uniknięcia ich zamarznięcia.
I tu nachodzi mnie z nagła refleksja...
A jak ja jutro rano zagotuję sobie kawę...? To jest równie ekscytująca dla mnie czynność (obowiązkowa wręcz) jak wieczorne, spożywanie przy strzelającym ognisku złocistego napoju.
Kurwa mać... wyrywa mnie się z ust i niesie po okolicy miast echa płonącego ogniska w szumiących kniejach. A może jeszcze jedna próba rozpalenia?
Ogrzewam zapalniczkę w dłoniach, kiedy widzę nahle małe poruszenie na polanie. Co to jest...? Z ciemnej, poruszającej się powoli w moim kierunku "masy" na czoło wybija się kosmata, zwierzęca postać...
Oczom nie nie wierzę... Cztery..., nie... pięć bobrów! W świetle czołówki przystanęły, tylko ten bardziej śmiały zbliżył się nieco bardziej i mruknął:
- El... taka prośba... daj już sobie na dzisiaj spokój. Niech już tylko szumią knieje a ty idź spać. Ok...?
Ok... Nie wypada gospodarzowi afront robić, kiedy kulturalnie i logicznie prosi.
Wracam do namiotu i szykuję się do spania. Zdejmuję buty, zakładam kapcie, browary wstawiam do namiotu. Śpiwory mam dwa. Mniejszy wsunięty w większy, trochę gimnastyki, by na wstępie ich wnętrza nie wychłodzić. Wiercę się nieporadnie, bo idę spać w całym opakowaniu, łącznie z kurtką. Wspominałem o tym wcześniej, że nie umiem spać w mumii. Zasadniczo to cieszę się, kiedy plecy jeszcze lądują na śpiworze a wyżej to już bardziej kołdra.
W trakcie drugiej nocy wstępnych testów wypraktykowałem takie ułożenie kitajców względem siebie, że praktycznie jestem cały w nich schowany poza głową. I to jest kolejny plus.
Tymczasem...
Już ładnie wymoszczony w pierzu, czuję na lewym przedramieniu i w okolicy lewego pośladka chłód. Próbuję się poprawić, chwytam za większy śpiwór i... znowu nie wierzę... tym razem czuciu mojemu... Śpiwór mokry! Podrywam się i trafiam ręką na leżącą puszkę, z której sączy się resztka płynu...
Kurwa mać (po raz drugi)! Ty debilu... Nie do bobra, tylko do siebie mówię... Ale już tak z humorem, bo nie ma co płakać nad rozlanym piwem.
Jak to dobrze, że wziąłem ze sobą ręcznik spodziewając się kąpieli w Wieprzy. Wyciągam go spod głowy i staram się szybko zebrać, co się da. Piwo rozlało się na karimatę i pomiędzy śpiwory. Prawie pół litra cieczy. Mniejszy śpiwór od środka suchy. Problem tyczy się na szczęście tylko 1/3 obu, od strony głowy i bardziej większego.
Jakoś udaje mi się to wszystko "opanować". W sumie jestem doskonale przygotowany do tego biwaku. Pod dżinsami cienkie kalesonki z merino, na stopach filcowe botki. Od pasa w dół ciepło. Naprawdę komfortowo. Góra też nie najgorzej w sumie. Ciepło w stopy i głowę, gwarantuje mi wyjściowy komfort. Wilgotne rękawice wkładam za pazuchę z nadzieją, że przez noc podeschną.
Biorę ostatni łyk z upadłej puszki, bo szkoda. Wystawiam pustą na zewnątrz.
Niestety w nocy muszę się raz wygramolić do sikania (nie zadbałem o odpowiedni do tego pet), drugi raz nad ranem. Poza tym nie było źle, skoro...

...obudziłem się ze spuchniętymi oczami o...10:20. Taka sytuacja
Spuchnięte oczy, to u mnie oznaka wyspania.