Dzień 21 – piątek – 5 sierpnia
Dziś kolejny dzień w drodze. Poranek jest o tyle inny niż dotychczasowe, że jak wstaliśmy było jeszcze ciemno. Miasto śpi. Tu słońce wstaje ewidentnie później. Startujemy o 6:00. Na ulicy widać tylko ekipę sprzątającą, toczącą nierówną walkę z bałaganiarzami, a raczej pozostawionymi przez nich śmieciami.
Mapa dzisiejszej trasy pokazuje niezliczoną ilość serpentyn, co sugeruje piękne, górskie widoki. Oprócz nich zaplanowaną mamy także inną atrakcję: część trasy przebiegać ma po szutrach.
Jedziemy znowu przez park narodowy. Wysokie góry w kolorze cynamonu, kardamonu i curry: raz nagie skały, innym razem miękkie i pluszowe pagórki. Na dole jeziorko.
556.jpg
557.jpg
558.jpg
Mijamy małe wioseczki, gdzieniegdzie widać biedę. Słońce schowane jeszcze za chmurami tworzy charakterystyczną, niebieską poświatę. Jedzie się naprawdę przyjemnie. Co jakiś czas spotykamy leżące przy drodze psiury. Jedne zaniepokojone dźwiękiem motocykla stoją i nerwowo strzygą uszami, inne totalnie nas ignorują nawet nie przerywając sobie dotychczasowej aktywności w postaci wylegiwania się. Zdarzają się jednak nieliczne, które po prostu gonią za nami.
559.jpg
565.jpg
560.jpg
Ania nie jest zachwycona jazdą po szutrze, ale okazuje się, że jest równo – niektóre fragmenty to prawie szutrostrada.
563.jpg
564.jpg
562.jpg
566.jpg
Raz zimno, raz ciepło. W górkach pięknie, choć śmierdzi, bo palą śmieci. Aż dziw bierze, bo napis głosi, że jesteśmy w turystycznej wiosce.
567.jpg
568.jpg
569.jpg
Słońce powoli zaczyna wychodzić zza masywu, zmieniając oblicze gór. My tymczasem pniemy się to w dół, to w górę. Lubię pustynię, ale góry także mają w sobie pewną magię.
570.jpg
571.jpg
572.jpg
573.jpg
Wypatrujemy po drodze stacji paliw. Pomimo znaków „z dystrybutorem” jak na razie nie mamy szczęścia. Za to udaje się namierzyć piekarnię i to produkującą chleb w stylu okrągłego podpłomyka. Ten rodzaj chleba zdecydowanie bardziej nam smakuje od „folii bąbelkowej”, która cieniutka i ogromna, bardzo szybko się zsychała. Jedząc te okrągłe placki można zrozumieć zasłyszane słowa biblii o dzieleniu chleba. Zapewne tak to wyglądało… W sumie działo się to niezbyt daleko stąd.
W piekarni można oprócz chleba kupić podstawowe artykuły, wobec czego zaopatrujemy się w serek do smarowania pieczywa.
Piekarz oraz klienci nie pozwolili nam zapomnieć, że jesteśmy w Iranie – nie dane nam jest zapłacić…
Czy powinniśmy przyjmować takie prezenty? Kilkukrotnie zastanawialiśmy się z Anią nad tym. W końcu, obiektywnie rzecz biorąc, jesteśmy bogatsi od naszych darczyńców, a co za tym idzie zakupy w Iranie są dla nas relatywnie tanie. Jednak - skoro – pomimo tego, że my przyjechaliśmy z demokratycznej, bogatej Europy, ktoś chce nas obdarować, robi to z własnej woli i nie powinniśmy czuć skrępowani takim prezentem, tylko z wdzięcznością go przyjąć.
Jedyne co możemy zrobić to serdecznie podziękować, zrobić sobie na pamiątkę zdjęcie i zabrać ze sobą na zawsze tę cząstkę dobroci, zaklętą we wręczonym nam podarku. Geście wykonanym wobec ludzi nieznanych, niewiernych, których darczyńcy zapewne już nigdy więcej nie spotkają.
576.jpg
Wyjeżdżamy z miasteczka.
Znowu piękne, urzekające krajobrazy, a w mijanych wioskach często bieda, wyraźnie widoczna bieda.
574.jpg
575.jpg
577.jpg
578.jpg
W którejś z kolei wioseczce widzimy ludzi przed budynkiem. Dobrze nas poprowadziła intuicja – to sklep. Przed nim zaś samowar, w którym – a jakże – herbata. Przed sklepem zaś stoją ławki, na których można przysiąść. Kupujemy dżem z marchewki, robimy sobie kanapki, które popijamy herbatą. Za herbatę nie płacimy – to oczywiście prezent. Warto było pokonać tyle kilometrów nie po to, aby zobaczyć cuda architektury, wspaniałą przyrodę i inną, ciekawą dla nas kulturę.
Naprawdę warto było tu przyjechać, by doświadczyć takich chwil jak ta.
Chwili, której nie sposób opisać.
579.jpg
580.jpg
581.jpg
582.jpg
583.jpg
Droga wspina się łagodnie, lecz coraz wyżej. Wreszcie wjeżdżamy na 2350 metrów. Wysokość jednak nie powoduje, że upał mniej daje się we znaki, bo nadal jest ciepło – 37 stopni.
Wypatrujemy stacji paliw, bo choć nie mamy palącej potrzeby zatankowania, wolimy mieć bezpieczny zapas. O, jest znak, zaraz powinna być stacja. Ale tej nie widać. Może nie zauważyliśmy, albo zlikwidowali?
Za kilkadziesiąt kilometrów sytuacja się powtarza. Oznakowanie jest, ale nie ma gdzie zatankować.
Nieważne! Mijane krajobrazy nieodmiennie zachwycają. Tam, gdzie są poletka uprawne, zboże wygląda tak pięknie i miękko jak perski dywan. Przychodzi na myśl jak przyjemnie byłoby się tam położyć. Z oddali zarys poletek wygląda jak wzór na wyblakłej od palącego słońca tkaninie.
584.jpg
Wjeżdżamy do Saqqez. Miasto to jest naszą ostatnią szansą na zakup jakichkolwiek pamiątek na irańskim bazarze. Jesteśmy wcześnie, zaś z mapy wynika, że jest tu bazar, więc zakupy powinny się udać. Szybko znajdujemy na przedmieściach hotel – Kurd, leżący przy rondzie, na którym najzwyczajniej w świecie pasą się krowy. W tym hotelu także miała miejsce degradacja – z 4 gwiazdek, jedna została zdjęta, albo sama odpadła

Płacimy za nocleg 8 milionów, a hotel okazuje się całkiem przyjemny. Jednak pewien element folkloru jest: na wyposażeniu pokoju znajdują się klapki i to nie byle jakie, bo marki Casio, jednak każdy z innej pary
595.jpg
593.jpg
585.jpg
Walimy na zakupy, ale coś nam się nie podoba. Niby na ulicach sporo ludzi, jednak mijane sklepy zamknięte. No tak: dziś piątek! Czyli dzień wolny…
Na bazarze nic się nie dzieje, ale powinno udać się znaleźć otwarty sklep. Nie udało się: albo faktycznie wszystko jest zamknięte, albo byliśmy za mało wytrwali.
O ironio – małe zakupy udało się nam zrobić w hotelu. W gablotce przy recepcji wystawionych jest kilka ręcznie robionych naszyjników z „pestek” bodajże dzikiej pistacji. Wykupujemy wszystkie, a nawet pytamy, czy nie dałoby się dostać ich więcej. Niestety, jest to typowy handmade i trzeba by poczekać kilka dni, aż uda się wykonać kolejne sztuki.
592.jpg
588.jpg
Na skwerkach, trawnikach i wszelkich choć trochę zielonych miejscach porozkładane kocyki i piknik trwa w najlepsze. Czajniczki i samowary do herbaty, obok biegają dzieciaki. Nawet na rondzie, gdzie wcześniej pasły się krowy siedzą ludzie. Całe miasto się bawi!
586.jpg
587.jpg
591.jpg
Motocykl parkujemy przed samym hotelem na chodniku, na którym nasz pojazd jest bezpieczny od samochodów – żeby tam wjechać trzeba pokonać ok. 20 centymetrowy krawężnik. Dodatkowo z jednej strony chroni go latarnia

Późny obiad jemy w hotelowej knajpie: zupę i kurczaka z grilla. Idziemy jeszcze na chwilę na miasto: pijemy sok z melona, jemy lody z marchewką i coś a’la budyń.
589.jpg
590.jpg
Wieczorem słychać cykady.
Szkoda, że na ulicy taki tumult, że trzeba zamknąć okno i włączyć klimę…
Na nas jednak już czas.
Dzisiejszy bilans kilometrowy to 299.