Dzień 4: (270 km)
Po zaskakująco dobrze przespanej nocy obudziłem się w nowej strefie czasowej UTC-3:30. Swoją drogą, ciekawe, komu te dodatkowe 30 minut o poranku faktycznie ratuje dzień, ale niech im będzie.
Po komunikacie, że cumujemy, rozpoczął się wielki ruch – kolejka na schodach aż do samej ładowni, ale tutaj na wyspie wszystko toczy się powoli. Minęło dobre 20 minut, zanim wyjechaliśmy na ląd. Chciałbym zobaczyć, jak któryś z Greków pracujących w porcie Piraeus by zareagował na to tempo – pewnie by osiwiał z wrażenia!
Od rana ubrałem się stylowo w sztormiak, bo tropikalny sztorm Ernesto, który hula po Wschodnim Wybrzeżu, tutaj objawia się jako spontaniczne oberwanie chmury, regularna mżawka i przyjemne 25°C. W skrócie – zabawa w przebieranki w parowej saunie.
Plan na dziś był prosty: wskoczyć na szlak dla ATV przed całą zgrają i przejechać pół wschodniego wybrzeża. Niby łatwe, ale co zakręt, to się zatrzymuję na zdjęcie albo odbijam na wydmy, albo na plażę. Na jednej z plaż trochę mi zabrakło techniki i zakopałem się, ale po spuszczeniu powietrza w oponach i z klasycznym okrzykiem Jeremiego Clarksona „więcej mocy!”, udało mi się wydostać.
Miałem zamiar zdobyć kilka szczytów, ale po wszechobecnym błocie szybko zastosowałem zasadę „Veni, Vidi, Wycof”.
Resztę dnia spędziłem na szutrach, które powstały po usunięciu kolei. W wielu miejscach to długie, proste odcinki pokryte luźnym żużlem z setkami hopek, więc trzeba było mieć się na baczności.