Epilog.
Kolejny dzień spędzamy na zakupach padarków. Po ponad 3 tygodniach w siodle trzeba troszkę poruszac nogami. Udajemy się więc z buta na Osz bazar coby zanabyć trochę herbaty i przypraw dla znajomych. Wyprawa z buta na bazar trochę jest karkołomna bo temperatury w Biszkeku sięgają 40 stopni i pot leje się po dupie.
Bazar jak to bazar. Tłum, upał. Leczymy odwodnienie kwasem i robimy zakupy. Nic szczególnego. Szykujemy też motocykle a w zasadzie toboły do zapakowania do wysyłki. W sumie to dobrze że się tym zajęliśmy bo oczywiście Pirania sobie pojechał ale torbę zostawił w kontenerze o czym Deniar nie miał zbyt wielkiego pojęcia. Zabieramy ten szpej coby odjechał z motocyklem a nie został w Biszkeku do następnego transportu.
Tak sobie siedzimy pod obiektem popołudniu, wpierdzielamy arbuza i ogólnie nudzimy się jak mopsy. Dołącza do nas Deniar i proponuje wycieczkę krajoznawczą. Chce odwiedzić swojego syna, który pracuje na budowie kilkanaście kilosów za miastem. Z chęcią korzystamy z zaproszenia.
Najpierw jednak lecimy zabrać drugiego syna Deniara i jeszcze jednego młodzieniaszka, w zasadzie dziecko.
Wspólnie udajemy się do wiochy w górach. Tam starszy syn Deniara buduje a w zasadzie wykańcza dom jakiegoś możnego. Zresztą bardzo spoko ten możny, produkuje ciastka czy coś w tym stylu. Gruby jak beka i mega sympatyczny.
To ten domek.
Oglądamy obejście a następnie zgarniamy starszego syna Deniara z młodym i lecimy do niego na bazę w innej miejscowości.
Niestety fotek nie mam bo dotarliśmy tam już po zmroku. Sama posesja jest tuż nad rzeką, klimat zajebisty bo zdecydowanie chłodniej a o tej porze wręcz rześko.
To stary dom Deniara, który podarował (to dość dziwne stwierdzenie bowiem jak wyszło w praniu synek spłaca ten dom Deniarowi własną pracą na terenie hotelu). W tym domu garował Izi z Samborem jak lata temu przyjeżdżali do Kirgistanu. Tak przynajmniej zeznał Deniar. Sambor będzie wiedział lepiej.
Wracamy dość późno, po 23. Chwilę gawędzimy z gośćmi hotelowymi pod obiektem i planujemy jutrzejszy dzień.
Mamy już ogarnięte wszystko, pozostaje rzucić torby na moto. Tak więc zaplanowaliśmy że ruszymy na poszukiwania jakiejś wody i kąpiel.
Nie bardzo mieliśmy ochotę na bajoro i taplanie się w zupie więc wpadliśmy na pomysł że pójdziemy na basen. Tych o dziwo w Biszkeku nie brakuje. Dość powiedzieć że obok hotelu jest drugi hotel i ten basen na zewnątrz ma ale nam chodzi o pływacki żeby woda była chłodna. Po prostu chcemy popływać a nie siedzieć w zupie.
No to dla potomności basen jest w zasięg buta od Saluta. Tutaj
https://www.google.com/maps/place/Ro...TFEY0hOQlJSQUI
Obiekt nazywa się royal sport i nazwa jest myląca.
Z Royal to może ma tyle wspólnego że są sztywne reguły. Po pierwsze, bez czepka i klapków nie wejdziesz. Czepek wolno zdjąć, klapek nie wolno jeśli poruszamy się po niecce. Po wtóre basen na dworze jest tylko dla dzieci i nie wolno do niego wchodzić dorosłym. Po trzecie obowiązuje całkowity zakaz palenia na zewnątrz a palą wszyscy.
Kosztuje w ciul bo bodaj 500 SOM za cały dzień czyli jakieś 22 ziko.
Ale przy takim stanie temperatury powietrza.
Uznaliśmy go za wybawienie. To był dobry ruch.
Wieczorem spotykamy się na piwku z dwoma Finami i Włoszką, którzy częściowo podróżowali razem po KRG. Potem Włoszka odłączyła się i latała sama a chłopcy pociągnęli dalej. Zgadujemy się że mamy ten sam lot więc ogarniemy transport na lotnisko wspólnie. Znaczy ja ogarnę. Ogarniam. Zamawiam też śniadanie na jakąś chorą godzinę i rano ruszamy wspólnie na lotnisko.
Tam pełno ufoludków w kombinezonach ale tylko na wejściu. Dalej już wsio normalna , knajpy potwieranie i pełen luz. Spotykamy ekipę Azja Tour Motul. To grupa naszych co wygrała wyjazd do KRG w jakimś konkursie Motula. Generalnie świeżaki, część nigdy nie była w terenie bo lata na ścigach czy innych plastikach i była to dla nich przygoda życia.
Jarali się nimiłosiernie.
Lot do Stambułu jakoś szybko zleciał choć jest dłuższy niż ten ze Stambułu do Wawy.
Do Wawy było dramatycznie. Zajebiste turbulencje po drodze. Trzepało jak w betoniarce ale to jeszcze nic. Lądowanie w Warszawie było traumatyczne. Trafiliśmy na burzę i to taką jebut. Jak się ogląda na filmach jak samolot buja na boki w zakresie absurdalnym przy lądowaniu to było właśnie tak.
Ja nie znosze samolotów, zawsze mi się zdaje że ta suszarka jebnie, ciśnieniuję się i zdecydowanie wolę wszystko inne niż samolot. Niestety wyjścia nie było.
Najlepsze było to że ja to byłem posrany ale Michał, który jest oazą spokoju i nigdy nie panikuje też dostał mocno po nerwach. Trzymaliśmy się ręcami i nogami wszystkiego co się dało a jakaś mameja z boku szydziła z nas z gębą uśmiechniętą od ucha do ucha. Nie było to miłe. A samo lądowanie najgorsze jakie w życiu przeżyłem. Marzyłem o powrocie na Terek Pass gdzie dostaliśmy wpierdol na maxa ale przynajmniej na ziemi.
Turkowi udało się jednak sprawnie przyziemić. Jak się da na kołach, jest czas jechac na kołach to kuwa jechac na kołach.