Uciekając w popłochu (i nadal głodni) z gościnnej Prużany, kierujemy się na Kobryń. I wpadamy na chyba jedne z najlepszych tras tego dnia! Kilometry, kilometry i jeszcze raz kilometry piaszczystych dróg przed gęste lasy. Niekończące się drogi wyjeżdżone przez ciężki sprzęt do wożenia drewna. Nie bardzo jest się jak zatrzymać, bo „dwója i gazu od chuja” to jedyna metoda na przejechanie tych borów. Widoki zmieniają się tylko w zasadzie z lasu starego i gęstego na fragmenty młodych kawałków na nowo zalesionych i kawałki dróg wzdłuż pól na skraju lasu.
Dojeżdżamy pod Kobryń i tu zaraz kończymy off. Musimy dojechać znowu do Brześcia gdzie mamy zaklepaną kwaterę, bo nasze vouchery upoważniały tylko do wjazdu do miasta, i musimy wrócić tym samym przejściem. Jeszcze tylko orka przez piaszczyste drogi w lesie, wypadamy z lasu a tu… tory

I brak przejazdu. Więc do samego Kobrynia dzidujemy parę kilometrów wzdłuż torów kolejowych.
Do Brześcia prowadzi już wygodna droga ekspresowa, na szczęści to tylko 40 km. Fotoradar robi mi zdjęcie, na szczęście z przodu. Odnajdujemy kwaterę, odbębniamy całą długą procedurę wynajęcia pokoju na jedną noc i można odsapnąć.
Ogarniamy się, wbijamy w wyjściowe ciuchy i zgodnie z regulaminem wycieczki dzida w miasto. A regulamin rzecz święta i należy się go trzymać. Kierujemy się na główny deptak w mieści, ulicę Sowiecką. A nazwy ulic to osobny wątek. Mieszkaliśmy poprzednio na Sowieckich pograniczników, teraz w bloku między Lenina a Marksa ☺
Postanawiamy w końcu coś zjeść. Może na głównym miejskim deptaku nie podają gotowanej prużańskiej… Z początku nie jest lekko, mamy flashbacki, ale jakoś idzie.
„W razie czego, to trzeba to przepić alkoholem” stwierdza naukowo Jarek. Brzmi poważnie i ma sens, więc znajdujemy jakąś knajpę. Zamówione dawki już dawno przestały być lecznicze, ale chcemy mieć 100% pewności