Dzień czwarty, czyli po trochę wszystkiego, a głównie zamków
Poranek rześki, ale szybko przechodzi w lekki upał.
Na szczęście nikt nikogo nie pogania, każdy zbiera się jak chce, śniadanko, prysznic, do woli.
Raf, typowy przedstawiciel narodu znad Wisły, prezentuje urlopowy zestaw klastyczny: sandałki i skarpetki:
Janina jest już zupełnie bez benzyny, wyłudza trochę od KTMa, ale i tak zamiast na track, musimy najpierw zaliczyć stację.
A wszystko przez Calgona i jego puste rotopaxy !!!
W końcu wszyscy spakowani, grupami wyjeżdżamy z kempingu. My na razie asfaltem na Grodziszcze, na stację.
Ale po drodze fotka jeziora Świteź:
A tankowanie, jak to na Białorusi: najpierw płacisz, później tankujesz, i dostajesz ewentualny zwrot. Ukraść się nie da
Na stacji Raf wbija tracka i jedziemy na północ na azymut, żeby gdzieś dobić do kreski.
Track musiał być bez jakiś niespodzianek i szczególnego piachu, bo nic z niego nie pamiętam
Dobijamy do zamku w Mirze:
O, w końcu zamek, a nie ruiny! I to całkiem, całkiem!
Zamek z przełomu XV/XVI, należał do Radziwiłłów, a później, do II wojny do rodziny Światopełk-Mirskich. Nie mam pojęcia, jakim cudem się zachował…
Zwiedzanie z zewnątrz nie wymaga biletu, a w środku znajduje się muzeum, podobno z ekspozycją „od Sasa do lasa”.
Ale oczywiście nasza wycieczka (no może oprócz braci) programowo mówi zabytkom i zwiedzaniu gromkie „NIE”.
Więc zamiast na dziedziniec, wszyscy ruszają do budek z jedzeniem.
Fakt, naleśniczki z serem były wyborne
Później, w nowoczesnej i zachodniej w stylu kawiarni espresso. Ja się jednak wybiłam z grupy i choć obeszłam dziedziniec:
Dobra, dobra, jedziemy, bo my tu w offa przyjechaliśmy, a nie tam jakieś zamki!
Wgrywamy następnego tracka (to dopiero 7 z 21 przygotowanych przez Chemika!).
Co za pech. Na końcu tracka znowu zamek!
[cdn]