Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17.08.2017, 08:37   #38
CeloFan
 
CeloFan's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
CeloFan jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 18 godz 51 min 54 s
Domyślnie



25.Między Akbaslar i Naipler-Alexandroupoli.14.07
115769-116248/479


Budzi nas wschód słońca i… wszechogarniająca cisza. Nikt nie nawołuje do modlitwy. Tutaj da się już odczuć mocne wpływy Europy z jej europejskością. Albo... może po prostu jesteśmy z dala od wszystkiego na pustkowiu pustkowia.
Pakowanie w tej scenerii to sama przyjemność.









Zostawiamy piękne okoliczności natury i jedziemy.
Chcę dziś zrobić porządek z wyjącym już teraz napędem i to jeszcze przed nastaniem upałów. Pewno coś źle skręciłem gmerając na tureckim kempingu.

Przed Balikesir zatrzymujemy się na małej stacji benzynowej. Silnik stop.
Wychodzi ze środka człowiek i pyta czy lać paliwo. Chcemy tylko wody.
Przywitawszy się grzecznie z jeszcze jednym człowiekiem ze stacji, zabieram się za rozbieranie TDM.





No i się zaczyna.
Jak człowiek ze stacji zobaczył że jest kłopot i się trochę zejdzie, zaraz przynosi po szklance lodowatej Fanty i wodę. Potem powtórka. Anioł nie człowiek bo mimo wczesnej pory już upał daje się we znaki nawet w cieniu.
Jak zobaczył że nie mam dostępu do jednej śruby, zaraz przynosi swoje klucze i zaczyna gmerać razem ze mną!
Za chwilę pojawia się znikąd jego kolega i przynosi swoje klucze. To nie koniec, bo za pięć minut do pomagierów dołącza się kierowca TIR`a który właśnie chce zatankować samochód.

I tak oto wspólnie sobie przy śrubie gmeramy nie mogąc jej odkręcić płaskimi kluczami.
Nikt jednak o nasadowych nie słyszał nawet. To nic. I tak jest wesoło. Wera się opala na murku a ja jakimś cudem w końcu pokonuję małą metalową przeciwność.
Szczęściu nie ma końca a sukces znów przypieczętowany jest szklaneczką Fanty.
Sama śruba jednak to tylko mały kroczek w całej operacji i generalnie pełen sukces pozostaje w krainie marzeń. Żaden poziom naciągnięcia łańcucha nie przynosił ukojenia uszom. Jazdy próbne wykazują wciąż to samo. Napęd wyje, trzeszczy, ujada i szumi, rzęzi.
Zbieram swoje klucze, cudze oddaję, uzupełniam wodę w butelkach, robimy wspólną fotografię, dostajemy na pamiątkę mały ręcznik z reklamą stacji, długopis firmowy i obciążeni tymi pamiątkami odjeżdżamy. Znów jesteśmy mile zaskoczeni gościnnością i pomocną ręką tutejszych ludzi. Chyba nie można się do tego przyzwyczaić.





Jedziemy dalej podziwiając okolice.



I wymijając korki, nie przeczuwając nieszczęścia...



Słabo zamocowana woda odczepia się od nas przy najbliższych wybojach niestety. Trzeba uzupełnić.
Tutaj tylko miód i przetwory z oliwek. Wody nie ma.



Jest cywilizacja, więc korzystamy.





Za kilkanaście kilometrów wjeżdżamy w krainę szczęśliwego turysty. Ten skrawek ziemi tureckiej okazuje się nieszczęściem...
Mimo że unikamy z namysłem południowo-zachodniego wybrzeża z kurortami Alantaya czy Izmir, natykamy się na Edremit i Altinoluk... Z daleka wygląda to bajecznie.



Wjeżdżając jednak do kurortu zwalniamy do 10km/h, przepuszczamy półnagie ciała spalonych słońcem wczasowiczów dźwigających dmuchane koła ratunkowe swoich dzieci i ich żony w zwiewnych półprzezroczystych tunikach skrywających bladą nagość.
Między nimi biegają dzieci z umorusanymi od lodów buziami. Widać też młode dziewczyny przy kości w szortach tak obcisłych że ciało nie mieści się tam, uwydatniając walec tłuszczu z każdej strony bioder. To uszy miłości chyba ale mają za zadanie wabić czy amortyzować, nie wiem...

Są też zupełnie szczupłe i zgrabne dziewczyny, lecz tak spalone słońcem że muszą tu być już od zarania dziejów i pod opalenizną nie widać że są młode. Nawet ich tatuaże skrywają się pod czekoladowym odcieniem skóry i tylko błysk różowych przylepionych paznokci zupełnie dobrze pasuje do kostiumu plażowego i bladych pręg nie opalonego gdzieniegdzie ciała.
Klapanie klapek po gorącym asfalcie zagłuszane jest muzyką różnego gatunku dobywającą się z każdej mijanej knajpki z kebabem.
Między masą ludzi, sprytnie przemieszczają się swoimi parującymi wókami sprzedawcy gotowanej kukurydzy, albo krzykliwi sprzedawcy mrożonych i pociętych w księżyce arbuzów albo sprzedawcy okularów przeciwsłonecznych.
Zapachy rozgrzanych ciał, spalin, gotowania, perfum i olejków mieszają się w stojącym powietrzu rozgrzanym palącym niemal pionowo słońcem.

W tej hałaśliwej krainie turystów w jakiś cudowny sposób ludzie pozbywają się swoich kompleksów. Można paradować w slipach przywaliwszy brzuchalem te slipy tak że ich niemal nie widać, można opalać cellulit bez wstydliwej obawy o kontrowersyjne komentarze, można wykorzystać bez wysiłku wcześniej zarobione pieniądze wylegując się przy drinku, przejechać swoim drogim samochodem 500m od hotelu na parking przy plaży. Możliwości jest nieskończenie wiele...

Żar leje się wciąż z nieba, przyuliczne budki z żarciem dymią, półnadzy turyści biegają przez ruchliwą ulicę, za nimi ich dzieci a za tymi dziećmi ich babcie i inni opiekunowie też na wpół rozebrani a na to wszystko patrzą z zazdrością albo obojętną wyższością zakutane w swoje chusty miejscowe kucharki albo poważni i milczący autochtoni z wiecznie zapalonym papierosem dumający nad szklaneczką słodkiej i mocnej herbaty.
A my wciąż się czołgamy 10 km/h...
Cały ten obraz dodatkowo potęguje zgiełk przejeżdżających samochodów, trąbienie skuterków, klekot rozpadającego się wydechu w starej ciężarówce wiozącej sieczkę z pola, okrzyki sprzedawców wspomnianej kukurydzy i szczekanie zostawionego na smyczy psa ujadającego na małe stado krów stojących na środku chodnika.
Groteskowo milczą tylko motorówki, które przecinają w oddali morze swoimi kadłubami. Całość składa się na obraz takiego „miasta do robienia pieniędzy”.

Tak właśnie przedstawia się najmniej zachęcające miejsce i czas w jakim się znaleźliśmy w całej podróży. Ale w końcu Turcja to kraj kontrastów...
Po pewnym czasie udało się wybrnąć jakoś z okowów turystycznej udręki.

W Canakkle, jak przystało na miasto portowe, korek do promu. Jakoś wiedziony trochę instynktem a trochę mając szczęścia omijając kilka ulic, przeciskając się między sznurami samochodów docieramy do wjazdu do portu szybciej niż inni.











Kupujemy dość tani bilet na prom.
Jak tylko zobaczył nas „machacz” pilnujący porządku natychmiast zamachał. W ten sposób ustawiamy się na czele peletonu czekającego na wpuszczenie na statek.









Podróż promem trwa może dwadzieścia minut. Z drugiej strony morza Marmara w Gallipoli sprawnie opuszczamy prom.



Wyjeżdżamy z pustego tu miasta.



...i zatrzymujemy się po owoce. Tutaj zauważam że jedna śruba mocująca nadkole postanowiła nielegalnie zostać na obczyźnie w Turcji. Przez to błotnik lekko ociera o oponę.





Bez większych przeszkód dojeżdżamy do granicy z Grecją tuż za Tureckim Ipsili.

Granica Turcji z Grecją to ład i porządek. Tutaj Turcy jakby mniej biurokracji uprawiają, choć nasza odprawa nie odbywa się tak prosto jak po Greckiej stronie. Grek-celnik zwyczajnie zobaczył że mamy paszporty unijne i nakazuje odjazd.

A w motocyklu coś wyje i wyje…
Cóż, nie ma róży bez kolców. GPS pokazuje nam najbliższe pole namiotowe i tam się kierujemy.
Trzeba ostatecznie rozprawić się z usterką albo jechać do domu.
Moje obawy topnieją wraz z rozpoznaniem do jak dużego miasta dojeżdżamy. Tutaj muszą być warsztaty. Te dobre też.

Kemping jest. Rozbijamy namiot na bliżej nie określony czas. Maszyny stop.



Kemping jest sieci ACSI co daje jakiś pogląd o standardzie i cenie. Recepcjonistka przemawia po grecku, angielsku, niemiecku i francusku. Każda miejscówka na namiot jest z trzech stron ogrodzona żywopłotem. Na terenie jest mała knajpka i coś jak świetlica i sklep z nieco zawyżonymi cenami wszystkiego.
Prysznice i toalety czyszczone kilka razy dziennie. Nie uwidzisz papierka ani peta na żwirowej dróżce wiodącej nad morze. Wokół same drogie przyczepy, takie same samochody, zapach grilla, krzyk dzieci, rubaszne śmiechy matron, opalonych włoskich amantów w stringach i dźwięk Bacha płynący z przyczep bladych Niemców.









Spokoju zaznasz tylko o świcie. Jeśli lubi się międzynarodowe towarzystwo rodzin wielopokoleniowych mieszkających w przyczepach wielkości zamku nad Loarą to tylko brać.
WiFi niemal na całym terenie. Bezpośredni dostęp do grubopiaszczystej plaży. Można wynająć parasol albo leżak.

Z kempingu do centrum miasta jest około 10-15 minut marszu. Można jechać autobusem.
Cena 20 Euro/doba za 2 osoby, namiot, motocykl.
Ponieważ jest niedziela (tak pomyślałem) jutro dopiero poszukamy warsztatu. Ale to sobota jest.

Dla dociekliwych: N40.84682 E025.85356
1. http://goo.gl/maps/rc872
2. http://goo.gl/maps/MfTk4


Link do mapy z dzisiejszym odcinkiem podzielony na dwa, bo nie umiem wskazać promu.
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie.
https://www.facebook.com/CFact1/
CeloFan jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem