Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04.08.2017, 06:08   #18
CeloFan
 
CeloFan's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
CeloFan jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 18 godz 51 min 54 s
Domyślnie



12.Kazbegi-Sarigiukh 02.07
111316-111614/298


Chcąc dostać się pieszo lub wjechać w okolice klasztoru sławnego na cały świat, wstajemy po 6 rano. Niebawem nocne, deszczowe chmury rozstępują się i naszym oczom objawia się widok, dla którego jechaliśmy tyle kilometrów.



Klasztor Cminda Sameba. Ale że …a z resztą. Dzieli nas tylko kilkaset metrów przewyższenia to postanawiam, że TDM`ka wjedzie na górę z nami.





Żeby było łatwiej, większość bagażu zostaje u naszego gospodarza.



Błoga nieświadomość rzuca nas na kamienie większe i mniejsze, błoto po wczorajszych deszczach, piach który zdążył wyschnąć i co tam jeszcze można znaleźć na leśno-górskiej drodze. Wszystkie te czynniki podstępem zrzucają mnie z motocykla. Za mało gazu, duża wysokość, większy od innych kamień, brak doświadczenia i nieuwaga, przechylają szalę zwycięstwa na korzyść grawitacji.



Wera z gracją zsiada w locie z motocykla, ja puszczając kierownicę turlam się na odległość trzech fikołków a motocykl upada z impetem na drogę ześlizgując się po kamieniach z nierówności. Złamany podnóżek, wypluta odpowietrzeniem benzyna i niewidocznie nadpęknięte mocowanie lewej owiewki, które dopiero za kilka tysięcy kilometrów da znać o sobie w spektakularny sposób. To tyle jeśli chodzi o straty w sprzęcie. Wera się chichra, ja czyszczę z błota od fikołków. Reszta drogi pod górę przebiega już tak jak chcę.



Widok jaki czeka na każdego kto tu przyjdzie albo przyjedzie jest nieopisywalny. I niech taki pozostanie, bo każde, choćby najbardziej wymyślne słowa są nieodpowiednie do urokliwości tego miejsca, jego zapachu i gry kolorów.

















Po tak wspaniałej uczcie dla ducha zjeżdżamy na dół po resztę bagaży i pożegnawszy się z kim trzeba jedziemy sprawdzić co dziś czeka na przełęczy.











Po drodze zaskakuje nas wszystko to, co wczoraj było skryte za zasłoną z chmur deszczowych. Z żalem opuszczamy malowniczo położoną wioskę Kazbegi i jej skarb.

















Ten człowiek wygląda jakby był tam od zarania dziejów.





Na pierwszy rzut oka tego nie widać ale w tej rozpadlinie śnieżnej stoi krowa.



A tu reszta towarzystwa.







Tego miejsca wczoraj nawet nie zauważyliśmy.









Przy każdym wartym uwagi miejscu, zawsze jest ktoś przedsiębiorczy.





Jedziemy dalej.



W drodze powrotnej, jakże innej niż wczoraj, choć to to samo miejsce, zatrzymujemy się w znanym chyba wszystkim punkcie widokowym. Wczoraj było to i niemożliwe, bo niewidoczne i bezsensowne, bo to w końcu punkt widokowy a nic nie było widać.







Zapiera dech...







Wciąż nie możemy rozbujać się żeby wyjechać z tego malowniczego miejsca. Tym razem spotykamy Polaków na dwóch Hondach AT i jednym Dnieprze z koszem z silnikiem od BMW. Jadą tędy do dawnych republik radzieckich.





Z prawdziwą przyjemnością pogadaliśmy w końcu bez gdukania, zacinania się, zastanawiania i dobierania słów ze skromnego słownika rosyjskiego albo angielskiego. Zostaliśmy też obdarowani kartą do płacenia za autostrady w Turcji, bo chłopaki już nie będą tamtędy wracać. Karta ta przysłuży się w przyszłości nie tylko nam.

Ruszamy. Droga z dziurawego szutru po kilku kilometrach zamienia się w asfaltowy komfort.



Przemierzając wsie Gruzińskie, omijając wygrzewające się na drodze krowy, mosty i mostki zastawione owcami, przebijając się przez nowoczesne i bogate Tibilisi, kierujemy się w stronę granicy z Armenią. Przed granicą zatrzymujemy się w Marneuli na tankowanie motocykla i zakupy na kolację. Pieczywa nie ma.











W Bagratashen jest najdalej na wschód wysunięta granica z Gruzji a Armenią. Gruzja wypuszcza nas ze swych granic szybko i bez kolejki. Na granicy Armenii sznur samochodów, żołnierze i krótka kolejka po wizy. Motocykl stawiam na poboczu według polecenia żołnierza. Idę po wizę. Wspólnie z Werą wypełniamy deklaracje. Na szczęście jest też po angielsku. Żołnierz w okienku czyta dokument, przepisuje dane do komputera, każe dopisać datę i coś jeszcze a potem żąda pieniędzy.

Przed nas wpycha się para podstarzałych Anglików, szybko załatwiają formalności i znikają w następnej kolejce. Pogranicznik nie chce ani Euro ani Dolarów i pokazuje palcem na bankomat. Za wizy płaci się w tutejszej walucie. Obie kosztują 6000 AMD, czyli około 30 złotych. Idę do maszyny, we wszelkie szpary wciskam swoją kartę, ale niczego nowego nie wnosi to do naszego położenia. Dopiero po głębszym namyśle, dochodzę do wniosku że to nie bankomat. Po jeszcze dłuższym namyśle wiem z całą pewnością, że to maszyna-kantor.

Wsuwam dwa banknoty po 10 Euro, wciskam AMD i za chwilę mam w ręku 10400 AMD.
Teraz wizy lądują wklejone w paszporty i już stoję z dokumentami motocykla w następnym okienku. Tutaj proste pytanie o kolor markę i możemy wjechać do Armenii. Cała operacja trwa około pół godziny.
Nikt nie chce ani międzynarodowego prawa jazdy ani zielonej karty ani osobistego ubezpieczenia.

Przy okazji pogranicznik z absolutną powagą zapewnia nas po zapytaniu, że nocować w jego kraju pod namiotem można wszędzie, bo ludzie są tu przyjaźni i a jego kraj bezpieczny.

Armenia to raj dla motocyklisty. Można swobodnie poruszać się po całym kraju, wszędzie są góry przyprawiające pięknem o zawrót głowy, drogi są kręte a ludzie przyjaźnie nastawieni i ciekawi. Jedynie obszar graniczny z Azerbejdżanem jasno pokazuje, że bywa tu niespokojnie. Mijamy opuszczone domy z kamienia z zapadniętym dachem po bombardowaniu albo zwaloną ścianą od pocisku artyleryjskiego. Te ziejące czarną pustką wytłuczonych okien szkielety domów są jednocześnie i przestrogą i pomnikiem.
Wojna zniszczyła budynki, które teraz mocno kontrastują z zielonym krajobrazem łąk porastających góry, za którymi właśnie chowa się słońce, ale też wygania ludzi pragnących spokoju na koniec świata. Po nich pozostaje tylko pustka.



Azerbejdżan nie próżnuje, bo wszystko tu nie wygląda na historyczną zaszłość a raczej na świeże rany.
W Baghanis leżącym przy drodze M16, Wera kupuje pieczywo w formie prześcieradła. Jest tak duże, że swobodnie mogłoby służyć za tropik do małego namiotu. Jedziemy do całkowitego zachodu słońca.
Biorąc słowa pogranicznika zupełnie serio, rozbijamy namiot u kogoś na skoszonej łące pod wielkim, starym orzechem.





Jesteśmy tak blisko granicy, że w zasadzie szpilką od namiotu można by rzucić do Azerbejdżanu. Wera chcąc zintegrować się z naturą, siada na stogu wysuszonego, pachnącego siana zamiast pomagać przy rozkładaniu namiotu. Niestety długo tam nie siedzi, bo zielone, małe pająki obłażą ją całą i z piskiem i oklepując się po całym ciele biega w kółko aż do ostatniego pająka na niej.



Na kolację pasztet z Polski z prześcieradłem. Smakuje niczym frykasy z „Bazyliszka” na Starym Mieście w Warszawie. Idziemy spać, wsłu****ąc się w nocne życie łąki.
Nocą ktoś jeździ samochodem po polu, ale jak nam to nie przeszkadza, tak i ludzie w samochodzie się nie czepiają.

Dla dociekliwych: N41.03688 E045.12907
http://goo.gl/maps/UxkZ8
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie.
https://www.facebook.com/CFact1/
CeloFan jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem