11.Ubisa-Kazbegi 01.07
110999-111316/317
Budzi nas deszcz.
Pada chyba raczej dla obudzenia, bo za godzinę słońce rozpędza chmury i rozświetla wszystko wokół.
Myjemy w rzece siebie i zamuszone kaski.
Jemy resztę sera , popijamy kawą, pakujemy się. Przyszła do nas nawet świnka popatrzeć czy nie zostawimy nic dobrego dla niej. Sielanka.
Dziś po raz pierwszy dolewam olej tam gdzie go zaczyna brakować.
W pierwszej kolejności do silnika po niespełna 3700km i w drugiej do olejarki łańcucha. Trwa to około 20minut.
Mamy też małą awarię poszycia kanapy. To chyba starość.
W tym czasie, niewiedzieć skąd, przybywa do nas dwóch starszych dżentelmenów w szykownym pojeździe i proponują jedzenie.
Pytają czy potrzebujemy czegoś czy wszystko w porządku. Oczywiście wszystko mamy, ale ci nalegają żeby z nimi pójść na drugą stronę ulicy, tam stoją drzewa owocowe, to sobie pojemy.
Ponieważ jestem zajęty i nie mam weny na chodzenie po drzewach, jeden z panów przynosi kawałek drzewa wiśniowego wraz z wiśniami Weronice. Drugi natomiast całą garść śliwek. I tak kilka razy.
Ja leję olej, Wera objada się kwaskowatymi owocami a starsi panowie donoszą co chwila nowe zdobycze. Wciąż wyprowadza mnie z równowagi ta zwyczajna, ludzka i bezinteresowna dobroć ludzi.
Ponieważ same owoce nie są w stanie zaspokoić głodu, po operacji olejowej i pożegnaniu przemiłych panów zatrzymujemy się na wielkie żarcie w takich okolicznościach.
Przy drodze stoi drewniana budka z otwartymi drzwiczkami. Na drzwiczkach od wewnętrznej strony w poprzek przybita jest deska a na niej postawione w rzędzie, złocą się nieregularnie okrągłe placki chlebowe. Są w dwóch wariantach. Na słodko i na normalnie.
Bierzemy na słodko.
Kiedy my robimy interesy, zza swojego rękawa wyraźnie onieśmielony chłopak w wieku może 10 lat próbuje trzasnąć zdjęcie TDM`ce. Ośmielam go nieco i już ma fotkę w telefonie TDM`ki zapakowanej pod sufit i jeszcze siebie na niej. Kiedy odjeżdżamy, chłopak macha dumnie telefonem na pożegnanie a mama-sprzedawczyni na dowidzenia uśmiecha się, połyskując złotymi zębami na całą okolicę. Pycha.
W dobrych nastrojach dojeżdżamy do jednego z obowiązkowych do zobaczenia miejsc w Gruzji.
Żeby tak łatwo nie było, jedziemy wcale nie oczywistą drogą omijając Gori. Wzdłuż drogi ciągnie się coś w rodzaju akweduktu dostarczającego wodę do wodopoju na pastwisku albo może do domostw. Zatrzymujemy się żeby popatrzeć w ciszy na ten obraz i nasycić się przyrodą, wyprostować kości. W tym czasie w odstępie kilku minut przejeżdżają dwa samochody. Za każdym razem kierowcy zatrzymują się i pytają czy w czymś trzeba pomóc.
Szutrowa droga prowadzi nas przez małe, zapomniane wioski, gdzie czasem nawet nie widać ani jednego słupa z nawet cienkim kablem od prądu.
Na małych poletkach pracują ludzie.
Rzeka okresowa.
Jesteśmy już blisko.
Uplistsikhe, niedaleko Gori, to starożytne i jedno z najstarszych miast w Gruzji. Jest wykute w skale nad rzeką Mtkvari. To zabytek z listy Światowego Dziedzictwa UNESCO, jednak za wejście pobierana jest drobna tylko opłata.
Dojeżdżamy do Uplistsikhe. Motocykl zostawiamy wśród kilkunastu maszyn z … Polski. Pierwszy raz spotykamy na swojej drodze rodaków. Kupujemy bilety w nowoczesnym budynku i idziemy pod górę.
Kiedyś było to miasto, twierdza i schronienie ludzi. Teraz mieszkają tu jaszczurki.
Nie jest łatwo dostać się do wyjścia.
A to spotkana na miejscu drużyna z naszej ojczyzny.
Po przeglądzie jaskiń, krótkiej pogadance z kolegami posuwamy się naprzód.
Jedziemy Gruzińską Drogą Wojenną do Cminda Sameba, klasztoru i właściwie wizytówki Gruzji. Wprawdzie chmury i lekki opad ostrzegają nas żeby się przygotować na to i owo ale kto by się tam wsłuchiwał w szepczący rozsądek przy takich pięknych okolicznościach przyrody.
Serpentyny z asfaltu wynoszą nas dość wysoko i chmury widzimy z bliska. Świat mienił się kolorami tęczy, zieleń rzucała w oczy a woda z deszczu roziskrzyła to wszystko dla nas...
...aż w pewnym momencie… wszystkie te cuda znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki za ścianą wilgoci, deszczu ze śniegiem, lodowatego wiatru i kałuż wielkości małego stawu.
Na dodatek pojawiają się ciężarówki mozolnie wspinają się pod górę, nieudolnie omijając dziury mieszczące ich koła po oś. Przetaczając się przez rozpadliny i dziury w drodze pozbawionej nawierzchni asfaltowej, czasem szorują podwoziem naczepy, przeraźliwie skrzypiąc. Ciemność i plucha przywodzi na myśl tylko smutny listopad z deszczem i śniegiem w roli głównej. Temperatura spada z 30 do około 5 stopni. Jedziemy przygotowani tylko na upał.
Czuję jak Wera drży z zimna i w wyobraźni słyszę jak szczękają jej zęby. Woda już pod rękawicami, kurtkami i resztą. Razem z zimnem wdziera się w każdą szczelinę ubrania przeszywając mrożącym chłodem. Wszystko zimne i mokre jak w centrali rybnej.
Dochodzi do momentu kiedy bardziej opłaca się zatrzymać i ubrać niż brnąć coraz wyżej i dalej. Zatrzymuję motocykl blisko pobocza w jak się zdaje najpłytszym miejscu. Otwieram wór z ciuchami i na wyścigi ubieramy się w co popadnie.
Na ten widok zatrzymuje się Azer w terenówce i usilnie chce nam pomagać mimo szczerej odmowy. Chyba po prostu zobaczył zamarznięte łzy skostniałej jak szkielet dinozaura Weroniki i mnie w podkoszulku grzebiącego w tobołku.
Niecodzienny w końcu to widok podczas załamania pogody w górach Kaukazu przy takiej temperaturze. Po krótkiej rozmowie z Azerem jedziemy dalej przed siebie mimo krzyczącego coś przeciwnego rozsądku. Oczywiście jako przykładny i odpowiedzialny rodzic, obiecuję Werze że to już niedaleko a jeśli daleko to zawrócimy i tak co kilkaset metrów, choć sam nie wierzę w to co mówię.
Moje słowo honoru i cześć ojcowską ratuje tunel. Zamknięty dla ruchu samochodowego latem, wpuszcza nas do środka i tu z jego ciemnościami na plecach doubieramy się i doszczelniamy. Weronice zalecam bieganie z przysiadami, pajacowanie i rozgrzawszy się za kilka minut znów jest jak nowa. Tylko sine dłonie i czerwony nos wskazują na niedawną tragedię gospodarki cieplnej organizmu.
Widok z tunelu.
Z podpinkami, membranami, polarami na grzbietach wyjeżdżamy z tunelu w dalszą drogę, teraz już bez obawy o padający śnieg i inne przeciwności. Jak można się domyśleć, za dosłownie dwa, może trzy kilometry wygląda słońce i znów można cieszyć się lipcowym ciepłem. Szczególnie, kiedy jest się ubranym jak na Syberię.
Wszystkie te trudności pozwalają nam cieszyć się na dwójnasób. Kiedy przejeżdżamy w końcu przez to zimne piekło i kiedy oczom naszym ukazuje się dolina z pociętymi światłem słońca połoninami jak z pocztówki.
Tak to właśnie dojeżdżamy do wioski Kazbegi.
Zatrzymuję się na rozstaju dróg i w tym samym momencie zatrzymuje się biała Lada Niva z oklejonymi na czarno szybami (przednia też) Wysiada z niej człowiek i bez ogródek proponuje nocleg u siebie w domu niedaleko stąd. Po krótkiej „sprzeczce” o sumę jego zarobku, lokujemy się w zimnym jak niedawna przełęcz, ale miłym w oglądzie pokoju z dwoma wielkimi łóżkami i bojlerem w łazience zasilanym z gniazdka i wtyczki połączonych czerwonym plastrem.
Tutaj też poznajemy przemiłych rodaków tak samo jak my spragnionych piękna Kaukazu. Tyle że oni przylecieli do Tibilisi samolotem i dojechali tu wynajętym w stolicy samochodem. Jak widać wszystkie drogi prowadzą do Gruzji.
Gadu gadu, herbatka, kolacja przy stole (a jakże), mnóstwo śmiechu, opowieści do późnego wieczora i spać.
Dla dociekliwych: N42.65984 E044.63881
http://goo.gl/maps/FjgLY