9.Asagi Akpinar (Asagiakpinar) -Findikli 29.06
109862-110599/737
O piątej rano miejscowego czasu, budzą nas głośne nawoływania muezina. Za chwilę odzywa się inny z innej strony i uderza w tą samą nutę. Teraz słychać już trzy głosy. Po kilku sekundach już kwartet islamistów zapełnia każdą część tej ziemi wykrzykując swoje adhan*.
To jednak nie pustkowie.
Wokół są wioski i mieszkają w nich ludzie. Piękny poranek zachęca do czynów a kiszki wtórują mu grając marsza z głodu.
W najbliższym miasteczku Wera kupuje świeżą bułkę prosto z piekarni i serek topiony w sklepie spożywczym. Ja czekam przy motocyklu obserwując ludzi czekających na busiki zabierające ich prawdopodobnie gdzieś do pracy.
Wszystkie kupione dobra jemy za miastem, przy strumieniu płynącym wzdłuż szosy, popijając wodą z butelki i zaśmiewając się z niewiadomo czego. Nieczęsto mijający nas kierowcy machają i trąbią, pozdrawiając nas serdecznie a słońce topi serek topiony.
Po śniadaniu w drogę.
Gdzieś tam tankowanie, słodka herbata do tego tankowania jak to mają w zwyczaju Turcy, znów tankowanie, znów herbata, droga, droga, droga…
Chcąc zaspokoić popołudniowy głód, zatrzymujemy się przy w ostatniej chwili zauważonej piekarni. Zrobiwszy zakupy, zabieramy się do pałaszowania słodkich bułek z pysznym nadzieniem. Zauważywszy to, właściciel piekarni zaprasza nas do stojącego w cieniu budynku białego, plastikowego stołu, krzyknął coś na bawiące się dzieci a te już za chwilę niosły krzesła. Sam zniknął w drzwiach swojego zakładu i za chwilę widzimy go niosącego zroszoną butelkę lodowatej wody i dwie szklanki. Tego właśnie potrzeba w 35-cio stopniowym upale.
Obok nas, siedząc na ziemi, starsze roześmiane panie tłuką kamieniami orzechy laskowe. Między nimi leży już spora sterta orzechów bez łupin. Jedna z pań, śmiesznie kląska ustami na Werę, która siedzi tyłem. Za kilka chwil Wera siedzi już między paniami rechocząc ze śmiechu i pomagając nieudolnie w pracy a ja zajadam to, co łuskają.
To niesamowite jak otwarci są ci ludzie. Najedzeni do syta, z orzechami na drogę, żegnamy się z ludźmi, których widzimy być może pierwszy i ostatni raz jak z przyjaciółmi, (mimo że nie rozumiemy się nawzajem) i jedziemy dalej.
Wieczorem sadzamy udręczone tyłki w przypadkowo zauważonym z drogi hotelu „Rize”. Nie jest to zwykły hotel. Jest położony nad morzem a okna wychodzą na drogę krajową. Od morza dzieli nas tylko sześć pasów asfaltu przedzielone wysepką, wał z potężnych kamieni i betonowa zapora chroniąca hotel i drogę przed zalaniem w czasie sztormu.
W pokoju z łatwością można by założyć salę biologiczną. W szczególności ze specjalnościami: mykologia, entomologia, parazytologia. Z tych trzech nieśmiale prezentowały się tylko owady wystawiając z zaciekawieniem swoje czułki z różnych wilgotnych kryjówek, sidingu na ścianach i mebli pamiętających czasy Kemala Ataturka.
Reszta prezentowała się w całej okazałości poprzez czarne naloty na suficie, zacieki na oberwanych firankach i obcego pochodzenia plamy na ścianach. Wprawdzie pościel wydaje się być świeża na tle ekosystemu otaczającego nas, ale dla spokoju tutejszych mieszkańców, po ostrożnej kąpieli pod na w pół działającym prysznicem zasypiamy we własnych śpiworach.
Czy coś powłaziło w nas przez nosy i usta podczas snu… chyba się prędko nie dowiemy. Motocykl zaparkowany przed hotelem bez żadnego zabezpieczenia sam się pilnował całą noc, co chwila niepokojony ciekawskim dotykiem kierowców taksówek tu pracujących.
To jedno z najcudaczniejszych miejsc, w jakim można spać. Wytargowana cena za dwójkę 100TRY czyli około 42Euro.
Hotel przy drodze w Findikli zostaje jeszcze na długo przedmiotem moich rozważań… czy dobrze zrobiłem nie szczepiąc nas przeciwko wszystkiemu co możliwe przed wyjazdem... Jałowych rozważań.
*(wezwanie do modlitwy).
Dla dociekliwych: 41.273178,41.142018 tfu, na psa urok!
http://goo.gl/maps/9eyzo