Kierunek - Sajgon
Wieczorem nie miałem pod ręką aparatu a miasto kusiło by pstryknąć kilka zdjęć. Rano umawiam się z chłopakami, że poturlam się po mieście samemu - zjem śniadanie, pstryknę foty i wrócę do hotelu by spakować się w dalszą podróż. Tam gdzie wieczorem miasto tętniło życiem i handlem ciuchami, przed południem trwa handel kwiatami, warzywami i owocami. Kolejny dowód na pracowitość i przedsiębiorczość Wietnamczyków.
Miejscami widać europejski styl knajp, trochę architektury i resztki europejskiego planu urbanistycznego w ulicach - szerokie arterie, ronda, fontanny. Po wielu dniach jazdy po typowo wietnamskich miasteczkach, ten powiew europy przypomina nam, że powroty są do dupy i nieuchronnie zbliża się czas powrotu do codziennych realiów - fuck
Najfajniejszą rzeczą w Dalat jest jednak centralne jezioro. Dzięki alejkom i znośnej temperaturze, jest to pierwsze miejsce w którym widzę biegaczy - wszędzie indziej zostaliby rozjechani przez motocykle
Pakujemy graty, tankujemy, robimy szybki serwis (klakson, taśmy do troczenia) i ruszamy - robi się południe i słońce napieprza już całkiem solidnie. Z każdym kilometrem pędzimy w dół, zakręt za zakrętem wśród lasów piniowych. Wietnamczycy mają słabą technikę jazdy w zakrętach, jeżdżą na kwadratowo zupełnie nie składając się na łukach. Wyprzedamy wszystko co turla się przed nami, jedynie słabe hamulce ograniczają naszą fantazję
Po wyjechaniu ze strefy lasów, jedziemy przez tereny rolnicze klucząc po różnych lokalnych drogach - trochę chcąc uniknąć jazdy głównym szlakiem, trochę przez przypadek. Wmawiam sobie, że tak jest fajnie i bardziej w stylu adwenczer ale zawieszenie wybiera tylko nierówności grubości monety, resztę amortyzuję tłustą dupą
Staramy się objechać duży sztuczny zalew, meandrujemy wąskimi drogami mniej więcej we właściwą stronę. Dróg na nawigacji już dawno nie widać, z każdym kilometrem jesteśmy jednak coraz bardziej w czarnej dupie. Na jakimś stromym odcinku, mój dupowóz bezczelnie wywraca się na postoju. Klnę, nawet nie mogę się odlać spokojnie.
Zwykła parkingówka, ale nóżko-stopka wybrała wolność. Oglądam mocowanie, widać że niejeden spawacz zostawił tu swój autograf. Wrzucam żelastwo do koszyka, zgrzytam ze złości zębami i w dalszą drogę ruszam niczym sparaliżowany bocian - dyndając lewą nogą w powietrzu. Bardzo zabawne...
Nawet już nie udajemy że nawigujemy, po prostu jedziemy na pałę licząc że droga nas jednak gdzieś doprowadzi...
....doprowadziła nas na brzeg jeziora w krzaczory

Rechocząc zawracamy w miejscu - na tych sprzętach można to zrobić na tylnym kole, w miejscu, paląc fajkę i stojąc w klapkach.
Jazda pod górę, na łysych kapciach, po kamyczkach i suchych gałęziach, z jedną nogą w górze - bardzo to było relaksujące. W najbliższej wsi za 10 tys VND kolejny spawacz zostawia swój autograf. Ten przynajmniej jest artystą - spawa stopkę krzywo - macham ręką. Mam już dość walki z tym żelastwem.
Udaje się nam trafić na całkiem niezłą szosę, co zabawne - nie ma jej na mapie. Kolejne kilometry pędzimy jak wściekłe psy po nowiutkim asfalcie. Mijamy plantacje kawy, rzeczki i mosty - raczej nuda. Takie są uroki wyżyny centralnej.
Docieramy do miasteczka Bao Loc, w którym - oprócz naszej trójki - nie ma niczego interesującego. O dziwo, znajdujemy fajny hotelik - właścicielka mówi nawet nieco po angielsku. Udaje się nam dogadać na tyle, że dostajemy pokój od tyłu - będzie ciszej niż od ulicy. W okolicy nie ma nic ciekawego - typowe rolnicze mydło i powidło - sklepy, warsztaty. Wieczorem idę do salonu masażu - miła pani robi mi miłe rzeczy - było zajebiście
Ujechane: 155 km