Bohaterowie amerykańskich filmów nie zaprzątają sobie głów czynnościami dnia codziennego… My, czując głód, musieliśmy…
Wydma Sam leży na lewo od drogi… Im bliżej celu tym więcej naganiaczy… Krzyczą za nami, wymachują rękoma, próbują zatrzymać… Na wysokości wydmy dostają niemalże zbiorowego szału… A my spokojnie, majestatycznie suniemy naprzód… Mijamy wydmę i po kilku kilometrach dojeżdżamy do wioski Sam… Wchodzimy do pierwszej lepszej knajpy… Wystrój nieszczególny, żarcie też… Nie chcemy tracić czasu na szukanie czegoś innego, gdyż słońce już jest bardzo nisko, a my chcemy zobaczyć jego zachód z wydmy…
01 (1).JPG
W wiosce ruch – same białasy poupychane w busach podstawionych przez przewodników, opłacone horrendalną kwotą… Nie, taki spęd nie dla nas…
Szybko zjadamy, robimy zwrot przez rufę i już gnamy z powrotem w stronę wydmy… Po drodze pytam Szynszylę, czy chce poprowadzić – odpowiedzi innej niż pozytywna się nie spodziewałem… Droga jest zupełnie pusta, gdyż busy z białasami wyprzedziły nas o lata świetlne (przecież białasów jeszcze przy wydmie trzeba powsadzać na wielbłądy)… Robimy sobie sesję foto…
01 (2).JPG
Szynszyla najpierw niepewnie, z rozstawionymi nogami…
01 (3).JPG
01 (4).JPG
Potem jest lepiej…
01 (5).JPG
Dojeżdżamy do wydmy… O dziwo mamy względny spokój od naganiaczy, którzy pewnie nas pamiętają z poprzedniego przejazdu i wiedząc, że na wielbłądy nas nie naciągną swoją energię kierują w stronę innych grup białasów… Jedynie kilku próbuje coś ugrać, lecz jest tak późno, że muszą ruszyć ze swoimi powolnymi „karawanami” aby zdążyć przed zachodem…
Zostawiamy royala na poboczu i wspinamy się na wydmę…
Wydma Sam to nie pojedyncza kupa piachu, ale cały zespól wydm… Wiedzieliśmy, że to miejsce często odwiedzane przez turystów, ale nie sądziliśmy, że będzie aż tak komercyjne… Rozciąga się na wschód od drogi… Na zachodzie widać równiutkie rzędy namiotów… To owe namioty, które obiecywała każda agencja turystyczna w Jaisalmer… Są ich dziesiątki… Szynszyla bucha śmiechem… Teraz wiem, że Ona wie, iż dobrą powzięliśmy decyzję poprzedniego dnia…
01 (6).JPG
Lepszy widok jest z satelity:
https://goo.gl/maps/8do9iyhZ1nR2
01 (7).JPG
01 (8).JPG
01 (9).JPG
01 (10).JPG
„Karawany” z turystami ruszają z północy i powoli się wspinają na najwyższy grzbiet… Nas dopadają naganiacze… Jedni proponują coś do picia (ceny wyśrubowane), inni oferują oglądanie tańca córki (może 10-cioletni chłopak nieudolnie przebrany za dziewuszkę)… Wszystko co się wokół dzieje, owe pseudo survivalowe pomieszkiwanie w klimatyzowanych namiotach, owe „karawany” przez pustynię, ów nieudolnie improwizowany lokalny folklor to niezbyt wyszukany teatrzyk dla turystów… Jakże smutne trzeba mieć życie, jakże ograniczone horyzonty myślowe, aby za to płacić i czerpać z tego radość…
01 (11).JPG
01 (12).JPG
01 (13).JPG
01 (14).JPG
Dodatkowo mocno zniesmaczają tony wszędobylskich śmieci…
01 (15).JPG
01 (16).JPG
Nie rozumiemy jak można tak zaniedbać i zniszczyć takie miejsce… Miejsce urokliwe, które dodatkowo przynosi zysk finansowy miejscowym… Za kilka lat będzie tam więcej śmieci niż piachu… O dziwo śmieci zostawiają miejscowi, nie turyści… Uciekamy stamtąd nieco dalej, tak aby zejść z głównego szlaku „karawan”… Tu już jest znacznie lepiej… Jesteśmy sami, śmieci brak… Możemy się powygłupiać…
01 (17).JPG
01 (18).JPG
01 (19).JPG
01 (20).JPG
01 (21).JPG
01 (22).JPG
01 (23).JPG
01 (24).JPG
01 (25).JPG
01 (26).JPG
Wracamy do motocykla… Po drodze spotykamy „smoka”… „Smoczka” w zasadzie… Ma ze 3cm i idealny kamuflaż, poza dwoma charakterystycznymi purpurowymi plamami na bokach szyi…
01 (27).JPG
01 (28).JPG
01 (29).JPG
Gdy wsiadamy na royala podchodzi do nas jeden z najbardziej namolnych naganiaczy proponując coś do picia… Nieśmiało wypytuje o royala… W końcu zdobywa się na odwagę i pyta, czy może się przejechać… Odpowiadam, że oczywiście (uśmiech w jego oczach i niewyobrażalna radość), ale jak zapłaci mi 100 rupii… Wzrok naganiacza gaśnie, a my odczuwamy wewnętrzną satysfakcję, że choć trochę odgryźliśmy się za nagabywanie…
Wsiadamy na motocykl i ruszamy w kierunku Jaisalmer… Po drodze tylko jeden postój, aby ze wzgórza zrobić zdjęcie wschodzącego księżyca…
01 (30).JPG
01 (31).JPG
Droga jest prosta i pusta… Nie jest już tak gorąco i jedzie się bardzo przyjemnie… Dekoncentrujemy się… Nagle tuz przed nami drogę przebiegają dwa dromadery… Dobrze, że to ja prowadzę, a nie Szynszyla… Nie byliśmy przygotowani na taką ewentualność… U nas wyskakują zające, tu niemalże tonowe zwierzaki… Ale to nie jest koniec zdarzenia… Po drugiej stronie drogi jest ogrodzenie z drutu kolczastego, więc dromadery biegną kawałek wzdłuż niego, po czym gwałtownie skręcają znów przecinając drogę tuż przed nami… Tym razem przewidziałem ich manewr i jestem na niego przygotowany… Szynszyli jeszcze długo wali serce…
W Jaisalmer podjeżdżamy na placyk, gdzie serwują świeży sok z lokalnych owoców… Znów takie samo przejęcie u właściciela, znów wycieranie siedzeń brudną szmatą… Miłe to… Nastrój psuje jednak policjant… Podchodzi do royala i pokazuje, że ten nie ma tablicy rejestracyjnej… Nie wiem, czy od początku jej nie było, czy zgubiliśmy ją po drodze… Policjant mówi łamaną angielszczyzną, więc da się z nim skomunikować… Mówię mu, że to pożyczony motocykl od Ala… Pokazuję kwit… Mundurowy jest nieugięty… Żąda mojego prawa jazdy… Wyciągam bloczek i pokazuję mu… On chce go wziąć, lecz ja cofam rękę… Postanawiam zagrać va banque i mówię, że prawa jazdy mu do ręki nie dam, bo mi zabierze i będzie chciał łapówkę… Widzę zbierającą w nim złość i czekam na rozwój wypadków… W końcu przez zęby warczy, że mamy minutę aby opuścić placyk… Nieśpiesznie dopijamy soki, siadamy na royala i jedziemy do Ala…
Stragan Ala jest po drugiej stronie miasta… Nie chce mi się objeżdżać go dokoła i wybieram drogę poprzez wąskie uliczki wychodząc z założenia, że skoro miejscowi jeżdżą tam skuterami to i my się zmieścimy… To była najbardziej ekstremalna jazda w moim życiu – jeszcze nigdy nie mijałem się z bodącymi krowami na grubość lakieru/sierści…
Dojeżdżamy do straganu… Ala nie ma w środku… Pomocnik mówi, że Al jest na imprezie, ale kazał nam zaczekać… Dzwoni po niego… Po kilku minutach przyjeżdża Al… Na skuterze… Natrzepany jak Hindus… Coś tłumaczy, że jest na jakiejś imprezie (wesele? pogrzeb? urodziny?)… Zaprasza… Gdyby nie to, że mamy kupione bilety na pociąg to rozważylibyśmy propozycję… Jednak mamy inne plany, dziękujemy… Wspólne foto… Zabieramy plecaki i idziemy na dworzec…
01 (32).jpg
Tu kończy się historia naszego jedynego motocyklowego dnia w Indiach… Historia, która jest częścią większej całości… Ale to już zupełnie inna Opowieść, której bez zgrzewki piwa ruszyć się nie da…
01 (33).JPG
KONIEC