Była zima, za oknem biało i mroźno. Wiatr wiał z całych sił rozwiewając płatki śniegu po okolicznych podwórkach. Stałem w oknie z nosem przyklejonym do szyby. Pustka. I na zewnątrz i w sercu. W portfelu również. Ale coś trzeba było robić. Po pracy, której zimą mam naprawdę niewiele miałem mnóstwo czasu na rozmyślania, na marzenia, na plany. Zacząłem więc szukać partnera. Miał mieć marzenia podobne do moich, podobne ideały, sposób bycia. Żaden „mistrz” - po prostu skromny człowiek nie wywyższający się ponad innych. Miał być odważny by w odpowiednim momencie podtrzymać mnie - tchórza na duchu, potrafić jeździć w terenie by torować drogę, miał mieć możliwość wzięcia długiego urlopu i jakieś doświadczenie w podróży. I nie wiem dlaczego ale chciałem by jeździł taką samą maszyną jak moja. Miałem już kogoś takiego na oku od dawna. Oczarował mnie swoją samotną podróżą, i niby to tylko Grecja ale człowiek mi zaimponował, bo lubił to co ja – spartańskie warunki, minimum kosztów, maksimum przygody. Tak, takiego kogoś szukałem. Pamiętam jak dziś jego walkę z trudnym terenem na trasie jednego z rajdów, pamiętam jak fantastycznie piasek wylatywał spod tylnej opony jego motocykla. Szczęka mi opadła i to nie tylko ta w kasku... On walczył – ja objeżdżałem to miejsce szeroki łukiem. On wygrał z terenem, ja znów czułem się pokonany. Nie chciałem się tam pakować – po prostu bałem się, bałem się, że zrobię sobie krzywdę! Być może to wtedy zapadła już decyzja, że to on... Tylko teraz jak go namówić, jak go przekonać ? A może nie będzie chciał ?
Spojrzałem w lewo na opartą o ścianę, kupioną rok temu deskę snowboardową. Serce mocniej zabiło ale szybki rzut oka do portfela uświadomił mi, że nie ruszę jej stamtąd w tym roku. Takie było postanowienie – w tym roku odkładamy na coś wielkiego, jeszcze nawet nie wiedziałem na co. Tak mijały dni. Wskazówka zegara biegła niemiłosiernie szybko, kartki z kalendarza zapełniały kosz na śmieci a depresja nie mijała. Śnieg sypał dalej a ja nawet nie zmieniłem w aucie opon na zimowe by nie kusić dalszego wyjazdu. W sumie nie jeździłem wcale. Akumulator dawno wyzionął ducha.
Ktoś rzucił linka do jakiegoś konkursu, od niechcenia, z nudów ale również z nadzieją skleciłem kilka marnych zdań i nadal pogrążałem się w letargu .... Imprezy, wizyty znajomych pomagały ale tylko gdy opadał zgiełk, gdy cichła muzyka, gdy tylko przestawałem czuć ciepło bliskich mi osób robiło się strasznie. I tylko mój pies dawał mi nadzieję, że jak tylko przyjdzie wiosna ruszę gdzieś w końcu. Może nie do Maroka, nie na Saharę ale przed siebie, w poszukiwaniu wolności.
Tymczasem śniegu przybywało, wiatr wiał jeszcze mocniej, mróz był coraz bardziej siarczysty a ja... dołowałem się dalej. Pewnego popołudnia zadzwonił telefon
-Cześć, tu Ania – brzmiał ciepło kobiecy głos
-Cześć – odpowiedziałem zmieszany, bowiem nie często dzwoni do mnie jakaś niewiasta i w ogóle jakiś taki nieśmiały jestem.
- Chciałam Cię poinformować, że zostałeś zwycięzcą naszego konkursu, wybraliśmy Cię na testera naszego kombinezonu – mówiła dalej
Zapadła cisza. Krew zaczęła mi pulsować szybciej niż widziałem bezwładnie spadające ciało jakiegoś turysty gdzieś w górach, serce waliło szybciej niż w momencie gdy naczepa TIRa wypadając na zewnętrzną zakrętu szła prosto na mnie. Niby po ciuchu liczyłem, że się uda ale po reakcji mojego ciała można śmiało powiedzieć, że się tego nie spodziewałem.
-Halo, Erneście ? Jesteś tam ? - zapraszała swym głosem do kontynuowania rozmowy, do skomentowania zaistniałej sytuacji.
Przełknąłem ślinę...
-Jestem, jestem – wyszeptałem nieśmiało próbując ukryć moje zmieszanie.
-Za moment wyślę Ci wytyczne jak masz się pomierzyć a jeszcze lepiej to zapraszamy do nas jak najszybciej, sami Cię zmierzymy i uszyjemy jak najszybciej – ciągnęła dalej Ania.
-Dobrze... - odpowiedziałem, na tyle tylko mnie było stać. Nie potrafiłem w tej chwili pokazać nawet jak bardzo się cieszę, jak jestem wdzięczny za okazane mi zaufanie. Po prostu zatkało mnie.
- To czekamy na Ciebie – usłyszałem
- Przyjadę najszybciej jak tylko będę mógł – odrzekłem i pożegnałem się grzecznie.
Minutę później skakałem jak idiota, jak dziecko które dostało długo oczekiwaną rzecz. Mój pies chyba wyczuł moje zadowolenie bo skakał ze mną, nawet nie wiem czy nie był szczęśliwszy ode mnie, czy nie skakał wyżej i nie wydawał głośniejszych oznak zadowolenia. Pewnie miło mu było znów zobaczyć uśmiech na twarzy swojego pana. Tak, już od dawna nie byłem taki szczęśliwy.
Po kwadransie przyszło opamiętanie. Zacząłem przeczuwać w tym jakiś podstęp. Pewnie któryś z moich znajomych którym się pochwaliłem, że wysłałem takie zgłoszenie zrobił mi psikusa. Eh..ja głupi, tak się dać nabrać a oni pewnie stoją pod drzwiami i się nabijają ze mnie. Ale co tam, odpaliłem komputer, porównałem numery telefonów i w końcu dotarło to do mnie, że właśnie dostałem prezent od losu, że otworzyły się przede mną drzwi małych ale jednak możliwości. Była szansa a ja postanowiłem ją nikczemnie wykorzystać. Tak oto zostałem testerem Firmy RET BIKE.
Marzenia się spełniają trzeba tylko czasem o nie trochę powalczyć. No, może trochę bardziej niż trochę. Najlepiej jak lew lub …. tygrys ale do tygrysa jeszcze wrócimy w tej opowieści
Leżąc na kanapie wpatrywałem się w sufit i kombinowałem dalej. Ogólnie to bardzo dużo myślę, czasem wydaje mi się, że za dużo. Przecież mam zacny kombinezonik, myślałem, który spieniężając można śmiało uznać za gotowe ciasto na wyjazd na Bałkany lub za rozczyn pod coś większego. Jako cukiernik zdecydowanie wybieram rozczyn! Temperatura się podnosi więc i rozczyn zaczyna rosnąć...
Mijały dni, szukałem pretekstu by wyrwać się do stolicy. Doczekałem się. Nieśmiałym krokiem przekroczyłem drzwi siedziby Firmy RET BIKE w Łomiankach. Przywitałem się grzecznie z Anią, potem z pozostałymi pracownikami firmy. I tak to się wszystko zaczęło! Maszyna ruszyła. Maszyna o nazwie Wagadugu_2012 i nic nie mogło już jej zatrzymać...