Rano budzimy się w towarzystwie owiec oraz trzech pastuszków. Trochę to krępujące, myć się i inne takie z publiką, ale nie ma wyjścia.
BMW F650GS wersja toaletowo – poranna… To już piąty z kolei dzień mycia się za pomocą butelki
Pastuszkowie oczywiście uparcie pomagają (a w zasadzie przeszkadzają

) we wszystkim:
W pewnym momencie Bliźniak oświadcza: „Jagna, nie wiem czy Ci się to podoba, ale właśnie zostałaś moją żoną” No tak, znów padło sakramentalne pytanie o obrączki… Macham tylko ręką, może faktycznie tak będzie prościej i mniej szokująco…
Po zwinięciu noclegu oraz wypiciu kawy z lokalesami trzeba ruszać.
Patrzę i myślę. Naprawdę sama tu wczoraj zjechałam? Po tym kamiennym zakręcie w dół? To może i uda się w kierunku odwrotnym...
Oczywiście w newralgicznym miejscu zamiast dodać gazu, to go odejmuję i teraz nie mogę przednim kołem przeskoczyć przez kamień. Grrr… Chyba poczekam, aż Bliźniak się skapnie i wróci po mnie.
A może jednak dam radę? Jednak dałam, podjeżdżam pod górę, mijam schodzącego do mnie Bliźniaka, który krzyczy coś o jakiś niezdecydowanych motocyklistkach z którymi musi się męczyć na wakacjach
Dojeżdżamy do jakiegoś asfaltu, którego nie ma ani na mapie, ani w gpsie. To chyba nowa droga prowadząca do Kosowa. My chcemy na południe wzdłuż granicy, więc na czuja postanawiamy jechać pierwszą lepszą w prawo. I nawet się udaje, trafiamy na SH 23 (oczywiście nadal brak jakichkolwiek drogowskazów). Droga jest biała na mapie, więc asfalt jest zaskoczeniem. Ale jest tak świeży , że aż pachnie

W sumie dziś wolimy asfalt, bo nie wiadomo co jeszcze Bliźniakowa dętka nam szykuje. Droga wije się zboczem doliny i jest przepiękna.
Nowiutki asfalt prowadzi do Krumë, a dalej trwają roboty drogowe, czyli jedziemy szuter-autostradą. Kurzy się niemiłosiernie, ale można jechać na najwyższym biegu. Każdy kierowca z naprzeciwka pozdrawia nas klaksonem…
Fajna różnica wielkości
W okolicy Kukes wraca asfalt i jedziemy brzegiem zalewu:
Kawałek jedziemy główną drogą (nawet jest w navi!) i skręcamy znów na południe na SH 31.
Po raz pierwszy w Albanii widzimy oznaczenia dla turystów. I to po angielsku! Najpierw, że przed nami 50 km pięknej „landscape” drogi, a później, że „only 4x4”.
Droga rzeczywiście piękna widokowo, znów góry, a jej nawierzchnia jest trzech typów, które potrafią się zmieniać co 500 m. Czasem nowy asfalt, czasem szutrowa podbudowa pod asfalt, a czasem stara, szutrowo – kamienna droga. Generalnie – łatwo i przyjemnie. I bynajmniej nie „only 4x4”.
Jest wściekle gorąco (pod 40°), więc mała przerwa. W słońcu, bo cienia deficyt…
Się zakurzyłam trochę:
Na końcu chyba nie jedziemy już SH 31, ale dojeżdżamy tam gdzie chcemy czyli do mostu w Muhurr. W okolicy mostu jest coś jakby plaża i postanawiamy z niej skorzystać. W końcu kąpiel!!
Rzeka jest rwąca, ale woda o znośnej temperaturze. Jak zwykle towarzyszy nam publika:
Przeprawiamy się przez most, a za nim ma być SH 36.
Most jest niezły (to droga krajowa!):
Niestety za mostem mamy jakieś pięć szutrowych dróg w różne strony i nie mamy pojęcia, którą należy jechać.
I znów powtórka z Bajram Curri – nikt, ale to nikt nie ma pojęcia, którędy jedzie się na Burrel.

Próbujemy na czuja/azymut, ale drogi są tak kręte, że nie ma to sensu. Godzinę snujemy się po wsi próbując różnych wersji, aż w końcu znajduje się ktoś, kto WIE.
I w dodatku oferuje, że popilotuje nas do wylotu. Wleczemy się więc na jedynce i półsprzęgle za alfa romeo przez jakiś kilometr, aż w końcu droga robi się nieprzejezdna dla osobówek.
Z budynku obok wychodzi kobieta, władająca nieco angielskim, Bliźniak z wrażenia zalicza swoją jedyną glebę (no dobra, parkingówkę

). Kobieta oświadcza, że tak, to jest właśnie droga na Burrel, tak, motocykle powinny dać radę ją przejechać i to jest jakieś 100 km. Patrzę na nią dziwnie, bo na mojej mapie stoi jak wół 42 km…
cdn...