Świat się nieubłaganie zmienia. Czasem na lepsze, czasem niekoniecznie.
Dwa wczorajsze zdarzenia zmusiły mnie do pewnych lejdisowsko-motocyklowo-społecznych przemyśleń.
Otóż postanowiłam wczoraj pojechać do pracy (czyli na budowę) motocyklem. Łażę po wykopie, badam podłoże, daję zalecenia kierownikowi - i nic.
Zupełne nic.
Po raz pierwszy w mojej karierze motocyklistki nikt niczego nie skomentował.
Nikt wręcz nie zwrócił uwagi!
Hurra!
Kobieta na motocyklu przestaje dziwić!
W końcu musiał nastąpić ten dzień!
Hallelujah!
Podbudowana tą jakże miłą sytuacją postanowiłam nieco dookoła wrócić do domu, niekoniecznie asfaltem.
Niestety, w lesie zaczaiła się na mnie leżąca na drodze gałąź, która była uprzejma wejść jakimś cudem między moją nogę a GSa.
Koniec łatwy do przewidzenia – bliższa znajomość z piaszczystą, leśną drogą.

Ponieważ zatankowany GS waży dokładnie 4 razy tyle co ja, tak sobie stałam i myślałam, co mam teraz zrobić.
Tymczasem, cud nad cudy, pojawiło się w środku lasu auto. Jestem uratowana! Ale, ale....
Pan kierowca powolutku zjeżdża z drogi, aby wyminąć leżący na środku motocykl i zdębiałą ze zdziwienia motocyklistkę... Nie myśląc za długo rzuciłam się prawie na auto, żądając pomocy. Na co pan kierowca „Och, nie wiem, czy potrafię...”
I teraz taka myśl mi się tłucze po głowie: czy naprawdę żyjemy już w takich czasach/kraju, że wolimy udać, że się nie widzi, niż pomóc?