Dzień 9, 14 luty
Kolejny poranek jest jakoś trudniejszy niż zwykle. Być może było to w skutek nieco większej ilości białego wytrawnego chilijskiego niż zwykle

. Nie bardzo to wczoraj pamiętam… Kojarzę tylko Krzycha pochylającego się nad hamakiem, w którym tylko chwileczkę chciałam poleżeć, i jego pytanie: trafisz sama do łóżka czy trzeba cię zanieść?
Rano nieco pochmurne, ale tu podobno tak jest. W Arice, na 18° szerokości południowej (czyli strefa zwrotnikowo – równikowa) słońce wstaje o 8, zachodzi o 20, temperatura ok. 30°C cały rok. Pór roku w zasadzie brak.
Plany na dziś: Park Narodowy Lauca. Postępujemy dokładnie wbrew zaleceniom, bo chcemy zmieścić się w jednym dniu. A to oznacza przejazd od 0 m n.p.m. do 5000 m n.p.m. Oraz z powrotem. Oraz (podobno) murowaną chorobę wysokościową, czyli ból głowy, zawroty, omdlenia i rzyganie.

Nasze wczorajsze plany przejrzała jedna Niemka, lat na oko 50+, uroda typisch Deutsch. I oczywiście chce się dołączyć, na szczęście (jak to Niemka) słucha się zaleceń, czyli chce nocować gdzieś w połowie drogi, na 2000 m n.p.m. , czyli mamy ją „tylko” podrzucić.
Średnio nam się chce, ale coś nasza asertywność chyba już cierpi na chorobę wysokościową, bo nie umiemy odmówić.
Jesteśmy jakieś 5 km od granicy peruwiańskiej, ale wjechać nie możemy, grrrr….
No to ruszamy do PN Lauca, w nieco większym składzie niż zwykle, Ruta-11 ku granicy boliwijskiej. Cały czas pod górę. To droga do głównego przejścia granicznego z Boliwią, więc mnóstwo (jak na Chile) ciężarówek, głównie cystern z paliwem. Oni chyba całe paliwo do Boliwii tędy ciągną!
Nomade zaczyna dostawać zadyszki mniej więcej od 1500 m n.p.m. (cały czas się zastanawiam, czy to ten egzemplarz tak miał, czy to tak zawsze jest z benzyniakami

), ale i tak jest tyle zakrętów, że szybko nie da się jechać.
Niestety:
Deszcz znad Atacamy chyba przeniósł się tu:
Szlag mnie trafia, bo jechaliśmy jakieś 700 km w jedną stronę, żeby zobaczyć jeden z piękniejszych kawałków Andów. Takich z roślinnością, śniegiem, wulkanami i lamami. No i widzę. Mgłę na szczytach widzę…
Lamy pewnie też zobaczę, o takie, na obrazkach:
Off topic: w Andach są 4 gatunki lamowatych: lama, guanaco, vicuña oraz alpaca. Tylko alpakę da się odróżnić, bo długowłosa)
No ślicznie jest:
Kaktusy dziwne takie:
Ale w końcu pojawia się zieleń, soczysta nawet. Pewnie jest tu przepięknie, jak nie ma mgły. Albo chmur…
Widoki są niepowtarzalne:
Czas na pamiątkowe zdjęcia.
Z GÓRAMI W TLE.
Jesteśmy już na 4000 m n.p.m. i po dwóch aspirynach (rozrzedzają krew i zapobiegają tej całej chorobie wysokościowej). Tak trochę kręci mi się w głowie, ale nie do końca jestem pewna, czy to skutek wysokości, czy raczej poprzedniego wieczoru.

To nasze wspólne zdjęcie jest z samowyzwalacza. Ustawiłam go na masce auta, nacisnęłam i podbiegłam 10 m do Dany i Krzycha. I prawie nie umarłam! Po prostu zabrakło mi tlenu! Czułam się jak po przebiegnięciu maratonu, a serce mało nie wyskoczyło. No dobra, rozumiem już te przestrogi…
Jest zimno. Bardzo zimno. Przydało się i wełniane poncho, i czapeczka wełniana i zimowe kurtki z Polski…
Widoki coraz okazalsze:
Ale pniemy się w górę…
Koniec asfaltu, roboty drogowe. Wydrapali wszystko, nie mam pojęcia, jak te wielkie ciężarówki sobie na tym radziły…
W końcu pytamy jakiegoś majstra (Krzychu miał lekki problem, bo gość jakimś dialektem boliwijskim gadał) jak wygląda dalej. Otóż pada i wiszą chmury i generalnie nie widać nic. Super.
Byliśmy tu:
Powoli mgły (a w zasadzie chmury) ograniczają widoczność do kilkunastu metrów. Chcieliśmy zobaczyć ośnieżone wulkany na granicy boliwijsko-chilijskiej i jezioro, ale zdaje się, że nie mamy na to najmniejszych szans.

Wracamy, nie ma sensu pchać się wyżej. Trudno…
Jak już zjedziemy trochę niżej, gdzie mgły są rzadsze, to wyłania się taki widok:
Vicuña jako żywo:
Kolejne widoki są też fajne. Te kamienie leciały na naszych oczach. Ciekawe, czy odbiłyby się od karoserii, czy wleciały do środka?
No i ciągle pada, choć słabo raczej:
Po drodze zatrzymujemy się przy ruinach Pucary, czyli twierdzy, z czasów prekolumbijskich.
Tak w zasadzie z twierdzy zostało głównie ogrodzenie…
Widoczność się zdecydowanie polepszyła:

PG
Ale temperatura jeszcze nie:
W pewnej chwili Krzychu głośno myśli: „A tam na dole, pamiętacie, takie suche brody były. I cały czas pada. A jak one nie są już suche? I coś ciężarówki już nas nie mijają…”
No i wykrakał.
Pierwsza rzeczka, która postanowiła przepłynąć drogę: (lajcik zupełny…)
Druga rzeczka:
Usiłujemy sobie przypomnieć, ile takich „suchych brodów” po drodze było…
Trzecia rzeczka:
Już wiemy, gdzie te ciężarówki utknęły. Czwarta rzeczka:
Ja się męczę za kierownica

a reszta sobie pstryka, co za czasy…
Tu już mamy większy problem:
Ale po namyśle chilijscy i boliwijscy kierowcy postanawiają wziąć sprawy w swoje ręce.
Po usunięciu większych głazów przejechała z trudem jedna terenówka, której powozie było potem dokładnie oglądane, i następnych chętnych zabrakło…
Sznureczek aut już długi po obu stronach, ale naciąga fachowa pomoc. Trzeba przyznać – szybka reakcja chilijskich służb drogowych…
Tym sposobem spędziliśmy kilka nieplanowanych, dodatkowych godzin na Ruta-11. Na koniec GPS nie wiedzieć dlaczego i po co każe nam zjechać w bok. (Rambo – tu jednak nie masz w ryja, do droga była przepiękna). Droga wije się górkami i dolinami, wąziutka i pusta. Na konie zjeżdżamy do doliny Azapa, gdzie (rzadkość nad rzadkości) są malutkie pola uprawne i sady.
Już po ciemku (czyli około 8 wieczorem) lądujemy w hostelu, gdzie odkrywamy zapchany kibel. Zostawiamy ten problem pijaniutkiemu (podobnie jak wczoraj) właścicielowi i idziemy do miasta.
Arica taka trochę hotelowo – urlopowa jest i dziwimy się ludziom z hostelu, którzy siedzą tu tydzień. Co tu można robić?
Patrząc na komórkę uświadamiam sobie, że właśnie są walentynki. A tu nic… Widać są odporniejsi niż my na amerykańską „kulturę” masową…
Zjedliśmy lody, pospacerowaliśmy po plaży oraz nadmorskim bulwarze, posiedzieliśmy pod palemką i wróciliśmy do hostelu.
Dana postanowiła zmienić swoje plany i się od Krzycha i mnie odłączyć (dyskusji, jaką tym wywołała wolę publicznie nie przytaczać

), żeby koniecznie spotkać się ze znajomym. Szuka teraz połączenia i miejsca, w którym moglibyśmy wsadzić ją w autobus.
Jakoś humory nam mniej dopisują i spędzamy ten jeden jedyny wieczór w czasie całego wyjazdu
NA TRZEŹWO. To nie mogło się dobrze skończyć. Udało mi się zasnąć w okolicy 5 rano…
cdn.