Zacząłem czytać książkę o przedwojennej wyprawie do Szanghaju, która miejscami do złudzenia przypomina mi dolnośląskiego offa.
Pozwolę sobie na cytat:
"Stach rusza pełnym gazem, ale koła żłobią ślady coraz głębsze. Biegnę, wołam:
- Stój! Wracaj! Stój!
Nie słyszy. Stało się, rozpędzony motor grzęźnie po osie w śliskiej glinie. Nie dopadnę, już za późno. Stach pcha co sił, motor dławi się na pierwszym biegu, krztusi i milknie, chyli się na bok niczym tonący okręt i pogrąża coraz głębiej, już tylko głowice cylindrów wystają z mazi. W miejscu gdzie przed chwilą błoto jedynie oblepiało nam buty grzęźniemy po kolana. Klęcząc, pokaleczonymi do krwi rękoma i łopatą [...] odgarniamy glinę. Odpoczywamy, leżąc w błocie, po czym [...] podejmujemy jeszcze jedną próbę wyrwania się na pełnym gazie [...].
Zrzucamy resztki bagażu wprost w błoto. Gaz i pchamy! Drgnął i zachybotał się w głębokim dole. Prędzej! Nie ma chwili do stracenia, wpycham pod koła suche krzewy [...].
Pcham z tyłu, motor pluje spalinami, chlapie lepką mazią w oczy, nogi ślizgają się, uciekają, padam. Całą siłą i własnym ciężarem rzucona naprzód pełznę na kolanach [...]. Jeszcze raz drgnął, jeszcze raz napieramy. Wyskoczył! Stach pędzi uwieszony kierownicy, przeskakuje zdradzieckie bagno, biegnę za nim półprzytomna, gubiąc łzy radości po drodze..."
Pozdrawiam czarnuchy, niech wam wódki, paszy, świni z ogniska, potu i łez na tej imprezie co mnie kurwa omija nie zabraknie!
|