05.01.2011, 20:23
|
#38
|
Zarejestrowany: Apr 2008
Miasto: Warszawka
Posty: 1,483
Motocykl: RD07a
Przebieg: 66666
Online: 1 miesiąc 21 godz 47 min 41 s
|
Rano zanim jeszcze otworzyłem oczy już wiedziałem, że spanie w namiocie nie byłoby najlepszym rozwiązaniem. Deszcz bębniący o daszek naszej psiej budki mi to opowiedział. W domku spało chyba osiem osób i nasze mokre ciuchy. Powoli otwierają się oczy pozostałych spaczy. Pierwsza wycieczka po kempingu trochę mnie zaskakuje. Chyba jesteśmy rozpoznawalni. Dostaję dowody sympatii od innych uczestników złombolu. Nie jeden gratuluje nam zapału i współczuje warunków. Nawet dostałem prywatną nagrodę od innego timu. Jako, że lizak który dostałem był zdecydowanie żeńskiego przeznaczenia, pozwoliłem sobie go sprezentować koleżance z ‘przaśnego ekspresu.’
P1000424.jpg
Wracają pierwsi zdobywcy ciepłej wody z prysznica.
-Jak było ?
- Miud, malina. Fajne prysznice, kibelek w porządku. Spoko jest.
Zmiennik po powrocie miał zupełnie inne odczucia.
- Stary, do prysznica stoi stado ogrów, a w kiblu wali jak z murzyńskiej chaty. Musiałeś być w damskim.
Opitalam zawartość puszeczki rybek, popijam ciepłą kawką i pora zacząć zgrywać twardziela. Zbieram moje ciuchy. Po masie już wiem, że wody zbyt wiele z nich nie ubyło. No za fajnie to nie jest. Wiele rzeczy jest do przeżycia, ale wkładanie mokrych butów do przyjemności nie należy.
P1000421.jpg
Niby buty z gore texem są szczelne. Jak wpuszczą wodę do środka to jej nie wypuszczają. Dodatkowe membrany ze śmieciowych worków na jakiś czas załatwiają względnie suche skarpety. Zbieranie maneli zabiera jak zwykle trochę czasu. Z Ferdka ściągam suchy sweter. On w daci może sobie włączyć ogrzewanie. Na co mu sweter i ogrzewanie. Trzeba się dzielić z potrzebującymi. Zakutani we wszystko co się da wyglądamy trochę jak bałwanki albo ludziki z maskotki michelina.
P1000437.jpg
Nie wiele w nas z amerykańskiego harleisty. Nie emanujemy futerkiem na opalonej klacie z pod rozpiętej kamizeli. Nasza finezja stroju nawiązuje do drwali z syberyjskiej tajgi. Koniec końców jako jedni z ostatnich wytaczamy się z alei serwisowej. Mimo rozpaczliwego wyglądu wzbudzamy jednak jakieś emocje. Chyba to jednak litość. Zebrani do wyjazdu jesteśmy pożywką dla złombolowych paparazzi. Kurde, ja też chcę mieć takie zdjęcie. Wyciągam swój aparat i wołam; - Chłopaki zróbcie i moim. Po zdjęciu, zanim schowałem aparat i okutałem się w swoje ogrowe warstwy trochę czasu minęło.
P1000439.jpg
Pamiętacie? Ogry, jak cebula mają warstwy. Ubranie motorniczego na zimno i deszcz też ma warstwy. Im więcej, tym dłużej się trzeba ubierać. Koniec końców chłopaki pojechali, a ja upinałem warstwy. Jakoś nie zauważyłem czy wyjechali w prawo czy w lewo. Losuję i jadę w lewo. Dojeżdżam do głównej, którą przyjechaliśmy w nocy z Debrecenu i nie wiem jak dalej. Chłopaki mają mapy i GPSy a ja tylko dobrą wolę i pomysły. Pomysł jest taki; Poczekam aż jakiś złombolista przyjedzie i pojadę za nim. W końcu jedzie w tym samym kierunku. Najpóźniej do wieczora spotkam chłopaków. Jednak jest pewien problem, żaden nie nadjeżdża. Może pojechali w prawo ? Wrócę na kemping. Może ktoś został. Wracam. Nikt nie jedzie z przeciwka. Powrót chyba był lepszą decyzją. Na kempingu chyba już nikogo nie ma. Kurde, trzeba improwizować. Pojadę tym razem w prawo. Coś się znajdzie. Szkoda, że to madziary. Nie bardzo wiadomo jak spytać o drogę. Najważniejsze, że wiem gdzie jechać. Adres brzmi Calimanesti. Wiem, że to w Rumunii. Tylko gdzie  Jakoś tak koło setki od transfogarskiej i urdeli. Mam kierunek. Jakoś to będzie. Trzeba być dobrej myśli. Ruszam w prawo. Ujechałem z kilometr. Z przeciwka jadą chłopaki.
- Coś ty kuwa robił ?
- Aparat chowałem.
- Pół godziny ?
Jest dobrze. Znalazłem drani szybciej niż myślałem. Napieramy wiejskimi dróżkami. Drużki są kręte i ciasne. Szkoda, że pada. Jedziemy już jakąś dłuższą chwilę. Moja maszyna najpierw się krztusi, a potem staje. Kopanie nic nie pomaga. Chyba nie mam petrolu. A stacji jak nie było tak nie ma. Chłopaki znowu wracają tylko, że teraz po znacznie krótszej chwili. Szukamy po rowach butelki i spuszczamy paliwo. Do granicy i stacji benzynowej zabrakło mi z 10 kilometrów. Wjeżdżamy na przejście. Zapomniałem przygotować sobie paszport. Grzebię i nie bardzo wiem gdzie go mam. W końcu odpalam motura i opuszczam granice z partyzanta bez szukania paszportu. Nikt mnie nie ściga, nikt nie strzela. Jakoś tak z nastaniem granicy przestaje padać. Chyba deszcz nie miał ważnego paszportu, wizy albo nie miał śmiałości atakować z partyzanta. Na stacji tankujemy, wcinamy puszeczki i dostrzegam mały problem. Z pod napędu obrotomierza cieknie mi olej.
P1000456.jpg
Mazurek mówi; Olej pan ten olej. Ale ja próbuje być dociekliwy. Chyba mam za dużo tego oleju? Ale dlaczego ? Kto to może wiedzieć. Przy okazji wychodzi na jaw, że luz na sprzęgle jest coś nie teges. Ale nie udaje się tego tematu po ludzku załatwić. Nie pomagają próby regulacji, negocjacji i przekupstwa sardynkami. Puki silnik jedzie do przodu, my będziemy gnali do przodu jak jeźdźcy burzy. Jakeśmy postanowili, takeśmy zrobili. Pozbyliśmy się jednej ogrowej warstwy i pognaliśmy z okrzykiem „Arriva” do przodu. Podziwiając widoki rozpadającej się fabryki wjeżdżamy do Oradea. Kierujemy się na Deva. Droga wiedzie nas w góry. W górach nawierzchnia robi się podle dziurawa, ale za to niemiłosiernie kręta. Poznajemy smak rumuńskich ciężarówek. W starciu z nimi jakby przegrywamy. Na krętej drodze nie ma takich odcinków gdzie można wyprzedzać. Moc mamy za małą aby atakować pod górę, Z kolei w dół trzeba fantazji samuraja aby dogonić skurczybyków. Pojedynek wypada jeden do jednego. Na kilku zatoczkach spotykamy samochody na których stoją buteleczki z żółtym płynem. Nosy starych pijaków wyczuwają pismo nosem. Ani chybi śliwkowa lemoniada. Zatrzymujemy się przy terenówce marki Bukareszt. Znajomością marki wzbudzamy sympatię starszego jegomościa. Luzik, mój tato posiadał taki trzydzieści lat temu. Kupujemy dwa półlitrowe pety lemoniady po 10 leu za sztukę, i napieramy w dół. Na jednej z zawijek spotykamy „sto wojaży rzugów gnojarzy”. Team Lennego. Jednak okrzyk z góry „TIR napiera” powoduje, iż nie zatrzymujemy się na długo. Niestety moja maszyna nie odpaliła z pierwszego kopa. Uznałem wyższość ronanesti TIRa i pojechałem jego tropem. Na którymś z kolejnych zakrętów udaje mi się kolesia wyprzedzić. Jednak nie była to najlepsza okoliczność. Napastliwość masakrycznych dziur pokonuje zamocowanie mojego kufra chwile po wyprzedzeniu Romanesku. Zatrzymuje się na chwilę żeby zebrać z drogi mój majątek. Na szczęście romanesku nie przeleciał po moim dobytku.
P1000474.jpg
Kufer mocuje na miejscu i wracam do boju o miejsce w szyku. Doganiam kolesia i znowu czaję się do wyprzedzania. Zjechaliśmy z największych gór i zdarzają się nawet dwustu metrowe kawałki prostej. Jednak wyprzedzanie rumuńskiego tira zazwyczaj towarzyszy dreszczyk emocji. Atakuje i słyszę trąby jerychońskie sygnałówki Tira.
P1000470.jpg
Pozdrawia mnie czy krzyczy? Nie wiem. Chyba smaggler z kolą mnie pokonał. Spróbuję dokończyć jutro.
__________________
felkowski
sikanie z wiatrem to chodzenie na łatwizne
|
|
|