Chcąc ostudzić emocje odwiedziłem hamam – turecką łaźnię. Pomysł doskonały, ale wcale nie studzi emocji. Zamówiłem sobie „full serwis”. W przewodnikach piszą, kłamcy, że w łaźniach jest taka instytucja, jak łaziebny, i że mężczyzn obsługują mężczyźni, a kobiety mają osobne godziny wejścia.
Myśl o wąsatym Turku walącym mnie jakąś miotłą po plecach budziła u mnie gęsią skórkę, ale stan, w jakim się znajdowałem po paru dniach w upale i „kąpielach” z pomocą butelki z wodą skutecznie odgonił lęki i po dopytaniu o szczegóły, żeby nie popełnić gafy wszedłem do owej łaźni.
Jeeeezu, ale było wspaniale! Mój łaziebny to, jak na tureckie standardy, bardzo atrakcyjna dziewczyna, skąpo ubrana. Oczywiście porównanie do Polek żadne, ale przecież nie byłem w Polsce.
Właścicielka osobiście się zaangażowała w obsługę nietypowego dla nich gościa. Zabezpieczyli mi wszystkie motociuchy, kask ułożyli wygodnie, dali haftowaną przepaskę, plastikowe klapeczki i wepchnęli za drewniane drzwi. Tam moja łaziebna skierowała mnie do sauny, a sama kończyła zabiegi na jakimś zachodnim białasie. W drzwiach sauny była szpara, więc podglądałem, co mnie czeka. Po dwudziestu minutach pani przyszła po mnie i wprowadziła do pomieszczenia wyglądającego, jak zaparowana kaplica. Marmurowy ośmiokątny stół (ciepły…), marmurowe niskie umywalki wokół, kopuła z witrażami… Pani ułożyła mnie na blacie, wcisnęła pod głowę coś, co wyglądało jak podstawka pod doniczki z lat osiemdziesiątych i się zaczęło…
Ostatnio edytowane przez Beddie : 13.07.2010 o 00:24
|