![]() |
Przypomnialo mi się, jak w LWD też podobne rzeczy wcinali ... :D
tylko tam ludzie z braku laku jedli ... jądra ... dobra, już nie będę Podos, tym razem przyznaje się bez bicia, warto było poczekać :) (już nie będę poganiał) |
dobrze,że po % jestem bo ja to taki delikacik w sprawie kulinarioof jestem że pewniem bym zwrócił ;)
|
japierdole :d
|
:drif:
|
no i, no i?
|
Cytat:
;) |
Dziekuje za pozytywne komentarze, a i Was chcialem troszke rozruszać. Widzę że sie udało. Męczę sie okrutnie przy tej pisaninie, efekt jest daleki od takiego jak bym chcial, ale i tak sie zawziąłem. Niestety bedzie to trwało...
Kulinarnie jeszcze bedzie, bo to moja taka mała pasja, ale tego typu hardkoru to już chyba nie bedzie. No moze jeszcze końcówka tego wieczoru. Zachęcam pozostałych uczesników, o ile czytają, do dzielenia się równiez swoimi wrażeniami, pewnych aspektów wogóle nie dotykam, a tez z pewnoscią dodadzą kolorytu. Nie musze chyba dodawać ze foty pochodzą od wielu uczestników: Sambora, Przemka, Kajmana, Jojny a jak dostanę reszte to tez od Waldka i Marcina. |
Cześć kulinarna jedna z lepszych, będę okazywał innym:). Swoją drogą dopiero teraz znalazłem czas na przeczytanie całości i przy niektórych fotkach (z opisami) na biurku pojawiła się kałuża śliny. Wiem do jakiej podróży dążyć, nie ma co:)
Aha, Sambor nie jest uparty- to wariat ;). |
no to widać, że temu baranu oczy wyszły... ze zdziwienia :D
super, właśnie wpierniczam kanapkę i zastanawiam się jakie to uczucie poczuć w ustach trzaskające oko, które przed chwilą na mnie patrzyło :) trrrrrrach i mlask :P a wspomnę iż kanapka salcesonem wypchana jest :) |
Podos, kurczę przerwałeś wątek w najciekawszym momencie!! I co Jojna? Poprzekładał jęzorem patrzałkę, pomlaskał i nacisnął?? I jak się to skończyło?? Pliiiz, dokończ temat :bow:
|
Podos. A nie masz czasem przepisu na to kirgiskie spaghetti?
Zrobiłbym teściowej. |
Podos - nie zapomnij wspomnieć o jedynym osobniku/stworzeniu które płakało po śmierci barana - i dlaczego tak przejmująco :haha2:
|
No co no... Dla mnie też by to był niemiły widok. Co prawda jak wpieprzam szyneczkę nie żałuję zwierzaka, z którego ona jest, ale tak na żywo na pewno daleko by mi było od obojętności jeśli chodzi o odczucia.
|
ale najlepsze kto - i dlaczego (to czywiście nasza interpretacja) - i jak głośno płakał/protestował.
Ale to niechPodos opowie - nie bedę się wcinał - chętnie poczytam;) |
Ależ wcinaj sie wcinaj - zwlaszcza ze nie za bardzo wiem o co chodzi.
|
Cytat:
Zdrowia! :hello: |
no chyba tak ale jedno zdanie potrafie raptem sklecic na ten temat, wiec zachecam do szerszej wypowiedzi.
|
2 Załącznik(ów)
Podos - tak fajnie piszesz, że sam z przyjemnością czytam, mimo że brałem w tym udział :)
Jako suplemencik wklejam dwie fotki z rannej wycieczki nad jezioro o której wspominasz przed wgryzieniem się w barana... |
31 Załącznik(ów)
Kirgizja cd.
9 sierpnia cd. Rozgryzione oko pękło, Agnieszka odwróciła głowę, a Jojna, odpuścił poszukiwanie soczewki językiem, nie rozsmakowując się w ciele szklistym, przełknął całość i zapił kielonem czyściochy. Przez jurtę przeszło westchnienie ulgi. Nie było już więcej oczu. Wypity alkohol uderza do głowy, rozochocamy się. Rzucam pomysł by dobrać się do mózgu. Na ten pomysł, połowa sali uznaje imprezie za skończoną. Nie dają się skusić nawet na plastry gotowanej wątroby przekładane baranim tłuszczem. Niech żałują, – bo to danie było całkiem, całkiem… Załącznik 1698 Ale wracając do głowy, bo to wokół niej oscylują nasze dywagacje. Wezwaliśmy na pomoc gospodarza, aby pomógł nam rozłupać czaszkę. On zaś fachowo przyłożył kosę w okolicach potylicy i uderzył w trzonek nasadą dłoni. Odłupany kawałek otworzył drogę do dalszej części uczty, w której tym razem to ja miałem zagrać pierwsze skrzypce. Biorę wiec głowę w dłoń i zanurzam palec w dziurę w czaszce. Mózg w konsystencji ciepłej szarlotki daje się zakręcić palcem i wyciągnąć na światło dzienne. Smakuje… jak to mózg. Kto jadł ten wie. Kłamię, że dobre i przekazuję głowę dalej. Nieliczni próbują, również kłamią i zachęcają do spróbowania. No i tak się skończył kolejny długi dzień pod słońcem Kirgizji. Załącznik 1710 10 sierpnia Rano zwijamy obóz, śniadanko jeszcze raz serwowane przez gospodarzy i ruszamy w dalszą trasę. Przed nami objazd jeziora w koło, trasą, którego poprzedniego dnia wybraliśmy się na poranny offroad, oraz odszukanie skrzyżowania drogi gdzieś w kierunku na Beatowo i dalej na granicę chińską na przełęczy Torugart. Ciągle krążymy w jej pobliżu, tak, aby na dany sygnał najechać ziemię chińską całym naszym regimentem w sile, hmmm, niech policzę…, około siedmiuset koni…mechanicznych. Drogą tą jeszcze nikt z nas nie jechał, ani na tej, ani na poprzedniej wyprawie, więc zupełnie nie wiemy, czego się spodziewać. Liczymy na jakąś stacje przed Baetowem, inaczej będzie cienko…O żadnej niestety nie wiemy. Załącznik 1706 Ruszamy, zatem w szyku bojowym z przykazaniem okrążenia jeziora i spotkani się na rzeczonym skrzyżowaniu. Przelatujemy znany kawałek, słuchając ochów i achów zachwyconych pasażerek. Fakt jazda z pełnym obciążeniem to inna bajka, ale i tak jest fajnie. Mijamy znany nam teren i wjeżdżamy nieznane! Peleton rozciąga się na przestrzeni wielu kilometrów, teren całkowicie się wygładza, w koło tylko pofalowane pagórki pokryte krótką trawą, gdzieś w oddali widać jezioro, wiec przynajmniej wiemy, że jedziemy w dobrym kierunku. Wkoło ogromna przestrzeń, gdzieniegdzie widać pojedyncze pasterskie jurty i czarne kropki inwentarza. Żółto-zielone pagórki pagórki uniemożliwiają obserwację i utrudniają nawigację, wkoło różne ścieżki prowadzące do jurt albo Bóg raczy wiedzieć gdzie. Chwila nieuwagi i zostaliśmy sami. Jeszcze przed chwilą widziałem trójkę motocyklistów po swoje prawej, a teraz zniknęli. Każdy z nas grzeje na azymut, w grubsza określonym kierunku, w znacznym oddaleniu od jeziora, gdyż obawiamy się podjechania zbyt blisko ze względu na możliwy teren podmokły. Zmieniam kurs i rozległą łąką atakuje pobliski wzgórek, z którego mam nadzieję wyśledzić naszą ekipę. Afri jak po stole osiąga szczyt i … Nikogo nie ma… Wokół bezkres wzniesień aż po horyzont. Załącznik 1692 Kurew-myślę- jeszcze tego brakowało żebyśmy się tu pogubili. W tyle, na horyzoncie dostrzegliśmy ekipę samochodową, która, jak małe żuczki, ciągnąc za sobą chmurę kurzu, przecinała tą wielką łąkę. Ustawiamy się światłami do nich i dajemy znaki długimi. Z chwilę odpowiadają dachowymi halogenami potwierdzając zmianę azymutu. Za chwilę już są z nami, widać ulgę na ich twarzach, jakoś tak nieswoja się czują bez map, GPSów, z ogólnym tylko zarysem planu dnia. Niby zadanie proste objechać jezioro, ale niepokój w sercu narasta. Znowu czuję że dupa jestem, bo nie lubię jeździć w nieznane. Załącznik 1697 Tak czy inaczej czuję ze jesteśmy w sercu dziczy, a no ściska mnie za żołądek. Za kolejnego pagórka wyskakuje Jojna z Agą, też gdzieś się pogubili w tym pustkowiu. Wspólnie obieramy kierunek, który wydaje nam się dobry, w pewnym oddaleni od jeziora, ale ciągle jednak dookoła. My pełnimy funkcję forpoczty, wjeżdżając szybko na wzgórza i wynajdując przejazdy przez wyschnięte rzeki, a auta, majestatycznie je przekraczają. Podczas jednego z postojów widzę konia a na nim dwóch Kirgizów jadących w naszym kierunku. Odpalam Afri i jadę w ich kierunku, aby zapytać o drogę. W miarę jak zbliżam się koń wyraźnie się płoszy, by w końcu przejść w galop i zrzucić swoich jeźdźców. 2:0 dla Afryki. I to od jednego strzała… W tłumik. Ubaw mamy nie z tej ziemi, wspominam, że przecież Kirgizi to najlepsi jeźdźcy na ziemi, i a Afri gonimy spłoszonego konia po „stepie”. Nie wiem jak wygląda step, ale to miejsce na ziemi właśnie tak mi się kojarzy. W końcu jakoś dotarliśmy do reszty ekipy na wspomnianym szutrowym skrzyżowaniu. Po chwili odpoczynku ruszamy drogą, by za chwilę dojechać na skraj ogromnej przepaści! Jezioro Song kul jest przecież położone przecież wysoko w górach. Wjechaliśmy tutaj pokonując przełęcz 3500m od wschodu, na południowy wschód, droga pięknymi serpentynami przez masyw Moldo-Too zjeżdża do Narynia, a tutaj na południu, równie przepaścicie, zygzakiem wyrżniętym w zboczu, opuszczała się gwałtownie z przełęczy Uzun–Bulak 1100 metrów w dół. U naszych stóp, w dole, majaczy kreska drogi biegnąca dnem doliny. Załącznik 1704 Irma nie pozwala parkować przy skraju przepaści, z jej lekiem wysokości takie spektakularne dziury musza być traumatycznym przeżyciem. Pewnie jeszcze ma w pamięci ostatnią przełęcz w indyjskich Himalajach, gdzie o mało nie zepchnęła nas z drogi ciężarowa TATA, zostawiając ślad opony na kufrze naszej Afryki. Irma oswaja się więc z myślą o konieczności zjechania tą drogą a my idziemy popstrykać fotki. Załącznik 1708 Załącznik 1709 Rura na dół, kilkanaście zakrętów szutrówką, z 20 minut jazdy bez większych przeszkód sprowadza nas na sam dół. Po godzinie jazdy przekraczamy rzekę Naryń i za chwilę jesteśmy w miejscowości Ak-Tal, gdzie dojeżdżamy do pierwszego od dawna asfaltu. Od razu zrobiło się bardzo gorąco, ubieramy się na lekko, bo jest już ze 30 stopni. Mamy wszyscy już ponad 300km od ostatniego tankowania wiec podejrzewamy, że jedziemy na oparach albo siłą woli. Na szczęście Allach nas wysłuchuje i ukazuje nam się stacja. 80 znaczy, że mało oktanów, ale lejemy to z zardzewiałego dystrybutora. No i jak to mawiają starożytni rzymianie, „Kurwa cud!” Wszystkim wlewa się do baku więcej niż mamy pojemności… Załącznik 1711 Po kilkudziesięciu km docieramy do Baetowa, reliktu poprzedniej epoki komunizma. Senne, zapyziale, miasteczko, środkiem betonowy, dwupasmowy hajwej z centralnie posadowionym słupem z latarniami w pięciu kierunkach i górującym nad tym sierpem i młotem. Wszytko szare, zakurzone, zniszczone. Całość beznadziejnego obrazu dopełnia niska zabudowa rodem z lat 70 i 80 i siedzący bezczynnie ludzie. Przygnębiające miejsce. Ale jest sklep, jest i piwo! Allach Allachem, nawaleni wszyscy wkoło chodzą. Załącznik 1700 Zjadamy nawet niezły obiad w „restauracji” rodem z Alternatywy 4, uzupełniamy zapasy wody, browary lądują w lodówkach dzipów i jesteśmy gotowi do kontynuowania podróży. Rozdzielamy się na dwie ekipy. Jedziemy dwiema trasami – górską i nizinną. Motocykle oczywiście pomykają górską. Na cholerę żeśmy tu w końcu przyjechali, no bo co, kurcze blade - jak mawia Mikołajek. Sobie tak jedziemy w kierunku na Torugart, dnem doliny, którą płynie od czasu do czasu wielka okresowa rzeka i oglądamy urzekające widoczki w prawo i w lewo. Załącznik 1712 Załącznik 1703 Załącznik 1696 Zostajemy ostatni w szyku, stajemy raz czy dwa razy na zdjęcie, Az tu nagle JEEEEEEEEEEEB! Coś za długo bez awarii… Motor zrobił BUUUUUUUUU i zgasł. No zajebiście. Pewnie znów ta pieprzona pompa Mikuni. Cale 2000km wytrzymała. Z mną nikogo już nie ma, ciekawe, kiedy się skapną, że trzeba mnie holować… W dodatku w rezerwie tylko spalona już w Kazachstanie pompa elektryczna… Dobra, nie ma co dywagować, przekręcam na rezerwę, chwilę kręcę rozrusznikiem i zapala. Jadę. Szybki teścik jeszcze przeprowadzam, przekręcając z rezerwy i po wypaleniu benzyny z komór pływakowych silnik przerywa. A więc jedziemy na zasilaniu grawitacyjnym. Dobrze, że w baku pełno, nie wiadomo na ile jednak starczy. Doganiam ekipę i informuje o awarii. Nie jadę już ostatni. A wokoło tak pięknie, że dech zapiera, widok wstecz na dolinę, przeciętą głebokim kanionem rzeki Naryń, warta wszystkie pieniądze. Załącznik 1699 Po drugiej stronie przełęczy Bieurajlju (wg ruskiej sztabówki) jest równie urzekająco, droga z czerwonej ziemi wycięta jest w zielonej górze, i tak kreci się przez wiele fantastycznych kilometrów. Załącznik 1693 Załącznik 1694 Załącznik 1695 Na horyzoncie widać wielką samotnie stojąca górę, Marcin twierdzi, że ta góra zbudowana jest z ziemi, i jako alpinista, że się na tym zna. Szanujemy go z to, ale wciąż uważamy ze góra była ze skały. Zdjęcie do wglądu i oceny pozostawiamy Wam: Załącznik 1701 Załącznik 1702 Pogoda jednak się psuje, widać ciemne chmury nad górami Tien Shanu, zaczyna nawet mżyć. E no, co jest? W Kirgizji miało nie padać! Sambor masz wpierdol! Groźba poskutkowała, bo jak tylko się ubraliśmy, przestało padać i jeszcze załapaliśmy się na cudne widoki: Załącznik 1720 Załącznik 1721 Załącznik 1722 Tak w spokoju dojechaliśmy do głównej drogi Naryń – Torugart. Droga międzynarodowa – główny szlak transportowy towarów z Chin do Kirgizji i dalej – jak przystało –droga szutrowa. Załącznik 1713 Załącznik 1714 Zaraz od niej jest zjazd na bocznicę niegdysiejszego Jedwabnego szlaku. Dla średniowiecznych karawan z Europy stanowiło miejsce spoczynku strudzonych wędrowców – i w tym najsłynniejszego włoskiego kupca i podróżnika - Marco Polo. To karawanseraj Tash Rabat. Załącznik 1715 Załącznik 1716 Ulokowany 15 km wgłębi doliny, wysoko w górach, ponad 3500m powitał nas zimnicą, wiatrem, chmurami przewalającymi się nad głową. Nad nami 4500 szczty jednego z pasm Tien Shanu. Zaliczamy zwiedzanie karawanseraju wewnątrz i na zewnątrz i stawiamy namiot pod jutrami. Uważam ze w namiocie będzie cieplej nieco niż w jurcie, inni uważają inaczej, więc zakładamy bazę jurtowo – namiotową. Załącznik 1717Załącznik 1719 Załącznik 1718 Jeszcze tylko ostatkiem sił decyduję się na rozbiórkę pompy Mikuni i potwierdzenie swojej pohimalajskiej teorii „Dlaczego Pompa mikuni jest do dupy w Afryce” Wiernie mi w tym towarzyszy grono pomagierów. Załącznik 1707 Teoria szybko się potwierdza, membrana zalana benzyną pociągniętą wprost z podciśnienia, blokuje ruch membrany, stąd brak zasilania. Uwalniam więc benzynę, skręcam całość i jadę z Prezesem, Oberżyświatem i Samborem do bani (czyli sauny) w której napalił nam kirgiski gospodarz. Wrażenia bezcenne, dość syfiaście było w tym lokalu 2 na 3 m. Ciągle numerem jeden pozostanie opalana drewnem sauna nad jeziorem w Finlandii gdzie po wyjściu z sauny wchodziło się po oblodzonej drabinie wprost do przerębla w skutym lodem jeziorze. Ciekawostką był zaś właściciel bani – nauczyciel matematyki, który oprócz rosyjskiego władał również językiem angielskim. Nauczył się go sam, z książki do angielskiego. Nie miał do niej taśmy ani tym bardziej płyty, prawdopodobnie nie słyszał tego języka nigdy życiu na żywo, od nikogo. Z trudem łapaliśmy pojedyncze słowa, w końcu daliśmy za wygraną i wrócili do rosyjskiego. Samozaparcie godnie podziwu! Po francusku tez podobno umiał, ale nie odważyliśmy się sprawdzać. Obaliliśmy jeszcze sfermentowane kobyle mleko zwane tu kumys, oraz, dla detoxu - piersióweczke koniaku Kirgistan i wskoczyliśmy do zimnego namiotu, zasypiając wśród świstów wiatru i dudnienia deszczu o poły namiotu.. Załącznik 1705 Nie przyśniło nam się niestety to, co by ochroniło nas przed tragicznymi w skutkach wydarzeniami dnia następnego… |
Ale widoki. Tam to są dopiero puste przestrzenie.
Ostatnie zdanie trzyma w napięciu przed następnym odcinkiem.:) Czekam z ogromną ciekawością co będzie dalej.:):dizzy::) |
Podosie, jak karzesz znowu tak długo czekać na ciąg dalszy, to, to...to masz wpierdol:mad:
|
Podosek ma juz to wszystko napisane... siedzi na forum codziennie i luka czy czasem nie ma konkurencji...i cyt znów słów kilka...ale fajnie sie czyta.. i ogląda...:)
|
Cytat:
Podos, bardzo fajne, ale masz pewne, że z Tobą nie będę jeść, bo kłamiesz! :D |
Cytat:
Cytat:
|
suplement do 10 sierpnia
10 Załącznik(ów)
Dołączam jeszcze kilka zdjec z przełeczy Bieurajlju na drodze Baetowo-Tashrabat, robione i innej porze dnia i przy lepszej pogodzie
Załącznik 1724 Załącznik 1725 Załącznik 1726 Załącznik 1727 Załącznik 1728 Załącznik 1729 Załącznik 1730 Załącznik 1731 Załącznik 1732 Załącznik 1733 |
ech czad .... czekamy na więcej
|
Niemcy powiedzieliby: Das ist wunderbar!
Anglicy - It's wonderful! Nasi: O kurwa, ja pier..lę! |
no, super.....Podos- ale za tego baranka macie wszyscy wpierdol :):)
|
1 Załącznik(ów)
"Plejady" - magazyn miłośników Subaru zamieścił następujący materiał:
|
Marcin... to wstep...Teraz prosimy o rozwiniecie tematu...pozdrawiam
|
Marcin sie nie daje namówić, to może ja?
|
pisz dalej i nie oszczędzaj na kulinariach i innych pikantynych historyjkach CZEKAMY
|
27 Załącznik(ów)
Kirgizja cd.
11 sierpnia Poranek przywitał nas mgłą i przenikliwym zimnem. Podczas gdy wrzątek na kawę dochodził na kuchence, Irma likwidowała wnętrze namiotu. Taki podział nam się wykluł, że ja brałem się za kuchnię a Irma za mieszkanie. Zatem gdy okolicę przeszedł aromat świeżo parzonej kawy, therm-a-resty i śpiwory były już zwinięte, i poszczególne elementy ekwipunku wylatywały już z namiotu. Kawkę wypijaliśmy głównie na stojaka, zagryzając kawałkiem oderwanego kirgiskiego chleba-lepioszki - i wyjadając widelcem różne fajne wynalazki z puszek wydobytych z dna kufra. Mała dygresja dotycząca pakowania. Wewnętrzna torba do kufra alu spełnia swoje zadanie, jeśli jest wykonana z wytrzymałego materiału (cordura) a kufer nie jest zawinięty do wewnątrz, uniemożliwiając wyjęcie torby bez jej uprzedniego wypakowania. Takie zawinięcie powoduje znaczne usztywnienie konstrukcji kufra oraz – w razie dzwona i klepania kamieniem nie traci tak bardzo na szczelności jak np. dość ściśle spasowana Zega. Coś za coś. Dodatkową zaletą torby będzie, jeśli będzie niższa niż wysokość kufra. Na samo dno kufra można wtedy dać te mniej potrzebne szpeja, do których dostęp będzie dopiero po wyjęciu torby. Tak wiec na dno poszło kilka paczek chusteczek pampers, kilka kwadratowych konserw, miernik elektryczny itp. Wszytko jak puzzle ładnie się poukładało, wypełniając szczelnie dno. A to dopiero poszła podpinka od kurtki (nigdy nie użyta) i dopiero na wierzch torba kuchenna. Czyli pozostałe żarcie, sztućce, kubki menażki i kuchnia. Torba po zamkniecie wystawała nieznacznie ponad kufer i pozwalała na szczelne dopakowanie jakimś niepotrzebnym elementem ekwipunku denka kufra. Całość w środku nie latała luzem, więc i nie brudziła się o aluminiowe ścianki. W drugim kufrze zasada była identyczna. Na samo dno poszła rozłożona na dnie materiałowa rolka z narzędziami, w tym łyżki i pompka. A na wierzch szła znacznie lżejsza torba z kosmetyczką, adidasami, najmniejszymi możliwymi klapkami i różnymi drobnymi szpejami w jednej zgrabnej cordurowej kosmetyczce. Luźne miejsce ponownie wypełniało się jakimiś wierzchnimi ciuchami (w upały) a w zimne np. butelka mineralnej lub coli. Ten kufer, jako nieco lżejszy, był zamontowany po stronie ciężkiego tłumika. Kufry są oczywiście ze ściąganymi klapami, bez zawiasów, co umożliwiało dostęp do ich zawartości bez kłopotliwego demontażu poprzecznie leżącego worka - torby z Prokajaka. Torba ta mieściła wyłącznie lekkie ciuchy i bieliznę osobistą. Na deklach kufrów z jednej strony znajdował się namiot, z drugiej strony większa mata samopompująca Therm-a-rest. W sakwach Ortlieb Front Roller zamocowanych na gmolach, znajdowały się dwa śpiwory i mniejszy Therm-a-rest oraz dwa piwa lub para grubszych rękawiczek. W Tankbagu miejsce znalazły telefony, aparat fotograficzny, jakieś słodycze do przegryzienia, ew. rękawiczki, arafatka lub kominiarka. Obrazu wielbłąda dopełniała mini torebka na kierownicę mieszcząca mały zestaw podręcznych kluczy i imbusów, manometr, mini psikaczka do szybki kasku i ładowarkę do komórek. Załącznik 1809 Nie było szans na wysuszenie namiotu, więc spakowaliśmy mokry do worka i ubrani we wszystko co mamy, opuściliśmy niegościnne Tash Rabat. Nie ujechawszy 15 km, od razu widać, że brzydka pogoda dotyczy tylko wysokości 3200 a poniżej jest ciepło i słoneczne. Znów dzielimy się na dwie grupy, jedna jedzie w drogę powrotną do Baetowa a druga grupa, potrzebująca kasę z banku i dostęp do neta, przez miasto Naryń, Kazarman w kierunki na Jalalabad. Prawie 400 km, wiec ambitnie jak na Kirgizję. W dodatku chcemy sprawdzić drogę z Narynia do AK-Tal (gdzie jechaliśmy znad Song kul) a nic o niej nie wiemy. Okazała się być zwykłym asfaltem. Załącznik 1806 No, ale wracając do międzynarodowej szutrówki Kirgizja – Chiny, zapięliśmy czwórkę i grzejemy w kierunku Narynia. Za chwile jest już asfalt. Dość kiepski, bo duże wyrwy i trzeba uważać żeby nie wpaść, ale ogólnie tragedii totalnej nie ma. Po około 100 km najwyraźniej zbliżamy się do Narynia – jednego z większych miast Kirgizi. Załącznik 1811 Załącznik 1808 Co charakterystyczne dla osad kirgiskich, a raczej muzułmańskich, groby i cmentarze lokowane są na obrzeżach miasta najczęściej na niewielkim wzgórzu. Grobowce, często przybierające kształt domów, zbudowane z tego, co jest pod ręką, czyli z wypalanej na słońcu gliny, stanowią ciekawy akcent architektoniczny w zróżnicowanym i tak krajobrazie. Nie da się tu nie zauważyć podobieństwa z sąsiednim Kazachstanem. Załącznik 1790 Załącznik 1791 Załącznik 1792Załącznik 1793 W naszej skali Naryń to coś mniejszego od Zakopanego. Dwie ulice na krzyż, bazar, parę banków, sklepów, trolejbusy i dostęp do internetu w jakiejś pokomunistycznym wiejskim domu kultury. Zero napisów, trzeba wiedzieć… Nadszarpnięte dolarowe budżety zostały uzupełnione w jednym z banków, obiad zjedliśmy w jakiejś wypasionej restauracji ze złotymi krzesłami i obrusami, na sekundę wpadłem na neta – powiedzieć Wam, że żyjemy, potem tankowanie i pomknęliśmy wzdłuż rzeki na zachód. Jak wspomniałem droga z Narynia do AK-Tal to asfalt, w bardzo dobrym stanie, zatem dość szybko się z nim uporaliśmy, nie licząc przerwy na rozebranie się z gorących motocyklowych ciuchów. Tutaj daje się już we znaki klimat kontynentalny suchy. Sprawę pogarsza fakt ze jedziemy dnem doliny od wschodu i zachodu zamkniętej pasmami górskimi Tien-Shanu, i gdyby nie rzeka, z której pobierana jest woda kanałami irygacyjnymi, byłaby to z pewnością zapomniana pustynia. A tak po prawej i po lewej stronie drogi widać pola i poletka z różnymi uprawami. Po dojechaniu do AK-Tal skręcamy z asfaltu na szuter i przekraczamy Naryń. Pierwszy jedzie Sambor za nim ja i potem reszta motocykli. Droga prowadzi lekko pod górę a przed nami wołga ciągnie niewiarygodny warkocz kurzu. Do wyprzedzania zabiera się Sambor… JEEEEEEEEEB!!!! Widzę światła stopu hamującej Wołgi, i tumany białego pyłu, z którego raz po raz widać ręce, nogi, kręcący się wokół własnej osi motocykl i odpadające elementy owiewek… - Ja pierdole, ale wypieprzyli...- powiedziałem do siebie. To już po niespełna 8 dniach wyprawa ma się zakończyć? Z wrażenia aż zdjąłem rękę z gazu i zwolniłem tocząc się po wyjątkowo głębokim i luźnym tutaj szutrze. Wyprzedza mnie na pełnym gazie Jojna, co otrzeźwia również i mnie i podjeżdżamy razem na miejsce katastrofy. Sambor masz wpierdol! Za to, że 2 lata temu nie wyjąłeś sobie tytanowej blachy z nadgarstka, co Ci ją musieli wstawić po glebie na zlocie AT. Oczyma wyobraźni widzę jak wkręty połamały Ci kość i wystają teraz z rany! Chmura kurzu zaczyna opadać i widzimy, że Sambor i Martą podnoszą sięz drogi, w szoku, zakurzeni… Dobra jest, żyją! Kątem oka widząc jak opłakany stan prezentuje sobą Babcia – Samborowa Afryka, rzucamy się na pomoc poszkodowanym. Załącznik 1785 Załącznik 1786 Na szczęście Sambor komunikuje brak obrażeń u siebie. Gorzej z Martą, trzyma się za dłoń, Sambor masz wpierdol, palce po natychmiastowym zdjęciu rękawiczki puchną w oczach. Alez z niej twarda babka. Uratowała=a nas swoim spokojem. Każdy facet by już dawno umarł z bólu. Dalej akcja jest już błyskawiczna. Nie pamiętam kto i co, ale w po chwili znajdujemy się już obok drogi w cieniu drzew, Marta, po dwóch ketonalach, leży sobie na kurtce, z palcami usztywnionymi śrubokrętem ze standardowego zestawu narzędziowego Afryki. Załącznik 1807 Załącznik 1788 Technologia Rejli, chciałoby się rzec, lecz nie jest nam do śmiechu 1. Marta ma złamane palce w prawej ręce a my jesteśmy 100km od Narynia i tyleż samo od Kazarmanu. Obydwa są raczej zapyziałymi dziurami. Tyle, że Kazarman jest w kierunku Dżalalabadu i Osh- trochę większych miast gdzie można spodziewać się pomocy. 2. Babcia ma połamane plastki, szybę, zmasakrowany kufer, poobrywane kable zwisają smętnie spod owiewki. Więcej strat nie widać na razie. 3. Samochodami pojechały inna drogą, nie ma z nimi kontaktu, za nami jedzie tylko Qśma, o ile nie zmienił planów i nie pogonił za chłopakami. 4. Nasz wieczorny biwak z dżipami w Jalalabadzie, raczej będzie niemożliwe. Na podstawie powyższych punktów powstaje plan dalszej akcji. Ad 1. Jedziemy dalej. Ad2. Babcie reanimujemy na miejscu Ad3. Na szczęście u nas jest jeszcze zasięg GSM, do Qśmy dzwonię i za drugim razem odbiera - Słuchaj, mamy tu takiego małego dzwona, daleko jesteś za nami? – zagajam - Około 60 km za Naryniem, Stało się coś? – słychać ze słuchawki - Nieeee – kłamię - ale Martę trzeba by wziąć do auta. To jedź spokojnie, czekamy na Ciebie – kończę swój wywód, mając na dzieję nie będzie teraz gnał na sygnale. Ad4. Udaje mi się wysłać SMSa do aut, że mamy „nieprzewidziane opóźnienie” i żeby na nas nie czekali w Kazarmanie, tylko szukali sami noclegu. No to pora na remont generalny babci. Brygada TT, czyli Taśma –Trytka w osobie Jojny i Marcina, przy użyciu srebrnej taśmy zbrojonej oraz kilku długich plastikowych „Legrandów” powoduje, że z opłakanego złomu, jakim była babcia, wyłoniła się z powrotem królowa. Trochę po przejściach, ale i tak dumna. Załącznik 1789 Zdecydowanie gorzej jest z kufrem. Ten jest mocno odkształcony, zerwane nity uchwytów do stelaża, zdeformowane ściany. Klapa nie Mo opcji żeby się zamknęła. Pancerny stelaż-wydumka ala’Pastor, bez śladu uszkodzenia, leciutko minimalnie odgięte jedno ramię. Widać rękę mistrza. Ręki Marty nie widać, bo spuchła. Brygada KK- czyli Kufer-Kamień, w osobie mojej i Waldka zabiera się za kufer. Kilka otoczaków + doświadczenie w prostowaniu himalajskich ZEG – za 15 minut – kufer ponownie przykręcony i spakowany wisi na motocyklu. Wprawdzie teraz już nie rozstanie się z taśmą transportową trzymającą wszystko do kupy – ale jechać się da. Załącznik 1787 Ani się oglądamy a tu ze skarpy nad nami woła do nas Qśma. Nie uwierzył, i grzał chyba na złamanie karku, bo w 15 minut nie da się przejechać Patrolem 40 km… Wszystko gotowe, pora jechać - Martę wsadzamy do Patrola, Sambor grzeje do przodu szukać lekarza w Kazarmanie, a reszta normalnym tempem podąża za nim. Sambor – w ramach przełamywania stresu pourazowego – zostawił za sobą tuman pyłu i zniknął za zakrętem. Teraz w spokoju musi poćwiczyć swobodne pokonywanie zdradzieckich szutrowych kolein. To własnie jedna taka bura suka go obaliła, najpierw powoli składając cały motor na bok, a potem, w reakcji na gwałtowne skręcanie kierownicą napierłą całą siłą na bok opony i obaliła dzielnego jeźdźca. Nie ma co dywagować, my zaś, sztywni jak nie wiem co, ruszyliśmy za nim. Załącznik 1804 Żaden szuterek już nie był taki sam. Jechaliśmy jak ostatnie dupy, wykonując w koleinach ewolucje, które tylko pogarszały sprawę. Baliśmy się jechać szybciej, co ustabilizowałyby motocykl, w efekcie jechaliśmy wolniej, i co rusz, przednie koło łapało jakiś uślizg na bok, i było jeszcze straszniej. Próg odporności Irmy na moje szutrowe wygibasy wyraźnie się obniżył, nie miała ochoty na spotkanie z matką ziemią mimo kompletu ochraniaczy które mamy na sobie. Obiecujmy sobie, że nawet w chwilach największej słabości nie ruszamy się na motocyklu bez odpowiedniego stroju. Było to chyba najgorsze 140 km przejechane po jednym z najpiękniejszych terenów, jakimi w życiu jechałem. Załącznik 1797 Załącznik 1805 Załącznik 1798 Załącznik 1799 Zwłaszcza przełęcz Kara- Koo, z widokiem na dolinę Narynia, w popołudniowym świetle, nie pozwoliła nam przejechać bez wyciągnięcia aparatów. Załącznik 1800 Załącznik 1801 Załącznik 1802 Załącznik 1803 Za przełęczą lokals informuje nas, że do Kazarmanu jeszcze z 2h jazdy, choć odległości w km nie potrafi określić. Jakoś nie chcemy w to uwierzyć, bo ta droga miała być na skróty, ale ziarenko niepewności zostało zasiane. Niestety sprawdziło się w całej rozciągłości. Kolejne bite dwie godziny mordęgi i nieskończonej ilości zakrętasów, zjazdów i podjazdów miedzy górskimi przełęczami uświadamiają nas, że skrót był o 40 km dłuższy od normalnej drogi doliną. Gdyby nie dzisiejszy wypadek, mogła to być jedna z ładniejszych dróg, z jakimi dane nam był się zmierzyć w Kirgizji. A tak w pamięci pozostanie jako istna mordęga. Mama nadzieję że ktoś tam jeszcze pojedzie i doceni ją jakimś miłym opisem – bo jest tego warta. Załącznik 1794 Załącznik 1795 Załącznik 1796 W końcu, późnym popołudniem zjechaliśmy z gór i ponownie przekraczając rzekę Naryń, wjechaliśmy na przedmieścia Kazarmanu. Przy Naryniu to dopiero jest dziura. Jedna Głowna droga i cała cywilizacja wzdłuż niej, ot kilka sklepów stacja benzynowa, szkoła. Nic! Zatrzymaliśmy się na poboczu i postanowiliśmy poczekać na pozostałych uczestników. Jojna z Anieszką już byli, Waldek z Kubą jechali tuż za granicą naszego kurzu, ale z kolei zgubili gdzieś jadącego za nimi Marcina z Kasią. Trochę byłem zły, za nie trzymanie szyku i gnanie na złamanie karku bez oglądania się za siebie, zwłaszcza, że nie wiadomo kiedy Marcin „się zgubił”. To było długie pół godziny, i tylko dlatego nie zaczęliśmy się wracać, bo wiedzieliśmy, że Qśma z pewnością zamyka pochód swoją patrolową karetką. I dlatego jak zobaczyliśmy ich auto na horyzoncie, miny nam zrzedły. Ostatnie kilkaset metrów zanim do nas dojechali, poświeciliśmy na snucie czarnych scenariuszy, co tez takiego się stało z ostatniem motocyklem w szyku? - To nie jest jeszcze koniec dnia – oznajmił Qśma grobowym głosem – a nam kolek stanął w gardle. - Złapali gumę 8 km stąd – oświadczył żartowniś – a w oddali echo poniosło łomot kamienia spadającego nam z serca. Na szybko ustaliliśmy, że Qśma jedzie znaleźć Sambora, a reszta szuka miejsca na biwak w maks 20km za Kazarmanem. Ja wracam do Marcina z łyżkami i szpejami do opon. Równiutko po 8 km, stoi przy drodze jego Afryka, trochę już rozgrzebana. Tutaj mała uwaga na przyszłość - śrubokręt z zestawu standardowego niezbyt nadaje się do odkręcania plastikowych osłonek lag. Wypada mieć większy. Do zdjęcia przedniego koła wystarczy odkręcić tylko dół plastikowej osłonki i tylko z prawej strony motocykla. Załącznik 1810 Podczas gdy ja instruuję Marcina jak dokonać wymiany dętki, dziewczyny robią kawę próbując przy tym wzniecić pożar naszym MSR-em (odpalanie jest bardzo podobne do ruskiego Szmiela) i spalić otaczające wkoło chaszcze. Dymu nie starcza jednak na komary, które na odchodne jeszcze nas popróbowały. Jadowite placki z tego wieczora nosiliśmy jeszcze po powrocie do Polski. I było by już prawie cacy, gdyby nie Afri, która bez przedniego koła wyważona była za pomocą bagażu i centralnej podstawki. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę wiatru od rufy, który jednym małym szkwałem uziemił nasza królową. Po zmroku dojechaliśmy wreszcie do Kazarmanu, gdzie na stacji czekał już na nas Sambor z zagipsowaną Martą. To, co zobaczyli w „bolnicy” zasługuje na ich osobną opowieść, ja ograniczę się do przytoczenia diagnozy – jeden palec złamany, drugi wybity. Marta kontynuuje podróż w dzipie, my tankujemy siano i piwo, ponieważ mamy ogromną ochotę się dzisiaj napierdolić. Po 16 km za Kazarmanem widzimy migającą czołówkę Petzla, nasz znak rozpoznawczy, i za chwilę, po małym offroadzie w kompletnych ciemnościach rozbijamy namioty. Jakże byliśmy szczęśliwi, że ten dzień się już skończył. Tak więc powoli oddawaliśmy się we władanie trzeciej furii afrykańskiej – Najepce. |
:)...Postarał sie...
|
:drif:
:lukacz: :Thumbs_Up: |
ŁOOOOOO piękne, bolesne i prawdziwe, tak się zaczytałem,że się spóźnie do pracy :D
|
Niezła jazda, jak się ma teraz Marta ? Czy następna (wg zapowiedzi) opowieść będzie o tym szpitalu ?
|
No to zapodawaj dalej...
I nie za miesiąc bo będzie wpierdol A swoją drogą, jak ja bym zaczął pisać co miałem w kufrach albo zwłaszcza Piotr, to wyczerpałaby się pojemność tego serwera. |
Mam nadzieję, że limit taaakich przygód już wyczerpaliście!
|
To musial byc piekny dzien z serii o zesz qurfa. Zajebioza
|
Cytat:
A to bylo tak. Dzionek zapowiadal sie rzeczywiscie nudno i asfalt pozwolil na rozwiniecie predkosci i skrzydel. Zjechalismy z glownej drogi na te w strone Kazarmanu i wiedzialem, ze tuz za mostem konczy sie asfakt i zaczyna szutrowa rzeznia. Prowadzilem grupe, na moscie dopadlem audi ( a nie Wolge) i chcialem je wyprzedzic zeby nie lykac kurzu. No i wyprzedzilem. Powiedzialem tylko Marcie, ze rzeka nazywa sie Naryn i wpadlem na szutrowke. Bylo na moje oko jakies 70 km/h. Nie pocelowalem w odsypane i najechalem na miekkie, motocyklem bujnelo, skontrowalem i sie zaczął taniec. Prawda jest taka, ze gdybym jechal wolniej to mialbym z czego odkrecic i moto pewnie by wyprostowalo i pojechalbym dalej. Jednak bylem na takim biegu, ze byla dupa. Bronilem sie jakies 30-40 metrow skladajac sie w coraz glebsza amplitude. Bynajmniej tego nie kontrolowalem. W koncu mnie owinelo dookola motocykla i wyplulo z siedzenia. Wiem na pewno, ze nie przelecialem nad kiera, tak na moje rozeznanie po prostu wypieprzyla mnie z motocykla sila odsrodkowa. No niestety od razu wiedzialem, ze z Marta jest niedobrze. Tutaj dodam ze bylismy full ubrani, z ochraniaczami etc. pomimo tego, ze bylo bardzo cieplo. Od razu bylo widac ze z palcami jest niefajnie. Dodam tylko, ze Marta zarabia na zycie stukajac nimi w klawisze. No, ale wielkiego szoku nie bylo na miejscu, choc Podos to dosc dramatycznie opisal. Bylem wsciekly na siebie i prawde mowiac jestem do tej pory, bo to ewidentnie moj blad. W dodatku niesmialo napisze ze nie brakuje mi doswiadczenia w jezdzie po takich drogach, a jednak zdarzylo sie to mnie. Mea maxima culpa. O babcie bylem spokojny i rzut oka wystarczyl, by wiedziec ze bedzie nadawala sie do jazdy. Troche mnie dupsko bolalo i reka tez, ale chlopcy faktycznie w kilkanascie minut nadali babci wyglad afrykopodobny. Wiedzialem, ze Kazarman to dziura i kiepsko tam bedzie z opieka medyczna, ale wiedzialem tez ze zaraz dalej jest Jalalabad, Osz i dobra droga do Biszkeku. Rozsadek kazal wiec napierac, a nie wracac do Narynia. Polecialem do przodu troche szybciej, bo czulem sie troche niezrecznie po tej wywrotce i balem sie ze zlapie jakas schize co to pozniej meczy czlowieka miesiacami nie pozwalajac normalnie jezdzic. No wiec tak troche na przelamanie pojechalem i w Kazarmanie znalazlem szpital powiatowy. Troche poczekalem i po 2 godzinach dojechal Qsma z Marta. Na pogotowiu przyjmowal dyrektor szpitala. Wyslal karetke po radiologa, zrobiono zdjecie, potwierdzono diagnoze i facet sie wzial za nastawianie palca. Poprzedzono to zastrzykiem przeciwbolowym. Za zdjecie kazano zaplacic ok. 2 dolarow. Nastawiania nie bylo w cenniku wiec pogadalismy troche po rosyjsku i dyrektor machnal reka. Nie bede was epatowal opisem tego szpitala: napisze tylko, ze bylo bardzo biednie. Na szczescie byly strzykawki jednorazowe, ale to wlasciwie tyle co dobrego mozna powiedziec. Facet od razu zaznaczyl, ze w Jalalabadzie trzeba pojsc do chirurga, ktory to zobaczy raz jeszcze. Tak tez sie stalo i stwierdzono, ze trza to zrobic raz jeszcze. Niestety zlamanie jednego palca jest przezstawowe i raczej bedzie to trudne. Nastawiono, zagipsowano a nastepnego dnia w Osz powiedziano ze trza raz jeszcze. Po powrocie do Polski okazalo sie ze tak naprawde potrzebna byla operacja, ale taka i w Polsce trudno byloby w malym osrodku przeprowadzic. Minelo 2,5 miesiaca, Marta chodzi na rehabilitacje 2-3 razy w tygodniu. Zakres ruchu sie powiekszyl, ale daleko jej do sprawnosci ktora miala. Oczywiscie nie moze pracowac. Wszystko wskazuje na to, ze czeka ja operacja. Pamietajcie o tym jak pocinacie szutrowkami... |
Mhm, mówiłem już dawno temu ,ze tempo za szybkie.
Podobnie się mogło stać jak się wypieprzyłeś z młodym... Też wtedy kilka razy mało konkretnej gleby nie zaliczyłem goniąc grupę. Poszaleć można koło komina .... sorry za reprymendę |
Cytat:
E no... z mlodym wyrznalem bez predkosci wlasciwie. I bez zadnych konsekwencji. Co nie znaczy, ze nie masz racji w ogole. Tisze jediesz dalsze budiesz... |
Ech te przygody.......
Ale szacun za sprawną organizację i szybkie podejmowanie decyzji. |
45 Załącznik(ów)
Kirgizja cd
12 sierpnia Rano obudziła nas upał. Miejsce biwaku było ulokowane na trawiastej półce na zboczu dopływu Narynia i wystawione było całkowicie na bezlitosne plące promienie słońca. Błyskawicznie wyskoczyliśmy z namiotów, wiadomo, szybkie dobudzanie kawką i poszliśmy sprawdzić możliwość wykąpania się w rzece. Powoli przedzieraliśmy się przez nadrzeczne krzewy, pomni uwag Sambora o skorpionach i wężach, występujących już tutaj w znacznej liczbie. Wagę tych przestróg pojęliśmy przepłaszając jakąś „anakondę” wygrzewającą się na ścieżce wprost u naszych stóp. Woda okazała się za zimna i za rwąca na kąpiel, ale wystarczająca by zmyć z siebie kurz i wspomnieniami dnia wczorajszego. Marta spała dobrze, nafaszerowana środkami przeciwbólowymi, wsadzamy ją do Qśmy, szybko zwijamy obóz i wyruszamy podgonić resztę ekipy. Chcemy dziś dotrzeć przez Dżalalabad do Osh, już na spokojnie, i tam zamelinować się na dzień dwa w cywilizacji. Całość coś ponad 200 km, z czego połowa asfaltem. Załącznik 1964 Startujemy i po godzinie wspinaczki, tuż przed przełęczą Kołbama (3100m) doganiamy ostatniego w kawalkadzie samochodowej. Za chwilę jesteśmy na przełęczy – już wszyscy razem. Widok z góry w stronę Jalalabadu jest naprawdę imponujący, znowu kawał dziury i gdzieś daleko na konću na dnie widać kreseczkę drogi. Wszytsko oczywiście po szutrze i kamieniach. Marzenie motocyklisty. Dla takich dróg wszakże tu przyjechaliśmy. Puściliśmy się więc na dół, pomni wydarzeń dnia wczorajszego, ale też w znacznie lepszej już formie fizycznej i psychiczniej. Sztywność ruchów minęła zupełnie, silniki dudniły równomiernie no i kompletną już ekipą ponownie posuwamy się naprzód. Załącznik 1920 Załącznik 1921 Trochę nas pokarało przez to rozdzielenie się. Wygoda wożenia betów w samochodach brała nieraz górę nad rozsądkiem i nagle okazało się, że to ktoś nie ma śpiwora, inny materaca albo zapasów żarcia czy wody. I z czystej wygody zakupy, zamiast na naszych objuczonych rumakach, lądowały w czeluściach samochodu lub w mroźnych otchłaniach lodówki. I przyznać się muszę, że tej ostatniej pokusie nie byłem w stanie niejednokrotnie sprostać. No może nie mogłem jeszcze się powstrzymać przed zbieraniem różnych kamieni zamówionych przez moją córkę oraz forumowiczów. Miałem taką torbę u Kajmana, która z dnia na dzień stawała się, cięższa i cięższa i na szczęście zanim zwróciła jego uwagę trzeba było wracać. Dzięki Gosiu. Jazda na dół zajęła nam chyba z godzinę, taki kawał trzba było przejechać. Potem jakoś nic nie utkwiło mi specjalnie w pamięci no może oprócz specyficznego sposobu suszenia ziaren słonecznika… Załącznik 1922 Załącznik 1923 Załącznik 1925Załącznik 1924 Wczesnym popołudniem dojeżdżamy do Jalalabadu, sporego miasta, ale, jako że było tylko miastem tranzytowym, wspomnienia z niego związane będą wyłącznie z szaszłykami baranimi popitymi coca-colą w przydrożnej knajpce pod parasolami. Tu się nauczyłem, że trzeba zamawiać minimum 3 takie szaszłyki, bo jeden to może robić, co najwyżej, za nędzną hors-d’oeuvre. Co do coli, to tradycyjnie służyła ona jako środek bakteriobójczy, stosowany doustnie, każdorazowo do posiłku z niewiadomego źródła. Zasadniczo stosowanie zasady „Boil it, cook it, peel it, or forget it (Obierz, ugotuj albo zapomnij) przywieziona z Indii, miała tutaj również swoje zastosowanie, jako że azjatycka flora bakteryjna różni się od naszej, a jej skutki bywają zgubne. Przekonał się o tym kiedyś dotkliwie Jojna, wiec nie chcieliśmy pójść jego śladem. Surowiźnie mówiliśmy nie, no chyba, że kupionej własnoręcznie i umytej. Po pewnym czasie, gdy uznawaliśmy, że nasze żołądki są już odporne, pozwalaliśmy sobie na małe sałatki pomidorowo – cebulowe – tak jak teraz. Droga z Jalalabadu do Osh w swojej najkrótszej wersji biednie przez Uzbekistan, który, nie wiedzieć skąd, wbija się tu swoim językiem, przez lata kompletnie zakłócając sensowną komunikację między dwiema częściami Kirgizji. Sambor w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku (sic!) przejechał na własne ryzyko tą trasę w bagażniku Łady, my zaś, ponieważ byliśmy na wakacjach, skorzystaliśmy z nowo wybudowanej autostrady przez Ozgon. Droga ta wprawdzie nadrabia kilkadziesiąt kilometrów, ale biegnie po równym jak stół asfalciku, którego byliśmy już spragnieni. Dobrze jest wiedzieć o istnieniu tej drogi, bo nie ma jej na wielu dostępnych mapach. Pewnie niedługo się to zmieni. Tak więc, odkręcaliśmy manetki tyle na ile pozwoliły zapakowane sprzęty, opony i zdrowy rozsądek. Znaczy się jechaliśmy stówką. No dobra sto dziesięć. Cała trasa mająca około sto kilometrów przeleciała jak z bicza trzasł i po południu byliśmy w Osh. Jako że Sambor został z Martą w Jalalabadzie w celu sprawdzenia czy doktor w Kazarmanie wykonał swoją robotę prawidłowo, byliśmy zdani całkowicie na siebie. Na wjeździe do miasta pozostawiliśmy całą kawalkadę i z Irmą oraz z Waldkiem na drugim moto rzuciliśmy się w wir zatłoczonego miasta w poszukiwaniu noclegu. Pokręciliśmy się po mieście odkrywając, że w dużej mierze składa się z dwóch dużych skrzyżowań i kilku mniejszych ulic przecinających je prostopadle. Zasięgnęliśmy języka i znaleźliśmy hotel, w którym ponoć zatrzymują się wszyscy cudzoziemcy. Irma poszła go eksplorować a my w tym czasie pilnowaliśmy motoru i odpowiadaliśmy na pytania ciekawskich gapiów. Standardowy zestaw pytań dotyczył pojemności mocy, rodzaju chłodzenia, ilości biegów i ceny. Nie było też dla nich jasne, że Honda nie jest produktem polskim. Podobnie jak leżąca w mapniku Nokia, wzbudzała sensację nie będąc jak powszechnie uważano, produktem chińskim. Po chwili Irma, mocno zniesmaczona, wyszła z hostelu, i jak stwierdziła tylko cena nie odstraszała. Zdecydowaliśmy się na pomoc lokalnego biura turystycznego który najpierw zawiózł nas do prywatnego hoteliku ale niestety nie było w nim miejsc. W końcu wylądowaliśmy przy głównej ulicy w hotelu o dumnie brzmiącej nazwie PEKIN. To chyba po to, aby móc w czuć się w klimaty czekającej nas chińskiej odysei. Nie był tani chyba po 40 dolców za dwójkę, ale mieliśmy już dość i było nam strasznie gorąco. Żeby było smieszniej, wszystko ale to absolutnie wszystko było w tym hotelu po chińsku nawet guziki pilota do klimatyzacji. Załącznik 1926 Załącznik 1927 Zabukowalismy 9 pokoi i Waldek skoczył na przedmieścia ściągnąć resztę ekipy. Za chwile parking zatłoczył się naszymi pojazdami wzbudzając niemałą sensację i niezłe zamieszanie. A my już po prysznicu, w klimatyzowanym wnętrzu, gotowaliśmy się do wypadu w miasto. Niestety agent turystyczny potwierdził całkowite zamknięcie granic Chin dla ruchu turystycznego własnymi pojazdami. Zrazem z nami w Osh znajdowały się jeszcze dwie zagraniczne grupy, niemogące wjechać swoimi pojazdami do Chin. W patio hotelowym trwają więc dywagacje co robić dalej. Problemem naszym była ważność wizy tadżyckiej – zaczynająca się dopiero za 10 dni. Moglibyśmy spędzić czas w Tadżykistanie, znacznie dłużej niż to zaplanowaliśmy w oryginale. Opcja były nawet taka żeby 1 osoba poleciała do Biszkeku i załatwiła nam przedłużenie wiz tadżyckich. Z tej zrezygnowaliśmy, więc pozostała opcja kręcenia się po Kirgizji do 22go albo lub wjazd do Chin na kilka dni. Prezes, ze względów prestiżowych (celem wyprawy przedstawionym klientom przecież były Chiny) naciskał na wjazd, niezależnie od środków transportu. Chcąc nie chcąc, musieliśmy się dostosować i ustaliliśmy, że za 3 dni jesteśmy na granicy kirgisko chińskiej Irkeshtam gdzie mamy spotkać naszego agenta, który ma nas przeprowadzić. Jak się uda, to ze sprzętami, a jak nie, to jedziemy dalej autobusem. W miedzy czasie zostajemy na dwie noce w Osh. Szkoda, że Osh nie było w naszym oryginalnym planie podróży, wiec ani nie przeczytaliśmy o nim, ani nie mieliśmy żadnych specjalnych materiałów. Kirgizja miała być tylko dość szybkim tranzytem do Chin… Tymczasem jesteśmy w niej już 10ty dzień i zanosi się na więcej. Wieczorkiem zaliczamy wspólną kolację w restauracji, przerywaną brakiem w zasilaniu eklektycznością, częstym problem azjatyckich krajów. Kolacja trwała długo, bo obsługa 18 osób na raz, jest nie lada wyzwaniem… Cóż, przyjemności podróży w grupie. Wreszcie nocleg w łóżku… 13 sierpnia Jedną z największych atrakcji Osh – wydaje się być tutejszy bazar. Ubieramy się leciutko i ruszamy na podbój miasta. Na początek śniadanko w knajpie na ulicy. W Osh sporo restauracji i innych jadłodajni znajduje się w wprost na ulicy, często pod prowizorycznymi zadaszeniami w celu osłony przed palącym słońcem. Kuchnia i piec opalany węglem drzewnym też jest ulokowany na zewnątrz, i kucharzenie odbywa się na oczach klientów. Jeden z takich właśnie barów wybieramy. Załącznik 1928 Załącznik 1929 Szaszłyki – to chyba podstawowe dane mięsne serwowane o każdej porze dnia i nocy w tym regionie. Tradycyjnie szaszłyki pieczone są na stalowych pręcikach, na specjalnych wąskich stalowych szaszłycznikach (Шашлычница) – często specjalnie zdobionych. Załącznik 1930Załącznik 1931 Mięso przekładane jest na zmianę kawałkiem litego białego tłuszczu, i po upieczeniu posypane koperkiem lub z drobno pokrojoną cebulą. Osobiście uwielbiam baraninę, tak niestety rzadką w Polsce, że urosła ona u nas do rangi delikatesu. Wykorzystywałem ten fakt niestrudzenie, objadając się nią w przeróżnej dostępnej tu formie. Na początek zupka - rosołek barani, wprost z ogromnej miski stanowiącej stały element pieca kuchennego, w przeźroczystym rosołku pływały dostępne tu jarzyny, ziemniaki kapusta papryka. Do tego oczywiście lepioszki – wspomniane wcześniej placki – tutaj mające jednak znacznie bardziej oryginalne kształty i zdobienia oraz przyprawione ziarenkami czarnuszki i sezamu. Załącznik 1932 Potem wjeżdżają wspomniane szaszłyki (cudne) i zielona herbata, w porcelanowych miseczkach. Szkoda, że brudnawych. Posilamy się jednak z przyjemnością, profilaktycznie zapijamy wszystko zimna Colą, płacimy jakieś śmieszne pieniądze (w stylu 3 dolary za osobę) i ruszamy w poszukiwaniu bazaru. Załącznik 1933Załącznik 1934 Ciekawi nas bardzo życie ludzi w tym mieście. W zacienionym parku, w środku tygodnia, zaskakująco dużo ludzi w wieku produkcyjnym leży sobie na stoliko-leżankach popijając herbatkę. Mały biznesik wszędzie się kręci, to lody, tu jakiś automat do nie-wiadomo-czego, tam dystrybutor z woda z sokiem. Jak u nas za komuny! Załącznik 1937Załącznik 1938 Załącznik 1936 Załącznik 1935 Pytamy starszego tradycyjnie ubranego Kirgiza o drogę na bazar a on piękną książkową, chciałoby się powiedzieć Puszkinowskim rosyjskim dokładnie tłumaczy nam drogę. Dotychczas spotykani Kirgizi albo porozumiewali się językiem rosyjskim w stopniu dość podstawowym, a dzieci – w ogóle nie mówiły w tym języku. Ten starszy pan – był tego zaprzeczeniem – widać zdobył wykształcenie w czasach CCCP. Załącznik 1939 Dość ze jego wytyczne były wystarczające dokładne abyśmy bez pudła trafili na bazar, który był po prostu po drugiej stronie drogi. Rozmaitość sprzedawanych towarów przyprawiała o zawrót głowy, dominowała totalna chińszczyzna i wszelkie badziewie. Ten kraj jest w 99% zależny od nieodległego potężnego sąsiada! Doszło do tego, że kultura kirgiska praktycznie nie istnieje, ciężko trafić na jakikolwiek ślad kultury czy rękodzieła, tak, jakby ten kraj w ogóle jej nie posiadał. Jedyne, co obfitowało to tradycyjne kirgiskie kałpaki – czyli haftowane na czarno i złoto czapki z białego filcu. Czarny haft dla starszych panów,a złoty dla młodzieniaszków. Załącznik 1940Załącznik 1941 Kramy z badziewiem ciągnęły się kilkaset metrów do momentu, kiedy zaczęła się cześć spożywcza, a to już była zupełnie inna bajka. Bazar jest podzielony na coś w rodzaju kwartałów, ze ścisłym podziałem na specjalności. Na początek, w specjalistycznych okrągłych piecach, przyklejone do ścianki pieca wypiekane są tradycyjne bułeczki. Załącznik 1942 Załącznik 1943 Sprzedawcy pieczywa z kolei, zaolejoną szmatką pucują swoje chlebki żeby lepiej wyglądały, i ustawiają je długimi rzędami, Wyglądają naprawdę apetycznie. Załącznik 1944 Załącznik 1945 W dziale przyprawowym unosi się zapach orientu, aż w nosie wierci, W płóciennych workach widnieją całe tony suszonych sproszkowanych pomidorów, cynamon i goździki, kardamon, chilli czy kukurma. Załącznik 1946 Załącznik 1947 Załącznik 1948 Kolejny dział do owocowo warzywny – dostępne są tradycyjne, znane nam warzywa jak i cała mnogość suszonych owoców i przeróżnych orzechów - zarówno znanych jak i nieznanych. Daktyle, figi, śliwki, orzeszki pistacjowe, laskowe – kusiły z każdego straganu. Załącznik 1949 Załącznik 1950 Załącznik 1951 Załącznik 1952 Załącznik 1953 Załącznik 1954 Tu i ówdzie można było znaleźć w niewielkiej obfitości stoisko rybne, w upale ryby nie wyglądały zachęcająco, a te, które wyglądały już całkiem źle, były smażone i serwowane na tym samym stoisku. Załącznik 1955 Zdecydowanie największe wrażenie, zapewne nie tylko na nas wywarło stoisko mięsne… Ten kwartał bazaru górował nad wszystkimi ekspresją wyrazu, zapachem i… ilością much. Rzędem stały odrąbane od krowy głowy, pod ściana poustawiane nogi z kopytami. Na ladach leżały flaki i podroby, a wkoło wisiały sprawione udźce i inne będzie cywilizowane części rogacizny. Wkoło roznosił niecharakterystyczny słodkawy zapach psującej się na upale krwi… Załącznik 1956Załącznik 1958Załącznik 1960 Załącznik 1957Załącznik 1959 Załącznik 1961Załącznik 1962 Załącznik 1963 Takie widoki spowodowały i przypomnieliśmy sobie, że zbliża się pora obiadowa…. |
Dzis bylo kulinarnie, az sie glodny zrobilem.. :D
:Thumbs_Up: |
ide robic remont Afryki...
|
czyta się świetnie:Thumbs_Up:
|
Jezeli natychmiast nie wyjaśnisz członkom forum, co znaczy sformułowanie - " hors-d’oeuvre " i czy wyrazeniem tym nie obrażasz mnie lub któregokolwiek posiadacza Afryki to jak zwykle, tradycyjnie - masz w ryj i to już na najbliższym spotkaniu.
Bedzie misie tu silił na jakieś górnolotne wyszukane francuskie sformułowania markiz jeden !!! No !!! |
Oj Lewarze, coś te Twoje wojaże (udatnie, przyznam, opisane nad wyraz) zdolność kojarzenia faktów ponad podziałami Ci osłabiły. Otóż każdy posiadacz Afryki, a nawet Komara nedznego, wie chyba, że hors znaczy po niepolsku koń, a co do d'oUEvre nie trudno wyKOŃcypować, że ten koń musi miec cos do czynienia z Unią Europejską zwaną. Czemu Podos pisze o baranim szaszłyku że w pojedynkę może robić nawyżej za nędznego EUropejskiego konia to juz jego pytać wypada. Jego Podosa nie jego konia. Dopiero jak nie powie- to ma w ryj.
|
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:43. |
Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2025, Jelsoft Enterprises Ltd.