Africa Twin Forum - POLAND

Africa Twin Forum - POLAND (https://africatwin.com.pl/index.php)
-   Kwestie różne, ale podróżne. (https://africatwin.com.pl/forumdisplay.php?f=80)
-   -   Historia jednego podwórza czyli Elwood, skąd Ty mieszkasz? (https://africatwin.com.pl/showthread.php?t=47245)

matjas 16.06.2025 13:30

Czereśnie? Ale można żreć? Ja bym pojechał. Dawno nie byłem.

El Czariusz 16.06.2025 14:16

Minął tydzień, więc zajrzałem do nasion. Bibuła wilgotna ale ciut dorosiłem.

Przy okazji wygógliłem wszelkie arboreta w pomorskim i odkryłem pod nosem uniwersytecki ogród z zieleniną leczniczą i nie tylko:
https://orl.gumed.edu.pl/

dawid8210 16.06.2025 14:31

Cytat:

Napisał matjas (Post 881637)
Czereśnie? Ale można żreć? Ja bym pojechał. Dawno nie byłem.

Można. Jest nawet kilka drabin podstawionych.

fassi 16.06.2025 16:41

https://img.joemonster.org/mg/albums...wsp_czesna.jpg

Melon 16.06.2025 19:36

Cytat:

Napisał matjas (Post 881637)
Czereśnie? Ale można żreć? Ja bym pojechał. Dawno nie byłem.

To wpadaj, jedno drzewo się kończy ale już następne praktycznie gotowe i jeszcze dwa dojrzewają :D

El Czariusz 17.06.2025 10:23

Historia jednego podwórza
 
Liczy się urbanistyka ogrodowa.
Zawsze mi się podobały plansze projektowe osiedli z kultową, na której operował nowy dyrektor zjednoczenia w dramacie Poszukiwany poszukiwana.



Stoi ekipa, patrzy z góry, z tzw. (kiedyś) lotu ptaka, no przecież prawie każdy miał/ma pragnienie Ikara. Tam Ikara... wróbla!
Potem osiedle powstaje i okazuje się, że budowano je dla tych, co mieszkają na dwóch, trzech ostatnich piętrach a i to nie zawsze.
Tak naprawdę chodziło o to, by ekonomicznie upchać masę na jak najmniejszej powierzchni globusa w ogóle.
W najdłuższym falowcu na Przymorzu upchano 5000 osób. Z nich (falowców), to można było jeszcze co podziwiać.

A więc chodzisz między tymi blokami, wieżowcami i gówno ptasie widzisz.
Gołębie mają z czego srać, to srają, że się tak po staropolsku wyrażę za przeproszeniem.
Zaprawdę z dużym zainteresowaniem czytam wątki o pielęgnowaniu swojego podwórza, ogrodu, kawałka pola itp. Na topie jest teraz trawa. No bo sezon już hula i rośnie ta cholera, że nie wiem co. CO2 w eterze dwa razy tyle, co w XVIII wiecznej RP, to rośnie to, jak szalone. Te zielone w sensie.

No i wyobraźcie sobie, że w grudniu 2024 na gwiazdkę przyszło mi do głowy, żeby przygotować sobie na starość wiejską typowo alternatywę.
Ciągło mnie na wieś odkąd pamiętam. Miałem już nawet w życiu wiejski epizod, ba nawet byłem rolnikiem! Okazało się, że były jednak inne priorytety, też ważne.
Równolegle moje obecne, gdańskie podwórko za zgodą współplemieńców wspólnotowych (6 mieszkań w starej, oliwskiej kamiennicy) doszło do porozumienia i na drodze 2m-cznych negocjacji z właścicielami większościowymi (posiadają 3 mieszkania) zawarliśmy kompromis.
W sensie znaczy określenia potrzeb i ich potencjalnej realizacji.

Zatem zgodziliśmy się wziąć udział w programie Nieruchomości Gdańskich (zarządzają miejskim majątkiem) pod nazwą Wspólne Podwórko 2023 (program jest realizowany corocznie).
Polega to na tym, że wspólnoty zgłaszają propozycję zagospodarowania podwórka (dzierżawionego lub nie od miasta) w ramach konkursu pod rzeczonym tytułem. Spośród zgłoszonych przez wspólnoty projektu wybiera się kilka i nagradza dofinansowaniem do 100 000zł.
Od tego momentu to NG biorą sprawy w swoje ręce i podpisują umowę z wykonawcą, który wygrywa przetarg. Tak to mniej więcej wygląda.

Na czym polegał kompromis nasz?
By poprawić estetykę i funkcjonalność ale z zachowaniem klimatu (wtedy obecnego). Ten klimat, to zachowanie tego, co zielone, z zastąpieniem dwóch pomieszczeń (garaży) trzema i wyznaczeniem strefy parkowania (z utwardzeniem terenu pod te). Całość ponad 1100m2.
Propozycja większościowego właściciela (małżeńska para z dwójką dzieci) była wyjściowo skrajnie różna.
Owe małżeństwo sukcesywnie od 2015 roku pwoiększali swój mieszkaniowy dobytek w kamiennicy, zaczynając od jednego, kończąc na razie na trzech mieszkaniach. Są młodzi (stosunkowo) przed 40-stką. On robi w bankowości, ona jest radcą prawnym.

Ich wizja podwórka, to trawa, alejki, miejsca parkingowe, dwa ozdobne drzewka kilka linii krzewów ozdobnych z dodatkowymi trójkątami innych ozdobnych.
Najogólniej rzecz biorąc - płaski step z "ogródkiem" wodnym w odległym narożniku.
Nasza, dwóch pozostałych rodzin (6-ste mieszkanie - komunalne): zachować to, co jest (prawie centralnie stojący garaż, dzielący podwórko na trzy strefy), utwardzić część terenu pod parking, popracować nad estetyką ale, to co zielone - zostaje. Ze względu na tradycję i zaangażowanie nestorów podwórka w jego utrzymanie.

Nasza propozycja była nie do przyjęcia, więc pracowaliśmy nad kompromisem. Jednym zdaniem, nad ustępstwami jednej i drugiej strony.
Dodam, że do tej pory mieliśmy wybitnie negatywne doświadczenia. Wybitnie negatywne ale... Zawsze jest czas na to, by zbudować należyte relacje.
tak nadzieja pojawiła się przy tym projekcie.
I tu warto (że tak bałwochwalczo to trochę ujmę) prześledzić naszą - ze Strażnikiem Domowym, wędrówkę po swoje "M4". Przez 29 lat "tułaliśmy" się w okolicach AWF Gdańsk, zaliczyliśmy cztery przeprowadzki z całym dobytkiem. W trakcie tych przeprowadzek urodził się Junior i dalej przeprowadzał z nami.

Bywało lepiej lub gorzej ale nigdy nie mieliśmy problemów z sąsiadami. To znaczy początki też potrafiły być trudne ale ostatecznie, to nasze mieszkanie stawało się osią wszystkich, z którymi bezpośrednio dzieliśmy podwórkowy mir domowy. To nam zostawiano klucze, to u nas były klucze do wspólnych części - takie zawsze zapasowe, pewne.
Nie. To nie była moja zaleta. To był atut Strażnika Domowego, którą cechował swoisty, wielopokoleniowy porządek i uprzejmość. Moja otwartość nie zawsze była autem ale "w domu" rządzi Ona. I dobrze rządzi.

Dzisiaj mija nam 36 rocznica ślubu kościelnego. Wczoraj cywilnego. Z okazji tej rocznicy udaliśmy się do PLAY-a, by wrócić do tego operatora z dwóch powodów. Pierwszy - bo sądziłem, że to jeszcze polski operator (a tak już nie jest), drugie, by nie mieć z problemów z roamingiem, bo korzystaliśmy do tej pory z taniej oferty premium mobile i w tym przypadku zawsze mieliśmy mniejszy lub większy problem z łącznością z cywilizowanym światem UE.
Drugi powód, to zakup dla mnie... kąpielówek.
Operator w trakcie zmiany, zaś gaci nie kupiłem. Na cywilnym zawiodłem ale... kupię je dzisiaj solo, jako wspólny prezent z okazji kościelnego:) Zawiedziony Strażnik (moją dotychczasową estetyką na plaży) będzie zachwycona.
Małe, a cieszy.

Na razie tyle z podwórka.
Wróćmy do marzeń/realiów mieszczucha wynoszącego się na wieś, planującego swój piękny, osobisty ogród.
Trawy mam fchuj i trawa zostanie ale... Chciałbym mieć m.in. mały sad.
Dwie, trzy czereśnie, jedną śliwę (ewentualnie dwie - wtedy dosadzę renkoldę) i dwie wiśnie. Te trzy gatunki żyją w symbiozie. Z jednej bęzie bimber pędzony, z drugiej nalewki na nim.
Dwa orzechy, o których już wspomniałem.
Jabłonie są, wymagają rewitalizacji (ponoć to stare odmiany antonówki). Jest Ich chyba trzy.
Ze dwie morele. Ich owoce chciałbym tradycyjnie suszyć jak w Azji się to robi.

https://i.ibb.co/tMv5WKRP/IMG-4525.jpg

https://i.ibb.co/XrCqsjJN/IMG-4527.jpg

Do nalewek trzeba będzie jeszcze zadbać o dodatkowy substrat jak pigwa np.
Posadzę też czarną morwę. Nie dla owoców (przy okazji) ale z pamięci do Kryptonimu - zagadki.
Zagadki do rozwiązania są nawet dwie (kameralna kradzież modelu szybowca i ekscytująca całe miasto afera kradzieży wełny z miejscowej fabryki), cały tłum podejrzanych wytypowanych według najbardziej nieprawdopodobnych kryteriów, metody detektywistyczne opierają się na wagarach spędzanych na ganianiu za złoczyńcami, a całość jakoś dziwnie się dłuży...

Ogródek warzywny (to jest dopiero temat).
Kawałek (około 1000m2) własnoręcznie koszonej RĘCZNIE zielonej przestrzeni.
Park z polskimi nasadzeniami (drzewa) ze strefą rekreacyjną (w sumie takie strefy dwie) przylegającą do strumienia (jedna, druga w z przeciwpółożnej części działki).
Alejki a`la naturalna bieżnia do biegania/wyścigów rowerowych w koło całej posesji (około 650 mb) z wydzielonym odcinkiem zielonych "płotków", skocznia w dal i ściana wspinaczkowa i co tam jeszcze przyjdzie do głowy. Czarna morwa będzie centralnym punktem kąciku: Niewiarygodnych przygód Marka Piegusa.

Tymczasem do roboty.

El Czariusz 18.06.2025 07:06

Z Podlasia
 
"W wioskach nad Świsłoczą, podobnie jak we wszystkich wioskach na Podlasiu, wzdłuż ulicy stoją ławeczki. Ławeczka to instytucja. Miejsce zgromadzeń, plotek i kontaktów. Na ławeczce może przysiąść każdy, kto ma na to ochotę. Przysiadam. Miejscowi rozmawiają językiem nazywanym pa-prostu.
W moich uszach brzmi jak czysta białoruszczyzna. Bywa, że chichot historii nadaje znaczenie miejscom niepozornym.
Granice wielkich państw potrafią przebiegać wzdłuż niewielkich kanałów na łące. Potrafiły też przechodzić środkiem pola należącego do jednego rolnika.

Tak było nad Świsłoczą, gdy w 1944 roku wytyczano granicę polsko-sowiecką. Na konferencji w Jałcie trzech przywódców światowych mocarstw ustaliło, że będzie ona przebiegać wzdłuż linii Curzona. Linia arbitralnie wytyczona na mapie nie spełniała podstawowych kryteriów historycznych, kulturowych ani geograficznych. W okolicach Łosinian wypadła akurat za stodołą mojego rozmówcy.
Kazali nam granicę na naszym polu zaorać, potem zabronować. Kopce ubili, na kopcu rakietę posadzili.
Pomiędzy kopcami przeciągnęli drut. Nie raz zdarzało się, że dziki zwierz zaczepił za drut albo większy ptak usiadł. Albo ojciec mój, który odnosił kamienie na skraj pola, przypadkowo nogą zaczepił. Wtedy rakieta odpalała i oświetlała całą okolicę. I z Michasia chaty, gdzie zrobili strażnicę, żołnierz wybiegał z karabinem.

Sztuczna granica, która pojawiła się nagle w świecie, gdzie nigdy jej nie było, z trudem przedzierała się do ludzkiej świadomości. Z początku nie traktowano jej poważnie, jednak każdy, kto ją przekroczył, musiał się liczyć z poważnymi konsekwencjami, łącznie z pobytem w więzieniu. Osadzali w nim nawet tych, którzy z wojennej zawieruchy wracali do własnego domu.

W 1948 roku postanowiono granicę wyprostować. I chociaż nad jej nowym przebiegiem przez całe dwa lata pracowała specjalna komisja złożona z przedstawicieli obu państw, to nowy przebieg znów nie uwzględniał specyfiki kulturowej, religijnej ani narodowościowej.
Granicę przesunięto na rzekę Świsłocz. Polska zyskała odcinek o szerokości od dwustu metrów do trzech kilometrów, w zależności od miejsca. Wskutek tej decyzji w Polsce miały na powrót znaleźć się wsie: Jurowlany, Ozierany Wielkie i Małe, Łosiniany, Rudaki, Chomontowce, Bobrowniki, Jaryłówka i Gobiaty zamieszkiwane w większości przez ludność wyznania prawosławnego.
Do Polski trafiły również wsie o charakterze polskim i katolickim: Nowodziel, Tołcze, Szymaki, Klimówka.

Mieszkańcy tych miejscowości powrót do macierzy uznali za cud, o który się nawet nie modlili. Sugerowano, by niepasujących profilem narodowościowo-religijnym przesiedlić pod przymusem.
Granica biegła po drugiej stronie wioski, za cerkwią, a teraz trzysta metrów za moją chatą, po Świsłoczy mieszkaniec Ozieran Wielkich wskazuje ręką i tłumaczy: Rzeka dopływa o, tam, gdzie wierzby rosną, widzi pani? A tamta olszyna jest już za granicą.
Granica biegnie po rzece aż do Ozieran Małych, za wioską rzeczka skręca w prawo, a granica w lewo, na pole. Na Białorusi zrobili jej nowe koryto, wyprostowali, pogłębili, zmeliorowali bagna.
Wiosną 1948 roku w wioskach nad Świsłoczą zaczęli się pojawiać agitatorzy i wojsko.

Chomontowce:
Jedna taka agitatorka przyjechała, stara i gruba, a jeden tu ze wsi wyszedł do niej w kapeluszu. A ona do niego: ty myślisz, że ty pan? Ty nie pan, tylko cham. Wam trzeba stąd wyjeżdżać. Tu Polska będzie.

Ozierany Wielkie:
Nas wywozili za granicę siłą. Zaczęli od Jurowlan, całe Jurowlany wywieźli, potem Ozierany Wielkie, Małe, Łosiniany, Rudaki. Brali na siłę, zapomogi dawali po pięć tysięcy rubli, obiecywali nowe domy, i won, zabierać się stąd. Dali dwa tygodnie. Potem granica miała zostać zamknięta.
Przyjeżdżały furmanki, ciężarówki. Ludzie ładowali na nie cały dobytek i jechali za rzekę. Ładowali wszystko, co mieli: kołdry, narzędzia, zwierzęta. Jedna ciężarówka z podwórka wyjeżdżała, już następna podjeżdżała. Wygnali całą wioskę.
Na końcu nas na samochód załadowali, a na nasze podwórko już wjeżdżał samochód z Polakami, żeby zamieszkali w naszym domu. Pojechaliśmy do Klukowców, bo tam mieliśmy rodzinę.

Łosiniany:
To tylko propaganda była, że ludzie wyjeżdżali z własnej woli. Z własnej czy nie własnej, ale spokojnie wyjeżdżali. Co było robić? Sami sobie musieliśmy szukać nowego miejsca do osiedlenia. Kto miał rodzinę, jechał do rodziny, kto nie miał, zasiedlał puste domy po tych, którzy wyjeżdżali do Polski.
Ludzie z Jurowlan wyjeżdżali przeważnie do Dzieniewicz, bo stamtąd katolicy wyjeżdżali, a katolicy z Dzieniewicz do Jurowlan przejeżdżali. Trwało to wszystko jakieś dwa tygodnie.

Ozierany Wielkie:
Część osób rzeczywiście wyjechała dobrowolnie. To ci, na których padło jakieś podejrzenie, ktoś coś na sumieniu miał, bali się. Ale to były nieliczne osoby, głównie aktywiści sowieccy, wojskowi.
Z Ozieran Wielkich wyjechał Szymacha, aktywista, co za Sowieta był sołtysem, i Tamaszyk, ten nie wiem, dlaczego wyjechał. I Iwan kowal, bo tu nie miał do czego wracać, nawet chaty nie miał, niczego, i powiedział, że mu wszystko jedno, czy tu, czy tam. Tam mu drzewo zawieźli na chatę przez granicę i tam pobudował się, i został.
Poza tym Jozik Szeremiejew, Lawończy, Szymach Iwan i Klimak Michaś. Im dali wolne chaty i tam zostali.

Z Jurowlan wysiedlono wszystkich oprócz kilku osób, które się ukryły lub przypadkowo nie było ich w domach. Przesiedlono też Rudaki, ale Chomontowce i Bobrowniki się zbuntowały. Ludzie stwierdzili, że nie wyjadą, chyba że ich siłą do samochodów zaniosą. Kilka osób pojechało do Mińska chciały się dowiedzieć od samej władzy, czy przesiedlenie jest przymusowe, czy dobrowolne. W tym czasie do Chomontowców zjeżdżało wojsko.
Ze dwieście osób przyjechało do Chomontowców, wszędzie pełno milicji, wojskowych. Krzyczeli, żeby zabierać się za granicę, samochody podstawiali, ale nikt nie chciał wyjeżdżać. Gdzie pojedziesz ze swojej chaty? Szczęścia szukać?
My Białorusini, ale nam było wszystko jedno, czy tu Polska, czy Sowiety, myśmy tylko chcieli w swoich chatach dalej mieszkać. Tutaj się urodziliśmy, tu żyjemy, tu żyli nasi przodkowie. A oni, że Łosiniany i Rudaki już wywiezione, i wy zabierajcie się. Postanowiliśmy bronić się. Każdy brał, co miał pod ręką, kto widły, kto kije, kto łom. I wybroniliśmy się.

W Bobrownikach przez dwa tygodnie nie spano. We wsi była zawieszona szyna i gdy ktoś zobaczył wojsko, walił w tę szynę, a mieszkańcy wsi wybiegali z kijami i widłami i podnosili taki krzyk, że było ich słychać w całej okolicy.
Nie chcieli wpuścić wojska. Zablokowali most, przez który ciężarówki chciały wjechać do wsi. Ludzie rzucali się pod koła, a kierowcy nie chcieli ich rozjeżdżać .
Kilka godzin przed zamknięciem granicy do Bobrownik i Chomontowców wrócili wysłannicy z Mińska z wiadomością, że przesiedlenie nie jest przymusowe, tylko dobrowolne.

Ozierany Wielkie i Ozierany Małe:
Jak gruchnęła wieść, że można wracać, to my wszyscy rzuciliśmy się z powrotem, uciekaliśmy stamtąd. Kto jak stał, brał, co popadnie w ręce, byle przed zamknięciem granicy dotrzeć do domu. Dali nam na powrót kilka godzin.
Ludzie rzucili się przez rzekę wpław, bo mostów wtedy wielu nie było, i płynęli, cała rzeka ludzi była. Kto z czym dał radę wrócić, to wrócił. Wywieźliśmy wszystko przez dwa tygodnie, a przywieźliśmy tylko tyle, ile daliśmy radę przez kilka godzin wziąć. Wracaliśmy do pustych ścian.

Za granicą zostały nasze konie i krowy, cały majątek. Został też ojciec. Pogranicznicy pozwolili jeszcze do wieczora zabrać rzeczy. Przyprowadziłyśmy z matką krowy. Ale po konie już nie pozwolili pójść. Zostały po drugiej stronie rzeki.
Ostatniego dnia strażnik przejechał na koniu po wsi, na koniec przejechał przez most na drugą stronę i most wysadzili w powietrze. Ograbili ludzi, a na koniec most wysadzili.
Na początku to nie można było nawet zbliżyć się do rzeki. Pilnowali. Ale na cmentarz jeszcze puszczali na Święto Zmarłych, na dowód osobisty, a potem i tego zabronili. A teraz to nawet ryby można w rzece łowić.
Straż graniczna zna miejscowych, nie czepia się.
Za rzeką zostały wszystkie nasze pola i 180 hektarów pastwisk ozierańskich. Skończyły się wspólne wypasy owiec. Nie było gdzie paść, wygonu nie było. Ozierany Wielkie można było miastem nazwać, takie wielkie były, a po przesunięciu granicy w każdej chacie musiał pastuch być. Każdy brał swoją krowę i prowadził hen w pole, gdzie sobie chcesz, aż pod Kruszyniany ludzie ganiali. Rodzina została, brat cioteczny, ojciec chrzestny.

Od 1948 roku tylko raz u nich byłem. Festyn był w gminie. Autokar nam dali i załatwili przejazd przez granicę. Rano pojechaliśmy, wieczorem wróciliśmy. Potem oni nas raz odwiedzili w Krynkach, i to wszystko.
Czy żałujemy, że nas granica rozdzieliła? Kwestia przyzwyczajenia, proszę pani. Wszystko to kwestia przyzwyczajenia".

Fragment książki Ewy Zwierzyńskiej pt. "Podlaska mozaika. Reportaże z raju€" krainy błota i mgły"; z kolorowymi fotografiami autorki

chomik 18.06.2025 09:09

Dzięki, książkę kupiłem :)

consigliero 18.06.2025 12:55

Grunwaldzka 482 i Wita Stwosza to nasze miejscówki

El Czariusz 19.06.2025 08:12

Marzymisię
 
Zanim misięwymarzy, to Wita Stwosza długa ulicą jest. Polecam te sztrase, bo jest alternatywą dla zatłoczonej chwilami Al. Grunwaldzkiej a numer 482 u wylotu Derdowskiego zdaje się.
Na rogu Dredowskiego i rzeczonej był kiedyś sklep alkoholowo nocny Tośka. Zdaje się, że jeszcze tam jest ale nie wiem czy nocny i na pewno nie pod starą nazwą.

Kilka ładnych lat bytowaliśmy na wynajmie na niedalekiej - ul. Dr Stefana Miraua. Zawsze miałem sprawdzić, kimże ten doktor był, skoro zasłużył sobie na ulicę. Chyba nawet sprawdziłem ale już nie pamiętam.
Kiedy po kolejnej przeprowadzce, na Mirała, podawałem przez telefon znajomym nowy adres, zawsze usiałem powtarzać i kończyć na przeliterowaniu M-I-R-A-U-A.
Mirała biegnie pomiędzy Wita a Aleją i łączy Derdowskiego z Kaprów.

Zamieszkaliśmy na drugim piętrze, już na skosach a naszym sufitem był nieogrzewany strop strychu. Ogrzewane hacjendy - gazowe. Daty naszej wprowadzki dokładnie nie pamiętam ale było to po drugim Afganistanie (2010) ale na pewno przed pastorową Zorzą.
Przyjmowałem chłopaków przed wjazdem na prom.





Ale nie o tym marzymisię.

Preludium do marzymisię jest jednak gdzie indziej.

El Czariusz 20.06.2025 20:11

Okno z widokiem na Kaszuby
 
Z forum kolejowego.

"Nieznana atrakcja Pomorza - JAR RADUNI pociągiem.

Dobrych parę lat zbierałem się, by zobaczyć Jar Raduni. Wiecie jak to jest - gdy macie pod bokiem Gdańsk z całą masą atrakcji i całą resztę Trójmiasta, to atrakcje "w terenie" zostawiacie na później. Niesłusznie!

Mało osób zdaje sobie sprawę z tego, że zaledwie kilka kilometrów od morza są w Trójmieście wzniesienia powyżej 100 metrów (dosłownie więc "nad poziomem morza" ;) ), a na Kaszubach, w niektórych ich częściach, jest niemal jak w górach. Między innymi z tego tytułu przecinająca Kaszuby na pół linia kolejowa 201 ma tak ciekawy przebieg.

Perełką Kaszub jest rzeka Radunia - która kończy się w Gdańsku efektowym kanałem w amsterdamskim stylu. Najciekawszy jej odcinek położony jest jednak między Somoninem a Żukowem, gdzie rzeka meandruje pomiędzy o wzgórzami, które czasami są o 40 metrów ponad lustrem wody. W ogóle nie podobne to do krajobrazu Pomorza, a przyrodnicy wskazują tu na całe mnóstwo roślin, które są typowe dla terenów podgórskich!

Do Jaru najłatwiej się dostać właśnie dojeżdżając do niego po linii kolejowej nr 201. Dla laików wygląda to tak: w Gdańsku Wrzeszczu, albo w Gdyni wybieramy pociąg w kierunku Kościerzyny, wysiadając w Borkowie lub w Babim Dole. Ostatecznie możemy też wsiąść do pociągu jadącego z Gdańska do Kartuz przez tzw. Bajpas Kartuski (a więc w taki omijający Lotnisko) i wysiąść w Żukowie Wschodnim. Wówczas będziemy bardzo blisko niezwykle efektownego Mostu w Rutkach - również na Raduni. Od jesieni po tym moście odbywa się normalny ruch pociągów, a za kilka tygodni cały ruch kolejowy z Gdańska do Kartuz pójdzie właśnie po tym moście.

Ale UWAGA. To ostatni moment by w taki sposób zobaczyć JAR RADUNI, albowiem od 1 lipca na linię 201, przygotowaną już do modernizacji (co widać na zdjęciach) wchodzą ekipy budowlane, które zamontują tu drugi tor i sieć trakcyjną. Ma to pozwolić, za kilka lat, na dojazd pociągiem elektrycznym i do Kartuz i do Kościerzyny. To oznacza prawdziwą rewolucję w przemieszczaniu się.

Niestety, stacje Babi Dół i Borkowo nie będą obsługiwane pociągami, lecz komunikacją zastępczą. W dodatku, po elektryfikacji linii i budowy jej częściowo w nowym śladzie, prawdopodobnie znikną pociągi Kościerzyna - Gdynia/Gdańsk Wrzeszcz i osobne Kartuzy - Gdańsk Wrzeszcz i pojawi się jedna, połączona relacja Gdynia/Gdańsk Wrzeszcz - Kartuzy - Kościerzyna. To prawdopodobnie oznacza brak obsługi peronu Babi Dół - najbliższego JAROWI, nawet po powrocie pociągów za kilka lat. Wówczas kolejowy dostęp do mało znanej atrakcji będzie możliwy ze stacji i przystanków nieco bardziej oddalonych.

Czy to źle? Dla tych nielicznych turystów, którzy chcieliby zobaczyć JAR - owszem. Jednak Babi Dół to jedna z tych leśnych stacji, gdzie pasażerów w ciągu dnia można policzyć na palcach jednej ręki. Jest tu bowiem tylko dworzec, dom oraz budynek gospodarczy. I długo, długo nic... Jest to więc miejsce niezwykle klimatyczne, ale wydaje mi się, że nowy przebieg linii przez Kaszuby przysłuży się dla wzrostu podróżnych bardziej...

Kto chce wysiąść w Babim Dole - musi się więc pospieszyć!"

El Czariusz 23.06.2025 09:16

Krótka historia jednego utworu
 
To jest wykonanie perfekcyjne.



Jakieś 45 lat temu dowiedziałem się o tym utworze z... nut. Nuty zapisane były w zeszycie J. Powroźniaka pt. Mistrzowskie utwory gitarowe.
Dwa lata wcześniej, pod wpływem impulsu, zapragnąłem nie mając gitary, nauczyć się gry na gitarze. Nie tak ogniskowo, tylko profi.
Prawie profi, to znaczyło - grać z nut. Profi - grać jak z nut.

Po trzech latach codziennej nauki własnej (najpierw na sucho, potem na pożyczonej gitarze, w końcu na pierwszej własnej), po 7/8h dziennie, doszedłem do wniosku, że gówno z tego będzie.
Nigdy nie będę profi mimo, że już grałem (ćwiczyłem) z nut a "Wspomnienie z Alhambry", które "nauczyłem" się grać ze wspomnianego zeszytu - kosztowało mnie rok pracy.
Wykonanie było złe, o tym wiedziałem. Przekonałem się o tym dobitnie dobre 20 lat później, kiedy pierwszy raz ten utwór usłyszałem "na żywo". Wcześniej nie było okazji.

W czasach komuny ustrzelić wykonanie klasyczne (na gitarze) w radio, wymagało śledzenia wszystkich stacji na okrągło. Raz na m-c coś się trafiło. Wtedy szybko starałem się odpalić kaseciak Grundiga, by nagrać dany utwór.
Nagrać i słuchać potem te szumy bez końca.

Po rzeczonych trzech latach własnej drogi nauki, porzuciłem granie klasyczne, na rzecz ogniskowego, później porzuciłem w ogóle na wiele lat.
Przyszedł ten czas jednakowoż, z początkiem wieku dwudziestego, kiedy wróciłem do gry. Wróciłem, bo dostałem jeden z ostatnich wypusków defila.
Dostałem od wnuczka pani prezes (ostatniej) tej firmy.
To była(i jest) straszna tandeta tak nawiasem.

Ale nie o tym.
Dwa lata temu postanowiłem wrócić do klasycznego grania. Kupiłem sobie yamachę 30M, do nauki w sam raz i nuty. Nie kupował bym zbioru 50-ciu najwybitniejszych klasyków gitarowych, gdyby w pomroku przeprowadzek Strażnik Domowy postanowiła zutylizować potajemnie wszystkie moje, posiadane gitarowe materiały. Było tego naprawdę sporo. Wszystkie zeszyty Powroźniaka, jego materiały do nauki gry od szkoły, po Studium techniki gitarowej oraz Studium wyższej techniki gitarowej, zbiory etiud innych autorów, transkrypcji... Warte to na dzisiejsze nasze grubo ponad 1000zł.

Ale niech będzie. W poczuciu winy Strażnik Domowy zaakceptowała powrót do fanaberii tym bardziej, że oczekiwania wnuków były zbieżne. mają one (wnuki) już też swoje instrumenty. Kacper w wersji 1/2, Marysia - 3/4.

Ja tymczasem półtora roku temu wymyśliłem sobie, że wrócę do "Wspomnienia". By się lepiej zdopingować do nauki/powtórki, obiecałem sobie wykon utworu na 50-tych urodzinach Karpika. Poznaliśmy się na afgańskiej wyrypie, zrealizowaliśmy wspólnie Grąbczewskiego, jakoś razem trwamy w szorstkiej przyjaźni od 15 lat.
Notabene z dniem startu turdefrancy, 15 lat temu równo (w sensie 30 czerwca w nocy) odpaliłem Elwoodem z przyczepką wrotki na wschód. Trza to jakoś będzie obejść...

https://i.ibb.co/S7rzD5Jf/IMG-0116.jpg

Wtedy też wiozłem gitarę ale z liedla, za 120zł.

https://i.ibb.co/nMW5B6bQ/IMG-0611.jpg
Najpierw wiozłem...

Potem...

https://i.ibb.co/Tx3bWNNW/IMG-0750.jpg
...niosłem, by...

https://i.ibb.co/QFYqBqKV/IMG-0754.jpg
...umilać sobie mnóstwo wolnego czasu, którym na grę dysponowałem wtedy.

No dobra... Co z tym "Wspomnieniem"?
Ano Karpik obchodzi urodziny 23.06 i po pół roku przypominania sobie i min. 1h ćwiczeń dziennie, mu ten utwór na rzeczone nieporadnie zagrałem.
Tym niemniej, by grać mniej nieporadnie, od tej 50-tki do dzisiaj poświęcam Wspomnieniu min. kwadrans o poranku (wieczorem i ze 30 min.) i postęp widać.

No więc dzisiaj o 6.30 klasycznie wziąłem (akurat klasyczną 20-letnią Esteve nr 1) do ręki i sobie brzdąkam owe Wspomnie, kiedy nagle...

Cdn.

Mucha 23.06.2025 11:33

P.S. do Ella wyżej:
Karpiku, rybo słodka(wodna): wsiewo haroszewo! Szto by dziengi byli i uj balszoj stajał!
Zdrowia!
:- )

El Czariusz 23.06.2025 17:02

Historia jednego utworu
 
Podesłałem mu linka:)

No więc sobie gram z rana i nagle skojarzyłem, skąd Ty ten utwór Elwood.
Strażnik Domowy się krząta w kuchni, jak odkładam gitarę z pytaniem?
- Czy aby to nie urodziny Karpika dzisiaj?!
No tak, pada z kuchni.
- No to dzwonię!
No gdzie o takiej porze?!
- Będę pierwszy!

Ja nie pamiętam urodzin swoich bliskich poza tymi, których urodziny kończą się w styczniu. Jak moje i Strażnika oraz mamy i dwóch zacnych kolegów. Na resztę działa pewien system ale ten z kolei, tylko do pierwszej połowy roku sięga.
Karpik zawsze o moich pamiętał i zawsze miał "pretensje", że ja nie pamiętam jego. Po kolejnej przypominajce rzucił w eter:
- 32 czerwca kurwa!
I tę datę zapamiętałem!

No i zapamiętałem, z jakiej okazji ponownie nauczyłem się grać Wspomnienie z Alhambry i idzie mi to coraz lepiej.

Poniżej inne wykonanie, drugiego z najwybitniejszych, dzisiejszych klasyków gitary.



Jest kilka wersji "palcowania" lewej ręki. Kiedyś grałem wersję Williamsa (spokojnie zagram ją też dzisiaj). Istotna jest technika prawej - tremolo.

Jak za pół roku opanuję Adagio Sostenuto (Sonata Księżycowa) - utwór którym otwieram pierwszą stronę wątku, to wezmę na tapetę:



Dla mnie bardzo się podoba.

fassi 23.06.2025 23:45

Kwiecień 2010. Żyje spokojnie, grzecznie, studia lecą, kumpli mam bardzo hmmm stacjonarnych. Roboty dom, robota, dom urlop na Teneryfie. Z nacka Pisze do mnie forumowy Mucha :

"Elwood potrzebuje wizy do Afganistanu a w Berlinie jest taka ambasada"

I się zaczęło....

Forumowy Elwood był dla mnie gościem w kapeluszu , długimi wlosami , płaszczu, z gitarą pod pachą , nie pijący alkoholu. Czasami zajara sobie dla humoru.

Spotkaliśmy się pod kirgiska ambasada w Berlinie.

I się zaczęło...

ramires 23.06.2025 23:49

Tyle lat na forum jestem a nie umiem skojarzyć czy widziałem się z Elwoodem... masakra jakaś :hah2:

pałeł 24.06.2025 00:08

Cytat:

Napisał ramires (Post 882239)
Tyle lat na forum jestem a nie umiem skojarzyć czy widziałem się z Elwoodem... masakra jakaś :hah2:

mi tez mówią ze sie poznaliśmy :D niech Darek dementuje :D

Mucha 24.06.2025 04:11

Kurwa, Panowie macie rację: też wydaje mi się, że Go poznałem... ale, tak jakby nie..?
Widywałem Go na Biesowisku - ale potem mi znikał...
Bywał w pewnej dziupli w wielkim drzewie i tam wypiliśmy trochę wiśniówki za spotkanie, które miało nastąpić u Krysi za chwilę.
Całe szczęście, że miałem na szyi taki mały "dzbanuszek" na miód. Bo, przyjechali "kałboje i kałbojki" na swoich 4-ro nogich maszynach i zapragneli coś wypić. Więc w ramach naszej podlaskiej (na uchodźstwie) solidarności użyczyłem Im owego i wspólnie wykorzystaliśmy tego potencjał.
Ela nie widzę.
Dobra: słyszę Go (jeszcze) - czyta pismo święte...o kurwa: będzie teraz bogobojnym alkoholikiem :dizzy: , będziemy pili na zapleczu - tak żeby nikt nie widział..?
Z całej opresji wyprowadzili mnie chłopaki (nie pamiętam z skąd - ale Ci co jechali gdzieś na wschód i z Ich relacji z parudziesięciu koni mech. Ich samochodu większość biegła obok... O Saszy, Griszy i Nataszy... nie wspomnę - ponieważ jestem kulturalny i o kurestwie nie piszę...). O tym jak dotykali je na ekranie projektora.. .też nie wspomnę - a w tym podnieceniu próbowali zmieniać strony waląc paluchami w płócienny ekran... co robili drugą ręką nie wiem... na pewno nie jedli zajebistych pierogów Krysi, bo cały czas (poza spektakularnym wystąpieniem - po którym nic już nie było takie samo...) pili piwo prosto z nalewaka. (co można uznać za pewne osiągnięcie... bo to trzeba mieć 'przepust' żeby to połykać. Szacuneczek.
Kiedyś, znikający Ell postanowił zabrać mnie ze sobą... A było to tak: wcześniej na Biesowisku zarzucił zanętę: idziemy zdobywać wąwóz. Wąwóz to taka zajebista koleina, strasznie stroma i jednopasmowa (znaczy się, że nie można zawrócić ; blisko domu Krysi;), której zdobycie zaproponował Ś.P. Iziemu. Impreza dopiero się rozkręcał więc postanowiliśmy przyspieszyć czas kumulacji i pojechaliśmy. Izi prowadził i był dzielny. Szczytu nie zdobyliśmy mimo mojego werbalnego dopingu ( mam gdzieś to nagrane, nie wiem czy znajdę - ale to jest coś w tym typie: giziu NAPIERDALAJ Ty szczeciński... pasztecie... :bow:
Dobrze, wróciliśmy. Ale po pewnym czasie, Elldorado zarzucił tekst: czy może ja mała Muszka zmierzę się z zajebistym podjazdem? Całe szczęście, że nie byłem na tyle pijany, żeby się zgodzić. Ale chętnie zgodziłem się na wspólną wyprawę podczas której Ell pokaże mi swój kunszt prowadzenia pojazdów 4-kołowych nabytych podczas wielokrotnych wypraw w pizdu.
No i za którymś tam razem dotarł nawet do połowy góry, ale cofając utknęliśmy w błocie, które tam skumulowało się zanim zdarzyliśmy się odlać... dziwne te Bieszczady... :dizzy:
Wierząc w Niego, nie ziołem nawet flaszki, a co dopiero latarki... On, wierząc we własne siły (cienki bolek...) też nic nie wziął. Ciemno jak w dupie.
Mówię: zapierdalamy na piechotę, a auto traktorem ściągniemy jutro.... cały czas mi impreza u Krysi w głowie,itd. .... a ten obieżyświat - ni chujca: na wspominki Mu się zebrało, że pogadamy sobie od serca, itd, Dobra, gadamy.
I wtedy pojawił się Pastor z latarką - nie bał się niedźwiedzi ani wilków...
Zaraz po powrocie do bazy po raz kolejny straciłem z oczu Ella...

El Czariusz 24.06.2025 08:37

"Kurwa, Panowie macie rację: też wydaje mi się, że Go poznałem... ale, tak jakby nie..?
Widywałem Go na Biesowisku - ale potem mi znikał...

Bywał w pewnej dziupli w wielkim drzewie i tam wypiliśmy trochę wiśniówki za spotkanie, które miało nastąpić u Krysi za chwilę.
Całe szczęście, że miałem na szyi taki mały "dzbanuszek" na miód. Bo, przyjechali "kałboje i kałbojki" na swoich 4-ro nogich maszynach i zapragneli coś wypić. Więc w ramach naszej podlaskiej (na uchodźstwie) solidarności użyczyłem Im owego i wspólnie wykorzystaliśmy tego potencjał.
Ela nie widzę.

Dobra: słyszę Go (jeszcze) - czyta pismo święte...o kurwa: będzie teraz bogobojnym alkoholikiem :dizzy: , będziemy pili na zapleczu - tak żeby nikt nie widział..?

Z całej opresji wyprowadzili mnie chłopaki (nie pamiętam z skąd - ale Ci co jechali gdzieś na wschód i z Ich relacji z parudziesięciu koni mech. Ich samochodu większość biegła obok... O Saszy, Griszy i Nataszy... nie wspomnę - ponieważ jestem kulturalny i o kurestwie nie piszę...).
O tym jak dotykali je na ekranie projektora.. .też nie wspomnę - a w tym podnieceniu próbowali zmieniać strony waląc paluchami w płócienny ekran... co robili drugą ręką nie wiem... na pewno nie jedli zajebistych pierogów Krysi, bo cały czas (poza spektakularnym wystąpieniem - po którym nic już nie było takie samo...) pili piwo prosto z nalewaka. (co można uznać za pewne osiągnięcie... bo to trzeba mieć 'przepust' żeby to połykać. Szacuneczek.

Kiedyś, znikający Ell postanowił zabrać mnie ze sobą... A było to tak: wcześniej na Biesowisku zarzucił zanętę: idziemy zdobywać wąwóz. Wąwóz to taka zajebista koleina, strasznie stroma i jednopasmowa (znaczy się, że nie można zawrócić ; blisko domu Krysi;), której zdobycie zaproponował Ś.P. Iziemu. Impreza dopiero się rozkręcał więc postanowiliśmy przyspieszyć czas kumulacji i pojechaliśmy. Izi prowadził i był dzielny. Szczytu nie zdobyliśmy mimo mojego werbalnego dopingu ( mam gdzieś to nagrane, nie wiem czy znajdę - ale to jest coś w tym typie: giziu NAPIERDALAJ Ty szczeciński... pasztecie... :bow:

Dobrze, wróciliśmy. Ale po pewnym czasie, Elldorado zarzucił tekst: czy może ja mała Muszka zmierzę się z zajebistym podjazdem? Całe szczęście, że nie byłem na tyle pijany, żeby się zgodzić. Ale chętnie zgodziłem się na wspólną wyprawę podczas której Ell pokaże mi swój kunszt prowadzenia pojazdów 4-kołowych nabytych podczas wielokrotnych wypraw w pizdu.
No i za którymś tam razem dotarł nawet do połowy góry, ale cofając utknęliśmy w błocie, które tam skumulowało się zanim zdarzyliśmy się odlać... dziwne te Bieszczady... :dizzy:

Wierząc w Niego, nie ziołem nawet flaszki, a co dopiero latarki... On, wierząc we własne siły (cienki bolek...) też nic nie wziął. Ciemno jak w dupie.
Mówię: zapierdalamy na piechotę, a auto traktorem ściągniemy jutro.... cały czas mi impreza u Krysi w głowie,itd. .... a ten obieżyświat - ni chujca: na wspominki Mu się zebrało, że pogadamy sobie od serca, itd, Dobra, gadamy.
I wtedy pojawił się Pastor z latarką - nie bał się niedźwiedzi ani wilków...
Zaraz po powrocie do bazy po raz kolejny straciłem z oczu Ella..."

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

No i teraz Mucha nie siada!
Włączyłem tryb aj (udoskonalona wersja AI) i aj mi mówi:
- Więcej spacji kurwa! Będą spacje, będzie git! Bo ma być git i "ch...j"!

Muszko, na pewno było ciemno jak w dupie a my na koniec imprezy wybraliśmy najbardziej bezpieczną opcję zjechania (nie wjechania) wąwozem, opuszczając imprezę ogniskową na Wierchach ostatni.
Nie utknęliśmy w wąwozie tylko na gliniastej łące tuż przed wąwozem już w granicy lasu.
I to, co było najbardziej genialne w tej sytuacji to fakt, że w zasadzie nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy i nie mieliśmy zasięgu. Widoczność była "słuchowa", bo nie mieliśmy żadnego źródła światła, do tego sama toyota też była czarna. Wiec poza autem (w sensie w środku jego przy włączonym oświetleniu kabiny) było widać tylko ciemność, o której się nawet w Seksmisji nie śniło. Noc była tak czarna jak sumienie faszysty!
Mówiłem więc do Ciebie: siedź w aucie i nigdzie się nie ruszaj, zanim wejdę na najbliższe drzewo, by znaleźć zasięg. Opowiem Ci historię - dlaczemu...

Jeden z moich dawnych kolegów... baaardzo dawnych; przy okazji serdecznie pozdrawiam... No właśnie... Miał takie fantastyczne imię... Nie Wieńczysław, bo ten był Nieszczególny ale też na "W". Coś jak Światowid, Namysław, Myślibór, Świętopełki... Cholera Jasna! Zapomniałem ale... historii nie:)
No więc mój kolega z początkiem lat 90-tych udał się na Madagaskar.
Prawdopodobnie udał się celem zwiedzania przy okazji ale nie o tym. O tym, że spotkały go na Madagaskarze dwie niespodzianki. Najpierw szybko o pierwszej.

Otóż, lądując po południu w jakiejś zapadłej wiosce z dala od cywilizacji, gdzie już nawet małpy dupami nie szczekają próbował się z porozumieć z tubylcami, celem zgody na przenocowanie.
Aaaa!!! Wenancjusz!
Wenancjusz zatem próbował się porozumieć i za cholerę jasną nie szło. W końcu sfrasobliwiony rzucił głośniej w eter swojskie: kurwa mać!
Wtedy stał się cud. W jednym z szałasów odsunęły się "słomiane" drzwi i z wnętrza wysunęła, czarna jak smoła głowa, jedyna z przyciętymi włosami.
- Kurwa mać?!
??
- Kurwa mać.
O kurwa... Skąd u ciebie kurwa mać?
- U mnie ze studiów politechnika gdańska.
Okazało się, że to niedoszły jeszcze absolwent PG, któren to wizytuje w czasie wolnym rodzinne strony.

Historia właściwa.
Pod wieczór Wnenancjuszowi zaczęło się "burczeć w brzuchu" więc na szybko pobiegł w lokalne krzaki. Te lokalne krzaki, to po prostu ściana lasu. Atak żółtej "febry" był nagły więc czasu na szukanie nie było za wiele, no i przede wszystkim nie na ścieżce. Wsunął się więc w tę ścianę na kilka metrów, trochę zakręcił moszcząc teren pod i tak... zastała go noc. Wystarczyło 5 minut, by zapadła ciemność najprawdziwsza z ciemności. Przy tej szerokości geograficznej słońce nie zachodzi. Słońce spada.

Wenancjusz stracił całkowicie orientację. Na szczęście nie zdrowy rozsądek. Przez kilka minut nasłuchiwał ale to nic nie dało. Kompletnie nie miał świadomości, w którą stronę jest wioska, bo zakręcił się kilka razy.
Co więc zrobił? Tak... zaczął nawoływać. Nie panikował, miał przygotowany wariant zastępczy czyli stać w tym miejscu do rana.
Na szczęście nawoływania usłyszano i Wenancjusza uratowano:)

Ta jego przygoda zapadła mi głęboko w pamięci. Wenancjusz (mówiliśmy do niego... Danek - nie przypominam sobie pochodzenia), to w ogóle ciekawa historia.
Starszy ode mnie o kilka lat. Poznaliśmy się na obozie wędrownym. On był studentem po I-szym roku i naszym opiekunem a ja uczestnikiem tegoż, będąc absolwentem drugiej klasy technikum (lub trzeciej). Zatem wiekowo nie jakaś przepaść ale wtedy te trzy/cztery lat różnicy robiły sporą jakość.
Nie wiem, czy Grzesiek tu zagląda (Stopa)ale to z nim zaliczyłem transsyberyjską kolej w połowie lat 80-tych, zrywając się z "autoryzowanej" wycieczki z Harcturu do Irkucka.

W sumie to przez niego i przeze mnie, pani Mucha odleciała własnie z ministerstwa edukacji a pani Nowacka dostanie zawału.
Bo to się w pale nie mieści, w jakim trybie Wenancjusz wychowywał sobie młodzież na obozach.
Na tym naszym pierwszym, już drugiego dnia postawił wszystkim... piwo i pozwolił sobie. Następnie zaprosił do gry w pokera podekscytowaną młodzież i... ograł ją do zera. Mnie nie miał akurat z czego, mnie poza tym jeszcze piwo nie smakowało. Przyglądałem się temu spektaklowi coraz bardziej zdumiony. Przegranym szczeny poopadały.
Do końca obozu nie było zatem żadnych wybryków, tylko wielokilometrowe marsze (to były górskie obozy wędrowne), z reguły od szkoły do szkoły gdzie Uniwerek Gdański wcześniej załatwiał nam nocleg (wszyscy uczestnicy, byli dziećmi pedagogów uczelni). Z wygranej puli od czasu do czasu Wenancjusz stawiał wszystkim... lody. Po dwóch tygodniach byliśmy zwartą grupą (w samej grupie różnica wieku dochodziła do dwóch lat), nie było żadnych niesnasek. Młodsi (ja np.) nabierali pewności siebie, starsi odnosili się do nas po przyjacielsku. To było naprawdę super.
Co ciekawe, nikogo nie interesowało, co Wenancjusz zrobi z pieniędzmi z wygranej. One były po prostu w dobrych rękach.

Tymczasem...
Mucha grzecznie przysiadł w aucie a ja znajdując zasięg zadzwoniłem do bazy. Pastora nie pamiętam ale pamiętam Mario. Na hasło: jak nas szukać, powiedziałem:
- Znajdziecie nas idąc od ogniska po wyżłobionych śladach opon.
I tak nas ekipa znalazła:)
Toyota została, gdzie została i potem Mateusz ze Staszkiem ściągnęli ją ciągnikiem do bazy.
Z tego co pamiętam, to chyba wtedy jedna z ekip ratowniczych a dokładniej autor pierwszej Traktoriady (Ameryka Płd.) wbił się Landkiem w stodołę Kazi i też utknął.

Tak... To były piękne czasy. Byłem wtedy zwykłym, nienormalnym człowiekiem. Dzisiaj - nikim. Prawie wariatem. Na ostatniej imprezie usłyszałem sam siebie i powiedziałem: DOŚĆ.

El Czariusz 24.06.2025 09:44

Cytat:

Napisał pałeł (Post 882242)
mi tez mówią ze sie poznaliśmy :D niech Darek dementuje :D

To już bez znaczenia.

Na forum spędzę trochę czasu ale najdalej do końca lata. Potem będę miał już inne zagadnienia na głowie. Nie planuję udziału w jakichkolwiek imprezach towarzyskich o szerszym charakterze. W mniejszym również nie za bardzo, w sensie "podróżniczym" bo i ten wagonik mi się odczepił.
Niestety... przestałem siebie lubić, co dopiero otoczenie;)

Tymczasem...
Lublin parkuje już w nowym, podwórkowym otoczeniu i bardzo przyjaźnie znaczy nowy dla niego teren.
W Lublinie w niedzielę wieczorem wylądowała kosa. Ma co najmniej 50 lat. Ostrze nie sygnowane, kosisko sfatygowane z ułamanym chwytem.
Przeleżała kosa na działce kumpla wiele lat z ostrzem zabezpieczonym gazą, potem flanelową koszulą i ponownie gazą.

https://i.ibb.co/tTqFMVxt/IMG-20250623-154316.jpg

https://i.ibb.co/bgrQCfBh/IMG-20250623-154635.jpg

Wykonuję nią kilka ruchów.
Dla człowieka wychowanego na miotle i ściągaczce do wody, zwłaszcza tej drugiej przez ostanie lata, którą zbieram wstępnie miał po szlifowaniu i często takim kolistym ruchem, jak kosą - technika intuicyjnie nie jest obcą.
Ja mam ją, jakby we krwi poza tym.

Czeka mnie jedna z ostatnich przeprowadzek.

fassi 24.06.2025 10:57

Może w końcu ktoś powie prawdziwa prawdę o tych nocnych wyjazdach w bieszczadzkie ciemności i topienie aut? Też mnie to spotkało.

Mucha, byłbyś szczery i powiedział prawdę że Elwood to bardzo dobry kumpel bieszczadzkiego szarmanckiego łosia pederasty. Byś powiedział że siedzisz w tych ciemnościach siedzisz w tym aucie i nagle słyszysz dzwiek wyciaganego korka z butelki i to słynne " dobry wieczór" .(Ostatnie sekundy filmu)

https://m.youtube.com/watch?v=KgSI3q...JhxYJ0cm9jenlr

Pewny nie jestem ale się domyślam ze za kasę szarmanckiego łosia pederasty były finansowane biesy.

Takie chodzą pogłoski po lesie....

Mucha 24.06.2025 12:21

Może i były Faziczku, ale w tym światowo-biesowym pędzie... zakupione mięso i tak zamarzło na balkonie i musieliśmy się raczyć tylko tym co nie zamarza...

El Czariusz 24.06.2025 19:51

"Gdy mi ktoś mówi, że ludzkość idzie z postępem to ja patrzę na niego jak na wariata. No bo czytam książki. I oto mam przed sobą gotową do druku książkę polskiego żeglarza Władka Wagnera.

Jest 1932 rok, a więc ludzkość cofnięta w rozwoju o 90 lat. I tenże młody człowiek postanawia opłynąć świat pod żaglami. Wtedy to było proste. Wziął jacht, kumpla na pokład. Obaj zabrali kompas harcerski, szkolną mapę Europy i jako jedyne dokumenty, legitymacje szkolne. Plus smalec ze skwarkami i cebulką, powidła babcine i wodę w beczkach po piwie. No i popłynęli.

Nie będę opowiadał dalej bo i tak nikt z postępowej obecnej cywilizacji nie uwierzy że nie mieli sponsora i zespołu brzegowego. Dodam tylko że po drodze nasz bohater zbudował dwa jachty, bo poprzednie mu zatonęły.
Żebyście nie musieli szukać w googlach to nie miał złotej karty kredytowej ani nie skończył politechniki w kierunku budowa jachtów. Świat opłynął a obecna cywilizacja przez 83 lata od czasu gdy ukończył rejs kombinowała jak nie wydać jego książki w której to opisuje.

No bo przecież jak tu młodym postępowym wcisnąć kit, że bez uprawnień, sponsora i elektroniki można wpłynąć na jeziora mazurskie a co dopiero mówić o rejsie dookoła świata. I to z legitymacją szkolną w kieszeni."

Mucha 24.06.2025 20:23

"Nie będę opowiadał dalej bo i tak nikt z postępowej obecnej cywilizacji nie uwierzy ... "
...pisz, ale nie obrarzaj - rz - specjalnie... O, przepraszam - teraz ja obrażam Waszą inteligencję...

"Żebyście nie musieli szukać w googlach to nie miał złotej karty kredytowej ani nie skończył politechniki w kierunku budowa jachtów".

Zapewne miał niebieską i to wszystko wyjaśnia.

El Czariusz 25.06.2025 08:24

Biesowisko
 
Muchozol,
widzę, że składasz jajka na forum.
Bardzo dobrze.
Musisz jednakowoż uważać, bo tu rządzi ptasia strefa. Latasz wśród drapoli. Na razie możesz czuć się bezpieczny. Ja np. szuram teraz myszką po Polskich Wyprawach Egzotycznych.
Rok wypusku 1963. Jesteśmy "rówieśnikami". Otrzymałem ją od damy z Mazur, co ma własne jezioro.

Jest kilka takich zbiorczych książek (posiadam prawdopodobnie wszystkie), traktujących o wyprawach "starej, prl-owskiej daty", których historię dość namiętnie śledziłem i miał być im poświęcony nawet jeden rozdział w mojej - o wdzięcznym tytule: "Przygoda bez granic".
Oczywiście na topie tematyka górska.

https://i.ibb.co/d0NS568r/Pod-Araratem.jpg

https://i.ibb.co/jk5Yd7kY/przygoda4x4-retro1.jpg

https://i.ibb.co/fGM3GRm5/Nowe-sukce...fganistanu.jpg

Sporo tego jest.
Większość na padniętym dysku. Nie wiem jednak, co z tą przygodą dalej...

https://i.ibb.co/LX7LTdHL/IMGP6889.jpg
Dobrze pamiętam, o czym wtedy myślalem...

Żyjemy w czasach, w których kurestwo wzbudza zachwyt, a cnota śmieszność.

Dałem sobie jeszcze 2,5 roku na zamknięcie za sobą drzwi z poczuciem, że w końcu zrobiłem coś dobrego.

https://i.ibb.co/xtm3v60H/IMG-6656.jpg

Biesowisko...

Te prawdziwe trwało dwa lata.
Byłem świeżo upieczonym absolwentem Technikum Elektrycznego w Wejherowie.
Wiedziałem jedno... Nie będę miał 6 stóp wzrostu i raczej nie będzie mi dane wspiąć się po linie, rzuconej z pokładu żaglowca postaci, będącej symbolem siły i męskiego piękna.
Nie będę wysokim, smukłym jasnowłosym mężczyzną, który przeskakuje barierkę i staje na drodze byka, który ma zaraz stratować rannego matadora.

Wiedziałem, czego bym chciał... W obliczu nadchodzącej, nagłej śmierci chciałbym zaśpiewać hardo: niech burza huczy wokoło nas...

Wtedy nie wiedziałem jednego... Że właśnie ukończyłem elitarną szkołę średnią. Świadectwo maturalne z jedną piątką i samymi trójami. W rubryce zachowanie: odpowiedni, w rubryce nieusprawiedliwionych nieobecności - kosmiczne 156h.
Nie. To nie były klasyczne wagary. Nie uciekałem z lekcji. Owszem, zdarzyło mi się uciekać przez Bolkiem, nauczycielem fizyki, którego "zgubiłem" dopiero na wejherowskim cmentarzu. To się działo jednak na przerwie.

Zdarzało mi się spacerować po pustym boisku szkolnym na lekcji matematyki ale to było na polecenie Kruchego. Z-cy dyrektora szkoły, który nas tej matematyki uczył. Jednym razem kazał mi "uzupełnić" pagony.
Może nie kazał... Takie stwierdzenie niesie w sobie jakąś formę przemocy.
- Pójdź się przewietrzyć i wróć z pagonami.

Byłem w czwartej klasie, była to druga lekcja 7-mego semestru i tradycyjnie zostałem wezwany z jej początkiem do odpowiedzi.
Tradycyjnie, odkąd tylko pojawiłem się na pierwszej lekcji matematyki. Byłem wzywany regularnie do ustnej odpowiedzi, na każdej lekcji matematyki. Zaraz po sprawdzeniu obecności.
Nie. Nie dlatego, że jako jedyny po usłyszeniu nazwiska mówiłem: jestem.
Obowiązywała formuła: obecny. Nie pamiętam, czemu akurat ja mówiłem "jestem"?
To nie był powód, że byłem przez Kruchego regularnie wzywany do odpowiedzi. Głupi aż tak nie byłem, by nie wyciągać lekcji z lekcji. Na drugiej lekcji (matematyki) już grzecznie odpowiedziałem: obecny, i zaraz potem...: wezwany do odpowiedzi...

Rozwiązanie zagadki jest /było banalne. Pan v-ce dyrektor Kruszyński miał tylko jedno wezwanie - rytuał. Po sprawdzeniu nieobecności padało sakramentalne: PIĄTY, DZIESIĄTY, PIĘTNASTY. Tylko tyle.
Przez jakiś czas byłem święcie przekonany, że to niesprawiedliwe, potem... się przyzwyczaiłem.
To było wyróżnienie... liczb. Trzech konkretnych. Forma wiecznego skazania, toczenia kamienia pod górę, który i tak spadał w dół.
Kruchy trzymał się tej zasady do końca. Przez pierwsze trzy lata uważałem, że mam pecha. Bo przez cały okres (w sumie pięcioletni) nauki w TE ja zawsze byłem piąty. Pozostałe liczby w ludzkiej formie jednak się zmieniały. To spadkobiercy 10-tki i 15-tki byli prawdziwymi pechowcami a dotychczasowi użytkownicy tychże, spadali o numer niżej.

Co ciekawe, z ustnej odpowiedzi najwyższą oceną był db. Nie ewentualnie dobry +. Nie. Czwórka i koniec dyskusji. Oczywiście taka dyskusja raz musiała się odbyć ale tylko raz. Na pytanie: dlaczego nie więcej?
- Możecie próbować być lepszymi ode mnie w bezpośredniej rywalizacji.
Ok! Czwórka, to świetny wynik, by nie powiedzieć "bardzo dobry". Nikt nie zaprotestował.
Na lekcji Kruchego w ogóle nikt nie protestował. Był tylko jeden taki przypadek.

I miało to miejsce w czwartej klasie na początku roku, kiedy tradycyjne wezwanie Kruchego...
- TRZECI, DWUNASTY, OSTATNI... (uczciwie dodaję, że nie pamiętam tych "nowych" liczb teraz ale coś wrzucić muszę).
Szok!
Panie profesorze! Ale jako to?! Wiadomo, kto protestował! Ja...? Absolutnie!
Niech żyje sprawiedliwość!
Na kolejnej lekcji wszystko wróciło do normy. Wtedy naprawdę po raz pierwszy pomyślałem, że komuna nie upadnie nigdy.

Odebrano mi krótkotrwałą wolność. Byłem przez chwilę rozgoryczony ale trzy lata programowania zrobiło swoje. Wypada jednak dodać, że dla Kruchego te nasze (moje) odpowiedzi, jakie by tam nie były, nie miały żadnego znaczenia. One w ogóle nie były brane pod uwagę przy ocenie końcowej!
Krucvhy miał swój - doskonały zaprawdę, system oceny wymykający się zupełnie z przyjętych standardów. Dla nie go liczyły się kolokwia.
Tak. Kolokwium. Nie "sprawdzian" ale kolokwium.

W danym semestrze takich kolokwium bywało trzy do czterech. Do każdego miałeś trzy podejścia. Za pierwszym podejściem mogłeś finalnie otrzymać nawet bdb. Wystarczylo poprawnie rozwiązać trzy zadania (zawsze były tzry). Rozwiązałeś trzy - ocena bdb. Rozwiązałeś dwa - ocena db. Rozwiązałeś jedno - ocena dst. Nie rozwiązałeś żadnego - pała. Możliwe były plusy ale od dst w górę.
I to średnia ocen z wszystkich kolokwium w danym semestrze decydowała o ocenie końcowej. Mogłeś otrzymać kolejno: db, dst, db (po drodze zbierając cztery dwóje) no celowałeś w db a to był super wynik. Z kolei dst, db, dst to była bardzo silna trója z plusem z możliwością podejścia pod db ale musiałeś zgłosić akces do tzw. dogrywki na koniec.

Dogrywka miał miejsce na przedostatnie lekcji. Dostawałeś jedno zadanie. Rozwiązane: czwórka. Nierozwiązane: dst+.

A ja...?

El Czariusz 25.06.2025 09:40

Biesowisko
 
Koniec trzeciej klasy. Do końca końca jeszcze dwa tygodnie.
Standardowo pani Trudzia (od polskiego) - nasza wychowawczyni, na polskim sprawdza, jak tam się u nas sprawy mają z ocenami.
Dobrze wiedziała, gdzie "zaglądać". Wiadomo gdzie: Fizyka i Matematyka. Dwie królowe TE. Niekwestionowane.
Pani Trudzia dociera do mojego nazwiska w dzienniku (piąte - przypominam) i niemal mdleje!
- Darek!! Rany boskie!! Ile ty masz dwój?! I tylko cztery tróje... Trzeba interweniować u Kruchego! Upss... u pana dyrektora! jak ty się mogłeś tak zapuścić?!
Trudzia się, to piekli na mnie, to niby współczuje... Zawiesza głos...

W odpowiedzi ktoś z klasy rzuca. Pani profesor... Czoper (takie miałem pseudo) jest już spokojny. Czysta sprawa.
- jak to czysta?! Pewna dwója, to czysta sprawa?!
Pani profesor... jak dwója?! Pewna trója. Czoper ma już wakacje!
- Jaka trója...?!
Ech... Pani profesor... Z każdej strony docierają do Trudzi zazdrosne westchnienia... Pani uczy polskiego a Kruchy ma swój system. System trudny dla humanistki... Mówimy pani profesor, że pewna ta trója Czopera, to pewna trója. Koniec kropka.
- Wiecie, że was lubię... Nie próbujcie mnie tu pocieszać jakimś dziwnym systemem! Przecież to sie w ogóle nie spina.
No dobra... Wytłumaczymy pani!

Po 10-ciu minutach tłumaczenia pani Trudzia była w dokładnie w tym samym miejscu, kompletnie jednakowoż zdezorientowana. Systemu nie załapała ale IIIb jak najbardziej. Pół godziny lekcji polskiego w eter;)
- Opuszczając klasę podszedłem do pani Trudzi i mówię.
- Panie profesor... ja mam naprawdę mocną tróję. Kruchy, to inna liga. Z fizy mam db, to jak mogę mieć pałę z matmy...?
No tak, no tak... Bolek jeszcze gorszy... ja tej waszej matematyki nie rozumiem... 27 dwój, tylko 4 trójki... Przecież to jest pała...
Tak. W szóstym semestrze ustanowiłem rekord, trudny do pobicia.

156 nieusprawiedliwionych godzin, to również rekord nie do pobicia. Wynikał on z kolejnej lekcji matematyki. Ze spóźnień na pierwszą lekcję. Spóźnienia były do 15 min ale... Trzy spóźnienia dawały jedną, nieusprawiedliwioną godzinę. Spóźniłeś się powyżej kwadransa, z automatu godzina nieusprawiedliwiona. Moja liczba była sumą wypadkową wszystkich zdarzeń.

Wróćmy jeszcze do czwartej klasy, Kruchego i pagonów na chwilę.
Pagony po spacerze załatwiłem. W sensie powiedziałem Kruchemu, że na następną lekcję będą, bo dostępne w sklepiku szkolnym - owszem ale... Nie mam pieniędzy na zakup i muszę wziąć rzeczone od mamy. Na następnej lekcji będą. Ok.
Ja miałem pagony z z trzema belkami więc musiałem po prostu samemu jakoś doszyć czwartą belkę.
Z tymi pagonami, to w ogólę były jaja. Były one podstawą szkolnej "fali". Gość, co miał cztery pagony czy V-tkę wchodził do szatni bez kolejki i takie tam. Niekwestionowany status i... ja.

Ja ten status miałem głęboko... W trzeciej klasie już się tłukłem ze starszymi rocznikami pod szatnią. Dopiero w trzeciej, bo dopiero wtedy zacząłem rosnąć i zapisałem się na karate. Nic tak nie dyscyplinowało statutowców jak mawaszi w perły czy tam w ust korale. Plus dla mnie był taki, że nagle przestali na mnie zwracać uwagę.
No więc na kolejnej lekcji z matmy pojawiłem się z pagonami. Kruchy oczywiście pamiętał. Zostałem odebrany pozytywnie.
I tak trwałem szczęśliwie w tym pozytywie, kiedy to razu pewnego Kruchy "kazał" mi stanąć porządnie a nie wypinać brzuch do przodu.

Kiedy się wyprostowałem, pagony... spadły. Nie miałem ich przyszytych, tylko na lekcję z matmy układałem na barkach. Na "co dzień" nie nosiłem, chowałem je do kieszeni marynarki, by nie zapomnieć.
Dla młodszych przypomnę, że szkoły zawodowe były kiedyś mundurowe.
Alu i tu był dla mnie wytrych. U mnie w domu panowała bida z nędzą. Wychowywałem się z siostrą z matką, pedagogiem na UG i...

...i nie wiele się zmieniło do dzisiaj. Po ostatnich podwyżkach w sferze budżetowej edukacji, tym razem "wyrównano" pensje administracji szkolnej.
Sytuacja wzorowa. Sprzątaczka (niczego paniom nie ujmując!) w szkole podstawowej zarabia obecnie więcej niż mianowany nauczyciel.

No więc ja już wtedy tłumaczyłem się przez pierwszy m-c, że mundur się szyje, bo mama pracuje po godzinach, by na ten mundur zarobić.
Później trochę rygor złagodzono, w sensie wystarczyło (obowiązkowo dalej) nosić samą marynarkę.
Ogólnie problem polegał na tym, że większość z nas wtedy szybko z tych mundurów wyrastała. Ja miałem tylko dwa, przez całe 5 lat i drugi otrzymałem na początku klasy czwartej. W tym pierwszym, w trzeciej klasie nie byłem wstanie się zapiąć.

Z tamtych lat zostało mi jedno do dzisiaj... Nie założę za krótkich spodni ani koszuli z przykrótkimi rękawami, choćby skały srały. Jeżeli dżiny mi się skórczyły np. a fajne były, to obcinałem je przy nogawkach. Koszul nie nosiłem i dalej nie noszę. Wszystkie moje spodnie musza się na kostkach załamywać a rękawy sięgać do połowy nadgarstka.

No więc... pagony mi spadły...
- Idź na spacer. Nie wracaj bez przyszytych pagonów.
Poszedłem do szatni, do kantoru sprzątaczek, dostałem igłę, nici i sobie pagony przyfastrygowałem. Kilka minut roboty, bo ja już wtedy szyłem doskonale. Wystarczyło złapać je z góry i z dołu. Cztery operacje i... poszedłem na spacer. Następnego dnia w butonierce na stałe wylądowała igła z motkiem i żyletką.
Przyszywałem je często tuż przed lekcją z matmy. Potem pagony odpruwałem. Poza Kruchym nikt się mnie jakoś nie czepiał. To było wręcz dziwne, że pagonów nie noszę, no... bo ten statut...

O tym statucie wspominam nie bez kozery, bo te trele wprowadzają czytelnika moich treli w klimat, który będzie towarzyszył mi z intensywnością mniejszą lub większą do dnia dzisiejszego.
Otóż zrozumiałem coś w istocie banalnego... jak łatwo jest się wyróżnić "niczym".
Kto pamięta/doczytał hasło z początków tego wątku?

To "nic" jest początkiem "wszystkiego".

El Czariusz 25.06.2025 09:59

Pauza
 
https://i.ibb.co/rRg3f76x/IMG-4424.jpg
Kto kojarzy, gdzie ten pomnik jego stoi...?

"Cyrus Wielki - twórca imperium perskiego

Jego przyszłą wielkość zwiastowały przepowiednie. Stworzył rozległe imperium, rozciągające się od Morza Egejskiego po Indie. Stał się archetypem dobrego władcy, opiewanym w antycznych dziełach. Na jego czynach wzorował się sam Aleksander Wielki. Przez Persów nazywany był Królem Królów, przez Żydów - Mesjaszem, przez greckich poddanych - prawodawcą, a przez Babilończyków Wyzwolicielem. Kurusz, znany w naszym kręgu kulturowym jako Cyrus, inspirował kolejne pokolenia, od Aleksandra Wielkiego przez Scypiona Afrykańskiego Starszego, który nie rozstawał się z jego biografią, aż po Shirin Ebadi, laureatkę Pokojowej Nagrody Nobla z 2003 roku.

Dziecko z przepowiedni

W starożytności wierzono, że przyjściu na świat dziecka, któremu pisana jest wielka przyszłość, towarzyszą przepowiednie i znaki. Nie inaczej było w przypadku Cyrusa.

Urodził się około 598 roku p.n.e. jako syn króla Anszanu, Kambyzesa, i królewny Mandany, córki Astyagesa - potężnego króla Medii. Według Herodota Astyages miał sny, które zinterpretowano jako zapowiedź zniszczenia jego państwa przez wnuka.
Aby oszukać przeznaczenie, wydał Mandanę za mało znaczącego Kambyzesa z rodu Achemenidów. Mimo tego posunięcia sny nadal niepokoiły króla, który w końcu postanowił zgładzić wnuka.
Zadanie to powierzył Harpagosowi, jednemu z medyjskich arystokratów. Ten jednak zamiast zabić dziecko, porzucił je w górach, gdzie znalazł je pasterz i wychował. Gdy po latach wyszło na jaw, że Harpagos nie wykonał rozkazu, Astyages ukarał go okrutnie zabił jego syna, upiekł ciało i podał ojcu podczas uczty.

Dalsze losy Cyrusa giną w mrokach historii. Po raz kolejny spotykamy go jako czterdziestoletniego mężczyznę, gdy obejmuje władzę po ojcu. Cyrus okazał się na tyle utalentowanym i energicznym władcą, że Astyages postanowił go usunąć z tronu.

Pierwszy krok ku imperium

Król Medii wysłał przeciw wnukowi armię pod wodzą Harpagosa. Był to kosztowny błąd, Harpagos zdradził władcę, który tak okrutnie potraktował jego syna, i przeszedł na stronę Cyrusa. Autorytet Astyagesa był tak niski, że również druga armia, pod jego osobistym dowództwem, zbuntowała się. Żołnierze pojmali króla i wydali go Cyrusowi.
Król Persji wkroczył do Ekbatany, stolicy Medii, zdobywając bajeczne łupy. Po zwycięstwie Cyrus łaskawie obszedł się z pokonanymi - nie zburzył miasta i oszczędził Astyagesa. Dla współczesnych mogło to świadczyć o humanitaryzmie, jednak dla ówczesnych być może o słabości.
Pokonanie Medii zapoczątkowało efekt domina. Sąsiednie mocarstwa - Lidia i Babilonia, usiłowały zagarnąć dawne ziemie Medów. Cyrus musiał ich bronić.

Dwuznaczna przepowiednia

Pierwszy uderzył król Lidii Krezus, sławny z przysłowiowego bogactwa i przesądny jak większość ludzi swoich czasów. Przed wyprawą na wschód zasięgnął rady wyroczni Apollina.
Pytia jak zwykle odpowiedziała dwuznacznie: Jeśli wyruszysz na wojnę, wielkie królestwo upadnie. Krezus zinterpretował to jako zapowiedź zwycięstwa. Przepowiednia się spełniła ale nie tak, jak to sobie wyobrażał.
W Kapadocji doszło do nierozstrzygniętej bitwy pod Pterią. Z powodu zimy Krezus wycofał się do Sardes, stolicy swego państwa, rozpuszczając większość armii. Liczył, że w nowym roku wspomogą go sojusznicy z Egiptu, Babilonii i Sparty.
Cyrus zaskoczył przeciwnika, ruszając do ofensywy zimą, co było nietypowe ze względów logistycznych. Na równinie, nazwanej później Polem Cyrusa, doszło do bitwy. Mimo przewagi liczebnej, Persowie obawiali się znakomitej lidyjskiej konnicy. Harpagos zaproponował, by ustawić przednią linię z wielbłądów, ich woń miała odstraszyć konie. Fortel się powiódł.

Stolica Lidii, Sardes, upadła. Losy Krezusa są niejasne. Według Herodota, Cyrus okazał mu łaskę i uczynił doradcą. Oficjalne sprawozdanie Cyrusa jest bardziej lakoniczne: zabił ich króla. Zabrał łupy.
Historyk A.T. Olmstead sugeruje, że wersja Herodota mogła być propagandą kapłanów Apollina, obawiających się utraty wpływów po śmierci Krezusa ich hojnym patronie.

Persowie kontra Spartanie

W Lidii Cyrus po raz pierwszy zetknął się z Grekami. Miasta greckie w Azji Mniejszej nie chciały uznać jego zwierzchnictwa z wyjątkiem Miletu. Pozostałe zostały siłą podporządkowane niektóre szturmem, inne jak Fokaja i Teos zostały przez mieszkańców porzucone.
W tym czasie do Cyrusa przybyło poselstwo ze Sparty. Butni Lacedemończycy ostrzegli, by nie krzywdził greckich miast inaczej zostanie ukarany. Zdumiony Cyrus miał zapytać: kim są Spartanie?
Choć sam nie miał okazji się o tym przekonać, jego następca Kserkses dowiedział się tego boleśnie pół wieku później.
Po podboju Lidii Cyrus ruszył na wschód, podbijając kolejne ziemie. Aby zabezpieczyć granice, zakładał miasta, jedno z nich nazwał Cyropolis.

Mane, tekel, fares

Po kampaniach na zachodzie i wschodzie przyszła kolej na Babiloni, jedno z najbogatszych królestw świata. Rządy króla Nabonida budziły powszechny sprzeciw kapłani Marduka nie znosili jego faworyzowania boga Syna, arystokracja i lud cierpiały przez podatki, głód i chaos.
W 539 roku p.n.e. Cyrus pokonał armię babilońską pod Opis, a następnie zdobył Babilon dzięki inżynieryjnemu fortelowi przekierowaniu rzeki. Wkroczył do miasta jako wyzwoliciel, nie zdobywca.

Cylinder Cyrusa

Cyrus szybko porozumiał się z elitami i zdobył ich poparcie. Symbolem jego propagandowych umiejętności był Cylinder Cyrusa - gliniany dokument, w którym przedstawił się jako prawowity władca, wezwany przez boga Marduka.
Cylinder uznawany jest przez część badaczy za pierwszą w historii kartę praw człowieka. Jego kopia znajduje się dziś w siedzibie ONZ w Nowym Jorku.

Ostatnia wojna

Mimo podeszłego wieku Cyrus nie porzucił ambicji wojennych. Zginął w walce z Massagetami, koczowniczym ludem dowodzonym przez królową Tomyris. Według Herodota, Tomyris po zwycięstwie kazała włożyć odciętą głowę Cyrusa do bukłaka z krwią, mówiąc: Nasyć się krwią, której łaknąłeś.
Został pochowany w Pasargadach. Na jego grobie wyryto: "Tutaj spoczywam ja, Cyrus, król królów".

Legenda Cyrusa

Cyrus zyskał uznanie nawet wśród Greków. Ksenofont stworzył jego idealizowaną biografię Cyropedię. Dla niego Cyrus był wzorem władcy, budzącego szacunek nawet wśród podbitych.
Aleksander Wielki pragnął go przewyższyć. Renesans zainteresowania Cyrusem przypadł na czasy szacha Pahlaviego, który uczynił Cylinder Cyrusa symbolem państwowym i nadał synowi imię Cyrus."

Michał Kowalski

El Czariusz 25.06.2025 14:16

Początek wszystkiego
 


Bardzo ładne wykonanie. Na razie na końcu krótkiej kolejki do nauki. Bezwzględnie jednak obecnie adagio sostenuto. Zbieram się jak sójka za morze do zapisu nutowego - przede mną jeszcze 2/3 materiału...

Tymczasem inny materiał rozwija się jak rozmaryn. Koniec trzeciego tygodnia się zbliża i już zaczyna się coś dziać.

https://i.ibb.co/jv1djXPP/IMG-20250625-130608.jpg
Powoli pojawiają się pierwsze zalążki kiełków.

https://i.ibb.co/gLr6rWW9/IMG-20250625-130359.jpg
Ta porcja pestek bardziej reprezentatywna.

Jest pewna niewiadoma. Albowiem bowiem ja wiem tylko, że to jedna z wcześniejszych odmian i to z tych dostępnych na Pomorzu a tu wegetacja jest opóźniona.
Wic w tym, że hoduję ale nie wiem do końca co:) Te dwie "partie" kupowane w odstępie dwudniowym. Możliwe więc (a bardzo było by to wskazane), że to różne odmiany czereśni byli (jednak wątpię).
Zatem jeżeli to wczesna odmiana, to mam trzy przypadki. Bo powszechnie uprawiane są właśnie "wczesne" trzy.
Drugi wic polega na tym, że większość czereśni nie jest samopylna a to znaczy, że do obfitego (przyszłego) owocowania potrzebują "partnerkę" z innej odmiany.

W ramach tej samej odmiany zapylanie ponoć nie jest tak skuteczne. W ogóle, by mogły się zapylać, to trzeba dobrać dobrego zapylacza (są takie czereśniowe wybrańce).
Na razie się tym nie przejmuję, bo najpierw musi to w ogóle wyrosnąć i chwile potrwa zanim na takim rosnącym kilka lat drzewku, pojawią się pierwsze kwiaty. Nam też worek musi dojrzeć;)
Mam nadzieję, że to Rivan lub Burłat, najlepiej dwie. W takim przypadku miałbym spokój a`priori;)

W każdym razie jakieś perspektywy widać. Z krótkiej perspektywy powinno wyglądać to tak: w połowie następnego tygodnia powinno kilka ziaren korzenia puścić. Te posadzę w przygotowanych pojemniczkach z ziemią i po kolejnych 4 tygodniach powinny się pojawić małe "krzaczki".

Dzisiaj podjąłem stratyfikację kolejnych kilku ziaren. Też nie wiem, jaka to odmiana:)
Na pewno "zapoluję na samopylną - lapins. Na tą poczekam do początków lipca.


Oto to.

Drugim tymczasem,
na moim podwórku właściwym cisza. Ptaków nie ma.

Mucha 25.06.2025 14:43

Się nie martw. Przylecą jak czereśnie zaowocują. :Sarcastic:

El Czariusz 25.06.2025 15:52

Biesowisko
 
Jednak popołudnie dla mnie a nie pracy. Hydraulicy nie dali rady, elektrycy również więc mam wolne.
A jak wolne, to wracam do Biesowiska.

Fazik chciałby, by tam jakieś tajemnice uchylać... To całe morze tajemnic. Może się sporo wylać. W sensie nic złego. Po prostu jakiś niekontrolowany ciąg wydarzeń, niesiony na fali wspomnień i emocji.
Kiedyś prowadziłem dziennik tej imprezy... Mało z czego byłem tak zadowolony jak z tego dziennika. To był dziennik w stylu Dziennika Maszynisty.
Kiedyś, przed laty wrzuciłem na forum linka do tego filmu. Dzisiaj dalej jest on dostępny ale za pieniądze/abonament.

Film jest doskonały. Przede wszystkim wyróżnia ten film scenariusz i dialogi. ma on w sobie coś z braci Blues, elementy magii ze snem na jawie.
Jestem przekonany, że mój dziennik byłby znakomitym scenariuszem do czegoś podobnego.
Z siebie zrobiłbym narratora. Tylko i wyłącznie. W stylu Tarantino pojawił bym się w jakiejś scenie udając... Kogo mógłbym udawać...? Mam! Siebie.

Ze mną jest duży problem. Od jakiś 15-stu lat. Problem wywołał narastający stres. Wynikiem - chęć opowiedzenia/dopowiedzenia wszystkiego. Otworem paszczowym. W końcu, po 15-stu latach doszedłem do wniosku, że lepiej zmienić... spodnie. Pisanie to inna bajka. Ja piszę dla siebie, nie dla was. W sensie przy okazji dla was.
Z mówieniem/gadaniem jest inna sprawa. Erzatzem jest gadać do samego siebie jak tu - pisać w ten sposób, ale to już na bank choroba.

No więc jako narrator (z podstawionym głosem Fronczewskiego) spisałbym się jak długopis.
Niestety... Dziennik zaginął. Wyszła by z tego gruba książka. Sam scenariusz do filmu/dokumentu trzeba by było zdrowo pociąć. Prowadziłem w tym dzienniku "skorowidz" powiedzeń. Z jednej tylko imprezy, było tych powiedzonek kilkadziesiąt i to już wyselekcjonowanych.

Jak człowiek prowadzący warsztat 4x4 mógł sobie kupić... karawan? Karawan na bazie mercedesa (bodaj 124), który miał być bazą do... kampera.
Kurwa... ludzie. Z haseł, które przy karawanie padały można było by wypełnić całą noc kabaretową. Bo to niezły kabaret był...
Na koniec, ktoś na tylnej, zakurzonej czarnej szybie - nawiązując do profesji właściciela, dopisał mu palcem (po szybie) hasło reklamowe: reanimujemy trupy.

I tak dalej, i dalej, i dalej...
Prawdziwe/właściwe Biesowisko trwało gdzie indziej, dużo wcześniej...
Zaczęło się na badaniach lekarskich w Wyższej szkole Morskiej w Gdyni.

Świeżo po maturze, z jednym bdb na świadectwie dowiedziałem się, że z takimi ocenami, to wszystkie uczelnie techniczne czy tam inne astronomiczne, stoją przed nami otworem. I to była szczera prawda. Zaprawdę wystarczyło tylko zdać maturę ustną z fizyki. Wszyscy, którzy się tego podjęli i zdali, radzili sobie potem znakomicie na studiach.

Wszyscy... Że niby licznie, jak celebryci do szczepień... No nie. Matura ustna z fizyki f-cznie była świętym Grallem ale żeby ludziska walili drzwiami i oknami, by stanąć oko w oko z Bolkiem? Już to było prawie niemożliwe, bo Bolek miał rozbieżnego zeza.
Kruchy miał swój system. Już wiecie... 5-ty, 10-ty itd. Bolek też miał system.
Przede wszystkim mówił bardzo szybko i do tego niewyraźnie.
- Bszzzz t..dd.dbrz arż ton... siadaj.
Ale nikt nie stał... Wszyscy siedzieli jak skamieliny jakieś, w pełnym zatwardzeniu z nadzieją jednakowoż, "że to nie ja padnę ofiarą".

Bolek bez wskazywania palcem, do któregoś z nas się zwracał z... tym czymś... znaczy bzyczeniem, szemraniem, cholera wie, jak to nazwać. Nikt nie wiedział do kogo, bo ten zez, no i... pała. Znaczy ktoś dostawał pałę.

Jedynym, który złamał system Bolka... byłem ja.

Kiedyś, w trzeciej klasie to było, po prostu na kolejne "pytanie/zadanie" rzucone przez Bolka w rozstrzelany wzrokiem eter, nagle wstałem i odpowiedziałem... podobnym bzyczeniem!
Nie wiem, jak to się stało... Po prostu wstałem i to zrobiłem... Zapadła taka cisza, że... jakby w tym momencie wpadła do sali mucha (Mucha czytaj!), to... Sobie coś tam wyobraźcie.

No więc ja stoję a wszyscy sierdzą. Ja wstałem z bzyczeniem przed sakramentalnym "siadaj". Ten wyraz/słowo zawsze było czytelne.
Cisza... Mucha lata w zwolnionym tempie... Próbuję spotkać się z oczami Bolka...
Nagle Bolek eksploduje! Eksploduje całym potokiem bzyczenia, szemrania i Bóg sam wie, czego jeszcze... By na końcu wszyscy usłyszeli wyraźne (ale dalej szybkie):
- Siadaj, bdb.

I tak się stałem fanem fizyki. W TE nie uczyłem się niczego. Miałem jeden zeszyt do wszystkiego a były to czasy, kiedy sprawdzało się zadane lekcje do domu. Mój zeszyt był pusty. Czasami z matmy coś napisałem, czasami.
Po otrzymaniu bdb z fizyki, zeszyt powoli zaczął się zapełniać notatkami z tejże. W piątej klasie (jak wspominałem gdzieś tam wcześniej) mieliśmy już elementy analizy matematycznej pochodne funkcji, rachunek różniczkowy i całkowy.
Nagle zacząłem to wszystko rozumieć. Fizyka zaczęła mi się naprawdę podobać a za nią przekonałem się do matematyki, jako potrzebnego w życiu narzędzia. W życiu, w którym chciałbyś zrobić coś więcej niż zamówić dwa piwa i potem jeszcze trzy. No dobra wziąłeś się za bary z połową skrzynki i brylujesz potem z algebry hasłem: jebnąłem 12 piw!

A, że byłeś w brytyjskim barze, to ci się rozjechało z układu dziesiętnego w niebyt starego funta z 20-stką szylingów i 240-stu pensów. Tyle było warte twoje 12 piw.
Do tego obudziłeś w łóżku z babką, która jeszcze wczoraj była uroczą blondynką o wdzięcznych kształtach a rankiem, brytyjską raszplą.
Nic dziwnego, że angielscy żeglarze tyle czasu spędzali na morzu - nomen omen.

No więc...
Jestem obecny na badaniach zdrowotnych w Wyższej Szkole Morskiej, bo zdałem maturę ustną z fizyki na bdb.
Zdrowotnie byłem ogólnie bardzo sprawny. Niestety mam jedną przypadłość. Kupując materiał dla mamy w sklepie, zachowywałem się jak Dalton. On tez kupował materiał w sklepie, tylko dla żony.
- Szanowna pani czy ten czerwony, co wygląda na zielony, to jest niebieski?

Ci, co zdawali na nawigację musieli obowiązkowo przejść kompleksowe badanie oczu. Po zdaniu matematyki i fizyki z cyframi to ja sobie radziłem znakomicie na każda odległość. Nazwał bym siebie nawet Sokole Oko ale...
Pani pokazała mi tablice z jakimiś kółkami i plamkami, w których ja te liczby miałem znaleźć...
Zatem przede mną nagle wyrosło widmo WKU.
takie to były czasy, że szkoły zawodowe/średnie od razu informowały WKU, że na rynek pracy wchodzą absolwenci tychże. By uciec przed wojskiem absolwencka młodzież starała się przed wojskiem uciec. Drogi ucieczki były różne. Dla mnie droga prosta były studia.

Wszystko szło świetnie, ale wydechło na tym, co nawet polubiłem. Padłem na liczbach...
Zanim jednak padłem konkretnie na ryj, pojechałem z moimi kumplami z klasy w stronę Mazur. Mój przyszły szwagier, który zaraził mnie literaturą młodzieżową dwa lata wcześniej miał bzika na punkcie Pana Samochodzika.
To on wymyślił i wdrożył do realizacji arcyplan. Naszym celem było się przemieszczać śladami tegoż!
Scenariusz? Boski. To miała być podróż za jeden uśmiech.



P.S.
Muszkinie, zdzwonimy się.

matjas 25.06.2025 15:53

ten Nokturn bardzo niepozornie wygląda - koleś bardzo wie co robi z tą gitarą :D

coś podobnie jak kiedyś mnie wzięło żeby się uczyć na klawiszach na początek Schumanna 'Traumerei' - proste przecie :D

Powodzenia!

El Czariusz 25.06.2025 20:39

Marzenie niby niewinne na gitarę ale to transkrypcja z zapisu ma fortepian. Byłoby Ci ją w takiej wersji łatwiej zagrać.

Nokturn dla mnie zdecydowanie nie na dzisiaj i nie jutro. Na pojutrze:)

P.S.
Mam zapylacza do czereśni. Dzisiaj go skonsumuję;)
Jutro "posadzę".
Wiem, że gdzieś mam kobyłę - Fizjologia roślin i mógłbym w pauzach między graniem poczytywać.
Coraz poważniej myślę o nabyciu kompetencji rolniczych tylko jak przekonać mózg?

ATomek 25.06.2025 21:05

Przez żołądek do mózgu!
Zacznij od gotowanych kartofli z koperkiem, ze skwarkami z prawdziwej śfyni i zsiadłym mlekiem. Powinno przekonać.

kylo 25.06.2025 21:18

Czytanie tych opowieści przenosi mnie w inne obszary świadomości, przyjemnie.

Ad. Muchy - "Mucha Nie Siada"
https://www.youtube.com/watch?v=-8uedG1fs2Q

El Czariusz 25.06.2025 22:26

Cytat:

Napisał Mucha (Post 882387)
Się nie martw. Przylecą jak czereśnie zaowocują. :Sarcastic:

Na tym podwórku, gdzie będą rosły czereśnie ptaki są.
Na obecnym - miejskim, zero. "Rewitalizacja" zrobiła swoje ale o tym późnniej.

Tymczasem Strażnik Domowy przycięła laurowiśnię, która zdominowała "nasz osobisty ogródek" od strony głównej szasse.
Wybijają się w tym ogródku cztery małe dęby, ułamany jesion, kasztan, buk i grab.
Je przesadzę na podwórze podlaskie w listopadzie.

Widzę tam aleję z czereśni. Dużo tam widzę ale muszę dobrze przewidzieć miejsce. Jak już wspominałem, będzie mały sad. Będzie dąbrowa. Fąb Kacperka (wnuka) już zyskał blisko 1,5m i na przeprowadzkę ostatni dzwonek. Fąbek czerwony Marysi też ma się coraz lepiej.
Ukorzeniam teraz sezonowane przez zimę pędy laurowiśni. Za późno co prawda wyjąłem je z sypialni ale zobaczymy.

Rozmnożę też cisa, który nam ładnie w ogródku rośnie. Bardzo lubię cisa. Ja w ogóle lubię drzewa. Nie wiem, czy ja wcześniej drzewem nie byłem. Ja się wśród drzew dobrze czuję. O reszcie już wspominałem (brzóz kilka, czarne morwy itd.).

Tuba co rusz podsyla mi kosynierskie tematy. Tym razem Romka od byków (coś dla Fazika).
On też spec od klepania. To ek twierdzi, że teraz babki to do dupy są. Za miękkie, podobnie większość tanich ostrzy, będącymi tylko kawałkiem blachy, co kucia nie zaznała i procesów hartowania.

Jak remontowałem mieszkanie trzy lata, to miałem duży brulion "do remontu".
Pora wrócić do zagadnienia. Na wsi będę przekładał podłogę, wymieniał instalację elektryczną i kładł te, których nie ma.
Najpierw muszę wyrównać poziomy bytowe w mózgu, bo ten przypomina oczy Bolka. Rozbiegany, szumy tylko i bzyczenie....

A'propos siadania muchy i bzyczenia. Sezon w pełni.
https://www.facebook.com/share/v/15KYr2cQ7v/

El Czariusz 26.06.2025 10:01

Biesowisko
 
Należy przestać "leczyć" ludzi.
To ich najszybciej uleczy.
Mamy wyjątkową zdolność do samoleczenia.

Słomiany zapał.
Wszyscy mi to zarzucali. Wszyscy dorośli. Opinia docierała zewsząd. Zdolny ale leniwy, to pierwszy stopień oceny był. Finalnie - słomiany zapał.
Zasadniczo po rozwodzie rodziców zostałem sam jak palec. Z siostrą tłukłem się o byle co. Jako starsza nienawidziła mnie szczerze. Jeszcze na starej chacie (przed rozwodem) rzuciła we mnie pękiem noży z szuflady.
Nie nie. Nie, żeby postraszyć. Żeby przynajmniej okaleczyć. Tak okaleczyć, bym już nie mógł jej dokuczać.

Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Nie wiedziałem o tym przez całe dekady.
Dowiedziałem się o relacji starszej siostry z młodszym o 1,5 roku z bratem, dopiero kilka lat temu.
Kłócisz się z siostrą, robisz jej na złość wiedząc jednak, ze to prawo nękania, jest twoim prawem na wyłączność. Nie daj Boże z prawa chciałby skorzystać obcy. Wtedy z brzdąca zamieniasz się w tygrysa... Oczywiście w tygrysa lepiej niż w bociana np. Zdecydowanie lepiej to wygląda ale ty wtedy i tak nie myślisz takimi kategoriami. Myślisz kategoriami szybkiej obrony i ataku.

Kiedy zagrożenie zostaje zlikwidowane, wszystko wraca na stare tory.
Ten proces jest konieczny i się w pewnym momencie kończy. To taka wielopokoleniowa mądrość. Udało mi się jakoś przez to przejść i potem na długie lata zapadłem w letarg trwania.
A słomiany zapał...?
To cudowne zjawisko. Jeżeli jakieś dziecko zasługuje na to hasło, to znaczy, że cały czas szuka swojej, indywidualnej ścieżki. Dobry rodzić, w sensie obserwator, będzie słomianemu dorzucał słomy ile wlezie.

Wie o tym hodowca trzody. Systematycznie wymienia słomę w oborze, by tworzyć komfortowe warunki do wzrostu bydła:)
Oczywista trza wiedzieć, żeby to wiedzieć i żeby ten proces przebiegał "porządnie".
Ja wiedziałem tylko, że jestem słomianym zapałem. To była bardzo powierzchowna ocena. Nie wiele mająca wspólnego z rzeczywistością. Tym niemniej skoro moja siostra była wybitnie zdolna, to wszyscy uważali, że i ja taki jestem. Kiedy ona siedziała w książkach i nikt nie musiał jej zaganiać do tychże i w ogóle do nauki, to i ze mną będzie podobnie, skoro nie miałem praktycznie problemów z nauką.

Mogło być dużo lepiej, gdyby któremuś z rodziców chciało się mnie dopingować do większego zaangażowania w uczeniu się. W ogóle nie czułem takiej potrzeby, realizowałem się doskonale w słomianym zapale. Próbowałem wszystkiego, co przyciągało moją uwagę. A najbardziej moją uwagę absorbowały ćwiczenia fizyczne, wspierane wrodzoną dla każdego dziecka cechą - rywalizacji. Wewnętrzna siła motywacyjna, którą każdy z nas ma. W późniejszym procesie socjalizacji dziecka ta siła w idealnych warunkach przechodzi w potrzebę pomocy innym ale... nie o tym.

U mnie wszystko stało na głowie. Nikt się mną nie interesował, poza lejącą mnie od czasu do czasu siostrą. Moja kreatywność skupiała się zatem na tym, jak jej "oddać". Na szczęście słomiany zapał pchał mnie jeszcze w innym kierunku.
Jesteśmy najbardziej kreatywni wtedy, kiedy brakuje nam narzędzia do zabawy. Narzędzia o którym wiemy, że istnieje i by zabawa szła, musimy je po prostu zrobić/zdobyć. Nie miałeś łyżew, ślizgałeś się na butach. ktoś miał wytartą, kauczukową podeszwę i but sam jechał. Ty nie miałeś, więc albo rezygnowałeś albo czekałeś aż powstanie ze ślizgania czysty lód i wtedy już szło. Przecież wszyscy się ślizgali a ty co...?

Im bardziej stromo, tym różnice między butami się zacierały. Bo ten na kauczuku miał cykora a ty nie. Dopóki nie fiknąłeś potężnego orła. Więc brałeś sanki i na tym stromym zjeżdżałeś tak długo aż tafla lodu powstała. Od razu byłeś level wyżej.
Jak zajumałem siostrze białe, babskie figurówki wszyscy koledzy na dzielni się ze mnie śmieli. ja "zmotywowany" zjeżdżałem na tych figurówkach z góry, gdzie oni bal się zjechać na sankach.
Raj był, gdy siostra z nich wyrosła. na cienkiej tafli lodu wszyscy próbowaliśmy hokeja na butach. Zbijaliśmy sami kije. jak ktoś dostał prawdziwy, to był gość. Ale i tak ja tych wszystkich "frajerów na butach" objeżdżałem babskimi figurówkami jak leszczy.

Palant... palantem był ten, któren nie umiał grać w tę banalną grę. Polska, podwórkowa wersja nie polegała na odbijaniu piłki. Trza było podbić kijem najpierw odpowiednio wyprofilowanego (jak osełka do kosy) knypla i jak ten się unosił (w trudnym do przewidzenia kierunku), dopiero w niego f-cznie walnąć by poleciał za drużynę broniącą.
Wszystko uczyliśmy się od siebie na podwórku a zawsze było od kogo.

Dzisiaj wszyscy mają piłkę w domu i nikt nie gra. Za moich szczenięcych czasów była tylko jedna piłka na pół osiedla i wszyscy w nią młócili od rana do wieczora. Jedni lepiej, drudzy gorzej. Nawet gruby grał. Na bramce ale grał. Jak ktoś był gruby, z automatu się "negatywnie" wyróżniał.
Tak, wszyscy z niego kpili ale to od niego zależało, jak do tego podejdzie czy przetrwa tą nawałę i jeszcze się odszczeknie, czy podda. Ilu było wtedy takich grubasów?

Relacje się wykuwały na podwórku a nie w okienku smartfona. Skarżenie się na zły los, było oznaką słabości. Dzisiaj patriotycznym obowiązkiem.

Tak. To ja znalazłem (jako dziadek) więcej cierpliwości do nauki dzieci jazdy na rowerze. Dzisiaj ją mam. W stosunku do Juniora nie miałem a szkoda.
próbowałem wnuki wprowadzać na coraz wyższy level. To m.in. jazda "na stojaka". Nie udało mi się. Nie udało, bo nie pokazywałem tego na rowerze sam.
W przedszkolu Kacpra (połączonym ze szkołą podstawową do której uczęszcza Marysia) wprowadzono konkurs na "dojazd rowerem" do rzeczonego. oczywista pod kontrolą rodziców. nagle przed szkołą zaroiło się od kolarzy. Ja o tym nie wiem ale...

Któregoś listopadowego, późnego popołudnia zajeżdżam na chatę Juniora. Dzieci zachwycone niespodzianką wskakują na rowery, by pokazać, że one już "po ulicy same jeżdżą". Kacper krzyczy:
- Dziadek! Patrz, patrz!
No to patrzę a on próbuje jazdy na stojaka! Droga boczna, gruntowa, z koleinami i nagle FIK. Leci przez kierownicę, salto mortale ale... szybko dosiada brykę i dalej nadaje:
- Widziałeś, widziałeś?!
I on i ja wiedziałem, ze nie chodzi o przypadkowe salto mortale, tylko pedałowanie na stojąco.

jak się nauczył...? Podejrzał u starszych dzieci.
No i musiałem tak stać i patrzeć:) A on zawraca u sąsiada na kostce brukowej, wyjeżdża na prostą i chulaj dusza! Jestem szczęśliwy.
I tak raz zarazem. Tym czasem wyszła babcia i już...
- Jezu Kacper! Ty się zaraz wywrócisz!
No i babcia wykrakała. Widząc babcię, popisówa miała być juć na tip top i na pełnej pydzie wjechał do sąsiada. Nie wyrobił się na kostce i... zniknął w tujach!

Babcia przerażona a dziadek...?
Ciemno już było i babcia zagoniła Kacpra do domu. gdyby nie wyszła, była by jazda po ciemku na pydzie. Jeszcze wyższy level.
Dziecko w smartfonie, to czas stracony. W domu rodziców smartfon i tv istnieje tylko w ściśle określonych granicach i jest kilkunastominutową nagrodą. I to pod warunkiem, że "program" jest edukacyjny.
U nas podobnie ale daję ciut więcej czasu, bo ta chwila wytchnienia się przydaje wszystkim.
Maks pół godziny. No chyba, że oglądamy Krzyżaków albo Zorro (klasyk, oczywista nie w wersji animowanej).

Ja nie miałem takich rodziców, a bardzo chciałbym.
Stąd jestem niedorozwojem, jakim jestem. Fizycznie ostatni raz "męczyłem" towarzystwo na zakończenie Antypedaliady. Dwa wieczory, w których f-cznie zdałem sobie sprawę, że "ja nie umiem".
Tego się już nie da nadrobić.
Patrzę szerzej na ten step szeroki, który jeszcze przede mną i już za mną.

Nic lepiej nie odda mojego stanu, jak kultowy obraz z Nowowiejskim. Nie chodzi o zemstę... Scena, kiedy wsiada na koń i znika nam z oczu...
Jego małą ojczyznę Azja zamienił w zgliszcza. W powieści Sienkiewicza poniósł zasłużoną karę.
Moja małą ojczyzną są teraz babcie i wnuki. Widzę więcej niż Nowowiejski... Wszyscy widzieli. Czytali, oglądali... Pies to trącał.
Nic się nie zmieniło.



Wiem, że ciężko za mną podążać. Życie jest jak rzeka. Najpierw źródło, potem strumień. Co stanie na jej drodze to jedno, ale nieuchronnie płynie w dół.

Jeszcze tli się nadzieja...



Tymczasem zapylacze przygotowane do stratyfikacji.

https://i.ibb.co/zVxwB0vN/IMG-20250626-091715.jpg

https://i.ibb.co/Tx1WhSnk/IMG-20250626-093837.jpg

https://i.ibb.co/ybxL032/IMG-20250626-094059.jpg

https://i.ibb.co/6KQ7Kmf/IMG-20250626-094345.jpg

I do lodówki.

Emek 26.06.2025 10:04

A to lodówka proces przyspiesza czy jak?

matjas 26.06.2025 10:08

Też w sumie chciałem o to zapytać jak już pojawił się temat. Widziałem o kiełkowaniu nasion w lodówce…

Natomiast wczoraj mnie Muchozol rozjebał mocno i sobie w głowie powtarzałem ten tekst śmiejąc się sam do siebie. Dobrze mieć taką muszkę.

jestem mucha co z niejednego gówna chleb jadła

No nie mogę :)

El Czariusz 26.06.2025 10:38

Cytat:

Napisał Emek (Post 882444)
A to lodówka proces przyspiesza czy jak?

W naturze musi czereśnię zjeść ptak i potem kolokwialnie rzecz ujmując - wysrać. Potem taka oczyszczona pestka ląduje gdzieś w glebie i ma przed sobą długi proces dojrzewania. Kilkadziesiąt dni na pozbycie się skorupki, i uwalnia się nasienie. Przychodzi chłodny okres i teraz nasienie dojrzewa kolejne kilkadziesiąt dni. Wczesną wiosną wybija się z gleby malutka "sadzonka".

Postępując jak na zdjęciach ja ten proces przyspieszam. Uwolnione nasionko przez około m-ca "dojrzewa" w lodówce jak w naturalnych warunkach. To jest proces stratyfikacji.
Część nasion puści zalążek korzenia po 28 dniach na tyle, by można je już było przesadzić do małej doniczki. Pozostałe później lub w ogóle, jeżeli nie ruszą.
W doniczce po m-cu powinien pojawić się "krzaczek". co potem...? Jeszcze nie wiem. Wygląda na to, że z końcem lipca, początkiem sierpnia będę miał już gotowe sadzonki przynajmniej dwóch odmian.

W czerwcu przyszłego roku pojadę sobie do tego Arboretum czereśniowego, które "podrzucił" Dawid (nie daleko Mateusza). Objem się tam czereśniami i zachowam konkretne pestki do kontynuacji własnej, konkretnie opisanej hodowli.
Obecnego eksperymentu nie przekreślam, będą sadzonki miały swoje miejsce na wsi. Dopiero za kilka ładnych lat się okaże, co z tego wyrośnie;)
Ale tak sobie to zaplanuję, by wszystkie miały warunki do zapylenia, no chyba, że będzie też odmiana samopylna extra.

Pamiętam z dzieciństwa aleję czereśniową u babci, przy drodze gruntowej prowadzącej do wsi. Zawsze chciałem mieć własne czereśnie:) U babci w sadzie rosły wiśnie szklanki i papierówki. Śliwek nie pamiętam. Była grusza ale owoce niesmaczne.
Dzisiaj popularne stają się alejki czereśniowe, w tym z gatunków ozdobnych. Ja celuję w tradycyjny, trochę bezładny układ sadu ale z przemyślanymi (pod kątem plonowania) nasadzeniami.

matjas 26.06.2025 10:51

Wzmiankowane Wojsławice k. Niemczy są około 70km od mojej wsi ale z perspektywy trójmiejskiej to fakt - obok :) na tyle obok że po drodze na pewno :) tak więc zakołonotuj.

Emek 26.06.2025 10:53

Ja tam się nie znam ale stratyfikacja chyba dotyczy nasion w pestkach a Pan żeś się już ich pozbył. Większość procesów stratyfikacji dla nasion pestkowych nie zakłada wydłubywania nasion z łupin, przynajmniej się nie spotkałem.
https://www.encyklopedia.lasypolskie...ptasia-nasiona
Z innej beczki. Ma ktoś doświadczenie z sadzeniem i hodowlą bambusów mrozoodpornych?

El Czariusz 26.06.2025 11:03

Cytat:

Napisał matjas (Post 882446)
Też w sumie...
...wczoraj mnie Muchozol rozjebał mocno i sobie w głowie powtarzałem ten tekst śmiejąc się sam do siebie. Dobrze mieć taką muszkę.

jestem mucha co z niejednego gówna chleb jadła

No nie mogę :)

Obaj zapisaliście swój udział (ale nie razem) na kilku mocno kultowych Biesowiskach. Ty na jednym, nietypowym. Nazwanym: Biesowisko 3 i 1/3 - bo było "letnie".
Gdybym akcję ściągania Cymesa spod Komańczy opisał bez świadków, nikt by w to nie uwierzył.
Trzy eMki z koszami i Pastor na krowie...

Mucha zawsze przyjeżdżał na GS-ie, kiedy reszta motocyklowych pedałów w puszkach. Na pierwsze Biesowisko wiozłem w przyczepce mW -750 Konrada, która ciągnąłem akurat Jake`em - Białą HJ 60.
Pogoda w ciągu jednej nocy zmieniła się z normalnej jesieni na piękną zimę. Spadło wtedy pół metra śniegu, który towarzyszył nam już w Bieszczadach.
Zapięty napęd na cztery koła nas uratował ale strachu się najedliśmy, bo jechałem na 33-calowych emtekach...

Tego wieczora zjechała większość ludzi. Następnego dnia dojechał Karol ze Sławkiem w samuraju bez połowy podłogi ale za to z plandeką, zamarznięci na kość, wsunięci w... śpiwory.
Przyjechali następnego dnia, bo umówili się w Zielonej Górze o 12-stej. Tylko niedoprecyzowali sobie - której.
To oni spotkali na trasię tę powracającą, hardcorową wyprawę Brytyjczyków na wschód, której lider najdalej dotarł do Bydgoszczy.

Tak się chłopakom impreza spodobała, a zwłaszcza prezentacje, że postanowili z czystych pasjonatów dalekich podróży zorganizować własną, bardziej hardcorową od Brytyjczyków. Co to była za wyprawa niech świadczy fakt, że dwóch kamczackich Robertów nie wygrało prezentacji w 2009-tym.
A przecież to była (Iziego I Moviego) jedna z najbardziej kultowych, jakie przewinęły się (znaczy ich bohaterowie) przez to forum...

Tak, że ten...
Nie lubię dziadka! Jak mówi do mnie Kacper, kiedy mnie chwilowo nie lubi:)

matjas 26.06.2025 11:13

Ściąganie Cymesa spod Komańczy nie jest rzeczą którą zapamiętałem najmocniej... BO
Mam wciąż przed oczami jak najebany jak szpadel Cymes wyjechał naprawioną emką na wstecznym z garażu Krysi i dokonał nawrotu na pełnej, wspomaganej jeszcze tym spadkiem podjazdu bliskim 40* chyba i wyjebał się razem z zaprzęgiem przykrywając się wozem.
Przysięgam, że byłem pewien naonczas, że zostanę mimowolnym świadkiem czyjejś śmierci i trzeba będzie oglądać krew i mózg. O ile tam jeszcze był jakiś mózg :D Promile ochroniły go jednak jakimś cudem i nie dostał w łeb tym koszem ale Ema pokazała brzuch w całej okazałości. Cud. Tylko tak można to nazwać.

No i oczywiście pamiętam jeżdżenie z naleśnikiem po lesie legałnie - motocyklem. Podczas gdy wszyscy inni wieżli się w autach - niestety, nie kurzyło się :/



Co do bam-busów to na basenie w oleśnicy rosną bambusy w części zewnętrznej saunarium. Nie wygląda mi na to aby je ktoś 'hodował' - od lat mają się nieźle ale nie wiem jaki to typ/odmiana/gatunek. Jeśli Ci to ma w czymś pomóc to mogę kiedyś zrobić zdjęcie.

El Czariusz 26.06.2025 11:21

Cytat:

Napisał Emek (Post 882458)
Ja tam się nie znam ale stratyfikacja chyba dotyczy nasion w pestkach a Pan żeś się już ich pozbył. Większość procesów stratyfikacji dla nasion pestkowych nie zakłada wydłubywania nasion z łupin, przynajmniej się nie spotkałem.
https://www.encyklopedia.lasypolskie...ptasia-nasiona
Z innej beczki. Ma ktoś doświadczenie z sadzeniem i hodowlą bambusów mrozoodpornych?

No to moja więdza sięgnęła w procesie jej nabywania ciut dalej;)
Tak, stratyfikacja polega na "przerwaniu" długiego spoczynku nasion. Długiego czyli tego, o którym wspomniałem.

Obecnie przez stratyfikację rozumie się wszelkie sposoby czy zabiegi prowadzące do przerwania stanu spoczynku nasion, polegające na traktowaniu ich przez określony czas chłodem lub na przemian chłodem i ciepłem, przy odpowiedniej wilgotności i dostępie powietrza.


Moje nasiona strayfikację przechodzą jeszcze szybciej, bo ułatwiam/przyspieszam im proces "wybudzenia". Usuwając skorupkę z pestki dodatkowo.



P.S.
O bambusach to trza jedno pamiętać, że to gatunek mocno inwazyjny (chyba) i potrzebuje wody fchuj jak wierzby.
Mocno by się nad tematem pod tym kątem pochylił.

El Czariusz 26.06.2025 12:03

Cytat:

Napisał matjas (Post 882464)
...Mam wciąż przed oczami jak...

No i oczywiście pamiętam jeżdżenie z naleśnikiem po lesie legałnie - motocyklem. Podczas gdy wszyscy inni wieżli się w autach - niestety, nie kurzyło się :/
...

No i jakiego przewodnika zajebistego mieliśmy. Prawdziwą legendę LP. W bagażniku HJ-tki wiozłem wtedy Pastora.
A w ogóle na te Biesy umówiłem się z prezesem, ze pojedziemy w dwa auta tuż przez na UA. Na granicy w Krościenku dowiedziałem się, że Elwood nie ma aktualnych badań technicznych. Tak, że prezes pojechał na UA sam a ja wróciłem do Krysi. 7 dni mogliśmy spokojnie hulać legalnie po polasach.

Co do przypadków śmiertelnych, Biesowisko ocierało się o nie co rusz. W niedoszłe morderstwo zamieszany był cytowany to amiho Muszkin.
Najpierw, głęboko nad ranem szedł pod prąd, kiedy wracaliśmy z "orkiestrą" czyli duetem Romka i Arka Zawilińskiego po biesiadzie "na chatę" do Krysi.
Szedł pod prąd, bo szedł pod prąd. Strumieniem wzdłuż drogi, by się nie zgubić a wiadomym było, że strumień przepływa koło Krysi i tylko tam jest prąd, czyli światło na słupie.
Zatem Mucha szedł pod pod prąd, by dotrzeć do prądu, by zobaczyć światełko w tunelu. Kiedy zobaczył, stwierdził, że Arka zabije.

Potem okazało się, ze "zapije" (chyba) ale nikt pewności nie miał. Ani ja, ani Fazik ani Arek, ani Romek. Piliśmy więc wspólnie do bladego świtu, czekając na wyrok Muchy.
Tuż przed zgonem Arek wyznał nam, że:
...jak mnie powiadomił Bohdan (Bohdan zaliczał każdą dziurę swoimi autami. Zaliczał w taki sposób, że potem za cholerę nie mógł wyjechać i przez Bohdana zawsze się walił program), że jest potrzeba wystąpienia na Biesowisku - zlocie Podróżników i Ludzi Dziwnych, uśmieliśmy się wtedy z kumplami braci artystycznej, że wy to nie macie pojęcia, co znaczy pojęcie "Ludzi Dziwnych".
- No i co...? Dopytuje Fazik.
Myliliśmy się.

Przed państwem zespół: Na drodze. Śpiewa i gra mylący się (od czasu do czasu) artysta;)



Był tez nieżywy Joszka Fiszer, którego znaleźlismy leżącego bez ducha na drodze. Wrzucilismy go do bagażnika Elwooda w środku nocy i... zapomnieliśmy o nim.
Za to nad ranem przypomnieliśmy sobie, że jeszcze nikt nie robił wąwozu i pojechaliśmy go robić. W wąwozie przypomnieliśmy sobie o Joszcze ale zjeżdżając do Krysi, znowu o nim zapomnieliśmy... Z Joszką to długa historia. Długa na pewno. Ciągnęła się przez kilka... Biesów.
Nieżywy Joszka wrósł w tę imprezę korzeniami jak mało kto.

Była Grażyna z Bukowca.
To znaczy nie z Bukowca ale tam się odnalazła, błądząc po lasach w okolicy.
Wyszła na papierosa w szpilkach i się zgubiła. W listopadzie.
Zjeżdżałem wtedy na Biesowisko dopiero około 5-tej nad ranem z chaty. Dosłownie na moich plecach jechała policja, do samej Krysi... Dziwne miałem uczucie ale...
Z radiowozu wysiadła dziewczyna w stroju dziwnym, mówiąca, że jest z Biesowiska. Tak poznałem Grażynę.

Nie będę już niż przytaczał. oficjalnie Biesowisko zostało przekazane w jedyne słuszne ręce.
Wiem, że przyjdzie dzień, kiedy Fazik wybudzi się z bieżącego letargu i będzie działał w temacie. Ja mam inne sprawy na głowie i w głowie przede wszystkim. Przede wszystkim nie chcę nikogo zamordować.
Ja już jestem z innej bajki.
Im szybciej się wyalienuję, tym lepiej.

El Czariusz 26.06.2025 17:12

"Kilkadziesiąt opowieści (legend?) z puszczańskich wsi, kartoflisk i kombajnów zbożowych. Michał Chomiuk, niczym jeden z braci Grimm, wprowadza nas w świat legend i baśni, ale zaskakuje w nich takimi bohaterami jak policja, weterynarz czy lekarz.
W jego klechdach ktoś, zupełnie jak 100 lat temu, piecze chleb z krwią węża, ale zaraz potem dzwoni jakiś telefon i przychodzą sms...

Chomiuk opisuje świat wiejskich wierzeń, który już odszedł. Opisuje językiem surowym, wiernie, bo od środka, jednak mocno filtrując go własnym chomiukowym stylem. Opisuje świat wierzeń, guseł, zabobonów. Niesprawiedliwego postrzegania odmieńców i płci.
Świat magiczny, pogański, który tak chciał być chrześcijański (na jedno w sumie wychodzi). Ale też świat bóstw i bogów. O jakiego boga chodzi o Jahwe, Swarożyca, czy innego Zeusa, nie zawsze jest jasne.

Podobnie jak jasna nie jest tożsamość samego Michała Chomiuka - człowieka, który jako dziecko odmówił jedzenia zwierząt, a potem zdjął tysiące wnyków w lasach Lubelszczyzny i blokował polowania. Zatrzymywał harwestery w Puszczy Białowieskiej, łapał kłusowników w Lasach Janowskich, a kiedyś w krzakach nad rzeką Wieprz znalazł sarnę z pętlą na szyi i uratował ją, stosując sztuczne oddychanie.

Cóż można jeszcze powiedzieć o Chomiuku, który dzieli się oddechem z sarną? Jedna z jego sąsiadek twierdzi, że to zielarz, wiedźmin. Kiedy na przykład jedzie przez wieś na rowerze, to tak się ziemia trzęsie, że garnki lecą z pieca na ziemię, a szyby drżą w oknach.

MICHAŁ KSIĄŻEK, reporter i przyrodnik, autor m.in. Atlasu dziur i szczelin, Drogi 816, Jakuck...

El Czariusz 27.06.2025 09:12

Czereśnie
 
Mark Twain opisując swoją podróż po Europie, całkiem niemile wspomina Helwetię... W sensie zdegustowany był. Zdegustowany biedą i zachowaniem tubylców ale... z (przyjętą świadomie) manierą prostaczka za granicą;.
Przejeżdżając doliną Aare niemal w każdej wsi obdarte dzieci wciskały mu gałęzie, obfite w owoce czereśni licząc na zapłatę.

Kiedy Twain szurał po Europie, nasz Sienkiewicz smalił do redakcji Gazety Polskiej listy z podróży do Ameryki. Prawdziwy obraz dzikiego zachodu.
'...Pierwszego dnia przyjazdu, zamiast siąść w reading-roomie i zacząć pisać studia o obyczajach amerykańskich, jak to uczyniła pewna korespondentka do jednego z pism warszawskich, która od razu, przez cudowną prawdziwie intuicję obyczaje te zgłębić potrafiła, wyszedłem na miasto przypatrzeć się choćby przelotnie wszystkiemu.
Prawda, że w nocy nie doznałem tak silnych wrażeń, jak rzeczona korespondentka, której wystrzały rewolwerowe strzelających sobie we łby Amerykanów oka zmrużyć nie dały, nie tylko pierwszej, ale i następnych nocy jej pobytu w Stanach Zjednoczonych.

Co do mnie, spałem tak spokojnie, że mimo woli przychodzi mi wątpić, aby te ustawiczne nocne odgłosy, które słyszała korespondentka, miały istotnie tak tragiczne znaczenie; nie przesądzając jednak ostatecznie tej kwestii, od razu wyszedłem na Broadway i puściłem się na miasto..."

Żeromski...
Mato Bosko, jak ja się męczyłem z lekturami wszelakimi w szkole średniej... Przy Żeromskim umierałem, kiedy nahle...
W moje ręcy wpadł jego dziennik intymny. Zaczął go Stef pisać w wieku 18-stu lat.
Kolejne tomiki spisywał przez lat 10. Po tylu latach, dopiero teraz do mnie dociera, dlaczego ja nigdy nie byłem "obecny", tylko byłem "jestem".
Wtedy naturalnie...

Dziennik nie cieszył się popularnością czytelników, z racji specyficznej, nie zawsze zrozumiałej narracji...
"Urodziłem się dnia 14 października 1864 roku we wsi Strawczynie z rodziców Wincentego i Józefy z Katerlów. Rodzice moi dzierżawili wówczas wieś Strawczyn o kilkanaście wiorst od Kielc oddaloną. Wieś tę dzierżawili rodzice od czasu powstania, tj. do roku 1863 – mówię do roku 1863, gdyż od tego czasu ojciec zaczął szukać innej dzierżawy z powodu znacznych strat majątkowych, poniesionych w wspomnianych wyżej latach.

Po przemieszkaniu w Strawczynie około roku rodzice przenieśli się do wsi Wola Kopcowa, także w bliskości Kielc położonej. Po przebyciu tutaj lat trzech, straciwszy więcej jeszcze na nieintratnym tym majątku, przeniesiono się do wsi Krajno – a stąd w końcu do obecnie jeszcze zamieszkiwanych przez ojca – Ciekot..."

Ten - młodzieńczy Żeromski mnie wciągnął jak rosiczka muchę. Klapka zapadła na dekady. Podobnie jak młodpolskie trele, gdzie akcentowano "jestem".

Będąc już na studiach, wszedłem do księgarni. Był to czas, kiedy królowały dowcipy (na czasie) o milicjantach typu: wchodzi milicjant do księgarni a księgarz - co, pada?
Nie padało ale była to księgarnia. Dzisiaj nie ma tam księgarni. Jest biuro europosła Magdaleny Adamowicz. Jej brat zlecił mi w nim renowację marmuru. Pecunia non olet.
Księgarni nie ma, ale była. Gdyby koło tej księgarni była (powiedzmy) knajpa u Kocura (z praskiej starówki) i miałbym wybierać, najpierw wszedł bym do księgarni.

Bo ja do księgarni wchodzę jak do parku z bogatym drzewostanem (pisałem, że - chyba - w pierwszym wcieleniu byłem drzewem) lub do zwykłego lasu, bez względu na jego charakter. Kiedy ten ma wydzielona polankę spadającą klifem do rzeki...
Nomen omen książki powstają z celulozy, ta z drzewa choć kiedyś i z konopii. Pewnie dlatego tak lubię stare, zmęczone wydania. A gdy jeszcze jest biały kruk...

No więc ja wchodzę do księgarni, bo mi nie wypada nie wejść. Wchodzę w 100 lat po podróżach Twaina, 110 - Sienkiewicza, w duchu mając na uwadze, że Żeromski urodził się równo 200 lat przede mną. Wchodzę i pytam panią sprzedawczynię:
- Dzień dobry... Ma pani coś dobrego?
Nic dobrego.
- Nic dobrego? Szkoda.
Nie szkoda. Nic dobrego, to debiut młodzieńczy amerykańskiego pisarza. Warto. Nie więcej już nie napisał.
- Dlaczego?
Zaraz potem się utopił.

Kupiłem Nic dobrego.
Pamiętnik z czasów bytowania w collegu Duncana Wallace - przyszłego topielca.
Komuna miała się wtedy w PRL-u doskonale. Miałem już zajęcia z filozofii za sobą, nudne jak flaki z olejem. Nic z nich nie zapamiętałem. Gdyby pedał, co wykładał nam "filozofię" robił to jak (wtedy jeszcze) dr Popinigis (ale już) światowej sławy biochemik, to może dzisiaj nie walczył bym z kowitowym szaleństwem a wyszedł bym w końcu z roli: żyję więc jestem i byłbym obecny.
Nawiasem mówiąc, pierwszy wykład profesora Popinigisa był o... alkoholu. Profesor rozpoczął go (czasy komuny) słowami:
- Alkohol, z arabskiego algoul - ostatni pocieszyciel duszy.

Z wykładów pedała nie pamiętam nic. Nie wiedziałem, że jestem uwięziony w klatce egzystencjonalizmu. Klatką jest tu i teraz ale przenoszą cię ciągle z klatki do klatki, bo tu i teraz nie trwa wiecznie.
Bez analizy matematycznej nie da się teogo "tu/teraz" zdefiniować, bo gdy teraz piszę, co piszę, to nie jest to tu i teraz, bo było. Nawet jeśli ktoś opanuje metodę szybkiego czytania do perfekcji, to i tak będzie w kolejnym wagoniku, bo ten "aktualny tu i teraz" jest już odczepiony.

Marazm egzystencjonalny "Nic dobrego" w owym czasie utrwalałem powieściami Ericha, który właściwie powinien być czytany od tyłu. Żaden Remarque... Że niby Francuz? Nie, zwykły niemiecki Kramer. Z niemieckiego: kupiec. Łuk Triumfalny, Czas życia i czas śmierci, Trzej towarzysze, Czarny obelisk... Tak zryły mi beret, że pijąc prawdziwą (wtedy jeszcze) żytnią, doszukiwałem się w niej wyrafinowanego smaku i egzystencjonalnej głębi.
Wszystko przez tego beznadziejnego filozofa...

Epilog.
W 1970-tym odkryto dwa stare, niepublikowane jeszcze tomiki dziennika Stefa. Po upadku komuny opublikowano pełen zapis dziennika (wcześniej dodatkowo okaleczonego cenzurą).
Musze przeczytać ubogaconą i pełną wersję.

Obecnie próbuję się wyrwać z egzystencjonalnej pustki.
Towarzysz Muchotencjusz de Mucha wrócił... na chwile pojawił się Plaku, do mnie zwracają się Darek...
Zanim przestanę być obecny, zepnę się jeszcze dla Stopy i dokończę temat tego, co było dla mnie prawdziwym Biesowiskiem z wariacją podróży koleją syberyjską.

Dzisiaj rano uściskałem Strażnika Domowego.
Po przesileniu dziennym wejdzie w strefę wakacji.
A`propos... jaki to początek lata?
Środek lata mamy już za sobą. Każdy dzień będzie coraz krótszy a noce dłuższe. Przesilenie letnie jest środkiem lata!
A kto nie wierzy, że ziemia jest płaska niech spojrzy na płaskowyż Auyantepui czy Roraimę, po której do dzisiaj biegają dinozaury!

Mucha 27.06.2025 21:26

[QUOTE=El Czariusz;882461]Obaj zapisaliście swój udział (ale nie razem) na kilku mocno kultowych Biesowiskach. Ty na jednym, nietypowym. Nazwanym: Biesowisko 3 i 1/3 - bo było "letnie".

Jak nie obaj - jak obaj. Na moim drugim; zarezerwowałem sobie łózko w salonie kawalerów (to pod oknem); ale Ell kulturrrarnie mnie stamtąd wyprosił, bo miał kolegę, którego jeszcze wtedy lubił bardziej niż mnie... No to uj - przeżyłem - pewnie ten Gdański pasztet czy inny paprykarz żałuje do tej pory. Ja nie żałuję, bo spało mi się całkiem dobrze; w łóżku 2-u osobowym, dupa rano nie piekła... Podobno obok mnie był właśnie nasz Śledzik. Całe szczęście, bo to może właśnie dzięki zapachowi śledzia do niczego nie doszło. Uff...

Mucha 27.06.2025 21:49

[QUOTE=El Czariusz;882461]Obaj zapisaliście swój udział (ale nie razem) na kilku mocno kultowych Biesowiskach.
Mucha zawsze przyjeżdżał na GS-ie, kiedy reszta motocyklowych pedałów w puszkach.

Niestety nie zawsze. Byłem jako jedyny; na jesień; - nie pamiętam roku - mój motocykl też nie pamięta - gdzie na nierównym podjeździe u Krysi musieliście pomóc mi zsiąść z motocykla. Do tej pory nie spełniłem mojej obietnicy dania w RYJ tym, którzy jadąc puszką igrali z moją śmiercią na zaparpackich winklach (czy jak to nasz Futrzak nazywa..?)

Potem (innego roku) Śledzik przyjechał (też jako jedyny) na motocyklu lc 4 czy jakoś tak się to nazywało - pewnie myślał, że mi dorówna (...ale gdzie tam: brzęczało to, że okoliczne niedźwiedzie barykadowały swoje gawry... potem się spierdoliło (ale chciał nie chciał muszę przyznać, że Rybka szybko to naprawił) Na swoją obronę powiem tylko, że to był spalony bezpiecznik gdzieś pod jego dupą... Pewnie grał chojraka, że niby tak odważnie, szybko zapierdala po tych koleinach... a tak naprawdę, to za przeproszeniem:srał pod siebie, że aż bezpiecznik przepalił.
:D

Mucha 27.06.2025 22:26

No dobra wrócę do mojego pierwszego Bieso: było to nietypowo, bo jakoś w lutym. Miejsc już nie było. Ale po tekście Ella tak mi zależało, że nalegałem: Ell a może to, albo tamto, a może weźmiecie mnie chociaż do nagonki... i to Go rozjebało i pozwolił mi przyjechać.
Pogoda była piękna: w chuj śniegu i słońce. Gdzieś mamy z tego przepiękne zdjęcia.
To był PRZEZAJEBISTRZY czas! Nie było żadnych nieporozumień. Jak było trzeba - wszyscy rozumieliśmy się bez słów.
Na zewnątrz: Wilczyca polewała pyszny bimber i ze względu na jej urokliwy urok i dar przekonywania - nie mogłem się oprzeć... w związku z tym nad ranem, zamiast wywalić parę muszych jaj dla potomności - brnąc w sniegu po kolana wyjebałem ze łba w landrowera, który niefortunnie zaparkował na mojej drodze.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:58.

Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2025, Jelsoft Enterprises Ltd.