01.10.2018, 11:06 | #1 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 66
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Online: 1 dzień 21 godz 11 min 5 s
|
Gruzja historia prawdziwa - wrzesień 2018.
https://youtu.be/9Z3WHaSmfR0 <= tu je 8 minut filmu z wyjazdu, jak nie masz 20min na czytanie relacji
Z chłopakami brykamy po polach i błotach w miarę regularnie, lecz od dawna było wiadomo, że musimy wybrać się razem gdzieś dalej, bo ileż można rozkopywać własne poletko. Stery w ręce wziął Marek, od tej pory zwany Panem Kierownikiem i rok temu zaklepał bilety na samolot do Gruzji. Na miejscu zarezerwowaliśmy motocykle u Mirmila, 5 Yamah XT660R i Bawarską Perłę BMW GS 650 DAKAR (prawie). Perłą miał jechać Łukasz, bo na wyjazd zgłosił się ostatni i zabrakło dlań japonek..., ale mocno się to wszystko pokręciło. Dwa tygodnie przed wyjazdem, kiedy wylegiwałem się na bieszczadzkich połoninach, pijąc mleko prosto od kozy zadzwonił do mnie Mich z takim oto pytaniem? - Zgadnij co mam na sobie. - Latex? - zimno... - Przebrałeś się za księżniczkę Leię? - zimno jak w psiej budzie. - no nie wiem, gips może? - ano kurła gips właśnie! Mich nie konsultując się z nikim postanowił się wyglebić Hondą pod domem, jakby nie można jej normalnie na nóżce podstawić. Gips obejmował lewą rękę, odpowiedzialną za wciskanie sprzęgła, więc wyjazd motocyklem nie wchodził w grę. Zapadła szybka decyzja, że skoro bilety kupione to żal nie jechać, wynajmie się furaka na miejscu, a my zyskamy wóz wsparcia techniczno-medycznego. Niczym w Long Way Round... tylko ekipa przystojniejsza. Mimo początkowej lekkiej frustracji (bo w sumie chłop od roku czekał na wyjazd, w nocy przebierał się w ciuchy motocyklowe i przed lustrem paradował), w praktyce wyszło jednak całkiem nieźle. Miał nam kto flaszki wozić, a w razie czego i stoperan na czas podawał... Tak więc zwolniła się jedna Yamaszka.... z tym, że nie do końca, bo sprawa na miejscu się nieco pokomplikowała. Rok czasu szybko zleciał i zapakowaliśmy się z całym majdanem w samolot do Kutaisi. Lot trwał 3h z lekkim okładem, na miejscu czekał kierowca, który ochoczo zawiózł nasze podniecone dupska do Batumi. Te dwie godziny jazdy dobitnie nam uświadomiły, że to już nie jest Europa i na drodze rację ma ten, kto ma głośniejszy klakson. Ogrom kierowców jeździ bez zderzaków, jakby sugerując, że ewentualny dzwon nie będzie pierwszym i wrażenia większego na nikim to nie robi. Sporo aut pospawanych jest z 4 ćwiartek, i to, że kolorem nie pasują to pikuś, miałem wrażenie, że często nie pasują nawet modelem. Czepiam się, bo widać unijne normy zlasowały mi mózg i ciężko przestawić się na inne standardy. Ale wierzcie mi, że kiedy zobaczycie jak się dwa busy tyłem holują (tak tak, hak związany z hakiem, dupa do dupki) to coś się głowie buntuje. Tego z tyłu zarzucało jak na najlepszym kuligu i nie mam pojęcia jakim cudem nie skończył w rowie na pierwszym winklu. A jazda przez rondo to już rolercoster pełną gębą. Ale nic to, dojechaliśmy do Batumi- chyba najbardziej znanego kurortu w Gruzji. Miejsce faktycznie bardzo ciekawe i urokliwe. Morze Czarne we wrześniu ma temperaturę, której Bałtyk nigdy nie osiąga. Wzdłuż promenady rosną palmy, pięknie podświetlane nocą. Mnogość hoteli i ich finezyjne kształty przyciągają turystów jak magnes. Jednocześnie jest stosunkowo tanio. Szybko rzuca się w oczy spory kontrast jeśli chodzi o standard życia mieszkańców, a tym co przygotowane jest dla turystów. Wystarczy przejść się główną ulicą, by zobaczyć dramatyczną różnicę pomiędzy standardem poradzieckich bloków, a szklanymi ścianami hoteli. Za cenę dwóch nocy w hotelu wielu musi przeżyć tu cały miesiąc. Kawalerka w wieżowcu na dwunastym piętrze kosztuje tyle co garaż w Warszawie. Ale do czasu zapewne, miejsce jest coraz chętniej odwiedzane, słyszałem, że na wiosnę ruszają bezpośrednie loty z Gdańska do Kutaisi. Wkrótce i ceny wzrosną. Zostawiliśmy bambetle w bardzo przyjemnym pokoju budynku położonego przy rondzie Marii i Lecha Kaczyńskich i poszliśmy na grilla do hostelu obok. To Mariusz z Mirmilem wynajmują tu motocykle, dziś nawet ich nie oglądamy bo już ciemno. Pijemy i jemy bratając się z mieszkańcami hostelu. Niezły tygiel jest tutaj - niemcy, białorusinki, rosjanie, polacy - gadamy we wszystkich językach jednocześnie, a po północy pakujemy się do morza. Woda jest tak ciepła, że siedzimy w niej dobrą godzinę i do łóżek trafiamy koło 2 nad ranem. Z racji nocnej integracji poranek zastaje nas lekko wczorajszych, ale nic to, bo motocykle też wymagają ostatnich szlifów. Wymienimy dwie opony po to, by przekonać się, że po powrocie z wulkanizacji strzeliły uszczelniacze w jednej ladze. Mieliśmy wszyscy pojechać na XTekach, ale do gry wróciła Bawarska Perła. Łukasz nie chciał na perłę wsiadać, bo za wysokie progi. Pan Kierownik Marek nie miał z tym problemu i to ostatecznie on ruszył bejcą. Spakowaliśmy się i wystartowaliśmy koło 14 dopiero. Ledwie ujechaliśmy 10 km, kiedy w XTku Marcina padła kompletnie elektryka. Nie zraziwszy się tym kompletnie poprosiliśmy Mariusza, by podjechał do nas na XTeku z rozwaloną lagą. Przy skrzyżowaniu zrobiliśmy szybki pit stop i po kolejnej godzinie cisnęliśmy dalej z podmienionymi lagami. Straciliśmy już większość dnia lecz mimo początkowej irytacji szybko udzielił się nam powszechnie panujący tu luz. Inna rzecz, że w ciągu następnych kilku dni mieliśmy się przekonać, że te motocykle przeszły już nie jeden armagedon i mimo pourywanych lusterek, migaczy i pogiętych klamek, bez zająknięcia cisną dalej. Maszyny o twardości kowadła, chyba nic lepszego na ten teren nie wymyślono. Do tego Mariusz bardzo nam pomagał w ogarnięciu tego wszystkiego, i koniec końców pierwszy dzień dostaliśmy za free. Generalnie wszystko na plus. Tymczasem Mich wypożyczył w Kutaisi terenową furę, która okazała się być hybrydowym Luxusem klasy SUV, wedle zapewnień producenta nadającym się do lekkiego offroadu. Szybko ustaliliśmy, że dopóki woda nie wlewa się przez szyberdach to trasę można uznać za lekki off właśnie. Mich wielokrotnie to udowadniał przez najbliższe dni. Ze względu na nasz opóźniony start stwierdziliśmy, że nie ma co na siłę jechać w kolumnie i Mich pojechał zwiedzać ziemię Gruzińską, kiedy my byliśmy jeszcze na etapie wymiany opon. Traf chciał, że spotkaliśmy się dopiero dnia trzeciego, kiedy to luxus miał już 1500km nabite i przejechał cały kraj dwa razy, a my zrobiliśmy dopiero 300km i dojechaliśmy do Mesti w Swanetii, czyli w Kaukaz wysoki... ale po kolei. Wymieniliśmy lagi i cisnęliśmy do zmroku. Udało się zrobić jakieś 140km. W międzyczasie dowiedziałem się, że nie mam już kierunków - choć jeszcze rano miałem, straciłem też klakson i światło stopu. Kiedy padła elektryka u Marcina przełożyliśmy akumulatory w ramach testu i chyba to mi zaszkodziło... ale w sumie na co komu te wszystkie światełka. W miejscowości Zugdidi znaleźliśmy niedrogi gesthause (18 Lari na głowę), zostawiliśmy w nim bambetle i poszliśmy na miasto. Towarzyszył nam Andrzej, na oko sześć i pół krzyżyka, zna stanowczo za dużo języków, ciekawostek dotyczących kraju i ludzi. Na bank szpion jakiś. Idziemy więc na piwo. Za cel obraliśmy najbardziej obskurny lokal w mieście, gdzie zajęty był tylko jeden stolik. Na pierwszy rzut oka impreza tu już dogorywała, postanowiliśmy się więc wycofać, lecz ktoś już usłyszał nasz śpiewny polski dialekt i na ucieczkę było za późno. Polaki!!!! Dawajcie do nas. Dogorywająca libacja nagle ożyła. Wciśnięto nam w ręce niedopite kieliszki wina, jakieś pajdy chleba i ruszyły toasty.... morze toastów. Wina ciągle przybywało i wypiliśmy tyle razy za zdrowie Kaczyńskiego, że na bank chodzi już żywy po tej bazylice w Krakowie. Z drugiej strony z powodu wykrzykiwanych złorzeczeń Putin powinien się był w wielkiego członka zamienić, względnie w psa. Nigdy też nie wycałowało mnie tylu mężczyzn. Po pewnym czasie czujność gospodarzy nieco spadła i udało nam się cichaczem wycofać, dobrze bo w tym tempie szybko zbliżaliśmy się do odcinki. W drodze do gesthausu kupiliśmy jeszcze jakieś wino i wypiliśmy je z gospodarzami. Właściciel domu okazał się być komisarzem policji i dużo nam opowiadał o Gruzińskiej rzeczywistości. Policję tego dnia poznaliśmy już wcześniej -raz Mich się pod jakiś zakaz wpakował, a drugi raz dmuchaliśmy balony w trakcie rutynowej kontroli. Z mojej perspektywy średnio ona była rutynowa. Motocykle tu są mega rzadkie i przejazd takiego taboru przez każdą miejscowość budzi sporą sensację, ciężko więc żeby się Policja nami nie zainteresowała. Z drugiej jednak strony, wszystkie kontrole przebiegały bardzo mile i profesjonalnie, żaden mandat nie został wystawiony w ciągu całego wyjazdu. Kolejny dzień znów ruszamy z lekkim opóźnieniem. Rano wybraliśmy się na miejscowy rynek, wpiliśmy czarną "americanę" w lokalnej kawiarni, kupiliśmy ciepłe pieczywo i trochu owoców. Z Szymonem skusiliśmy się na tutejszy jogurt- ponoć najlepszy na świecie. Jeszcze nie wsiedliśmy na moto, a Szymek już żałował tych obcych kultur bakterii, ja zjadłem tylko pół i chyba uratowało mnie to przed wewnętrzną rewolucją. Pierwsze kilometry odbiliśmy od obranej trasy i pojechaliśmy obejrzeć najdłuższy most z drewna w miejscowości Anaklia (zareklamowany poprzedniej nocy przez szpiona Andrzeja). Z samej jazdy nie wiele pamiętam poza tym, że wpuściłem pszczołę pod koszulkę i jak już użarła to średnio mogłem skupić się na widokach. Sama miejscowość wygląda na wypoczynkową, ale że już połowa września, to nie było w niej nikogo chętnego do wypoczynku. W zasadzie w ogóle nikogo nie było. Pustki jak w postapokaliptycznym filmie. Most faktycznie stoi, ale nie żeby jakiś wyczesany. Most jak most, tyle że drewniany. Posiedzieliśmy tam ze dwa kwadranse licząc, że jakiś sklep otworzą, ale nic z tego. W międzyczasie wyjąłem pszczołę z pod koszulki, a Szymon zaklinał swe jelita żeby go nie opuszczały. Pojechaliśmy dalej. Bardzo szybko zaczęliśmy się wspinać pod górę, łykając serpentynę za serpentyną, tunel za tunelem i most za mostem. Momentalnie pochłonęły nas piękne widoki, niezmierzone przestrzenie i monumentalne góry. Niby Kaukaz nie zmienił się jakoś szczególnie przez ostatnie lata. Jednak jest to inne miejsce niż to, które mam w pamięci z przed dekady. Wówczas byłem jednak po Rosyjskiej stronie i głównie pamiętam olbrzymie skały pod same niebo i panoramę Elbrusa. Po Gruzińskiej stronie jest zdecydowanie bardziej zielono. Olbrzymia tama gromadzi turkusową wodę i z perspektywy motocykla wygląda to wręcz bajecznie. Po całym dniu podniecania się panorami i wypstrykaniu tysiąca fot dojechaliśmy do Mesti. Największej miejscowości w okolicy. Klimat tu trochę taki jakby cofnąć się do Zakopanego kilka dekad temu. Znów znajdujemy miły hostel i uderzamy na miasto. Widać, że nocne życie tętni w pełni. Zjeżdżają się tu miłośnicy gór z całego świata - bo to świetny punkt wypadowy na mega treking - w koło otaczają nas góry o wysokości powyżej trzech tysięcy metrów, a na horyzoncie ośnieżonymi szczytami odcina się kilka pięciotysięczników. Znajdujemy świetną restaurację Leja i jakimś cudem zdobywamy wolny stolik. Na jedzenie czekamy długo bo ludzi tu full, ale w międzyczasie zespół przygrywa jakieś ludowe przyśpiewki, na stół wjechało lokalne wino w dzbanku i czas przyjemnie nam upływa na roztrząsaniu dzisiejszych widoków. Kiedy dostajemy jedzenie jesteśmy w siódmym niebie. Gruzińskia kuchnia jest rewelacyjna. Potrawy podają prosto z pieca, w rozgrzanych misach z bulgoczącym jeszcze sosem. Pierogi Chinkali z mięskiem i rosołem wszyscy chyba znają, ale są też rewelacyjne pełne mięsiwa zupy, zapiekane z czosnkiem ziemniory, placki kachapuri - tradycyjne z serem lub z mięsem na ostro czy nawet z jajkiem. Bardzo popularne są też szaszłyki i wierzcie mi na słowo, że to co innego niż u nas. Wszystko przygotowane na świeżo z dużą dawką warzyw, kolendry i czosnku. Nam te smaki bardzo odpowiadały i chętnie do nich powrócimy. Na koniec wieczerzy, cztery dzbany wina później, dostaliśmy rachunek za 5 osób na 100 lari. Każdy zjadł dwa dania i wypił pół litra wina a rachunek to niespełna 30zł za osobę! Do tego muzyka i tańce na żywo - jak tu nie zakochać się w Gruzji? Noc jednak przyniosła spore zmiany. Gdzieś koło 4 nad ranem Łukasza opętał sam Szatan i kazał mu wyrzygać cały układ pokarmowy. Dźwięki jakie przy tym wydawał przywoływały demony z siódmego kręgu piekieł. Był nawet taki moment, że chciałem wstać i spytać co się dzieje.... ale zasnąłem. Obudziłem się koło 8 i kibel był ciągle zajęty.... za to Szymon ozdrowiał. O ile jedzenie jest pyszne, to flora bakteryjna jednak nieco odmienna i każdy znosi to po swojemu. Łukasz wychodził z kibla tylko na krótkie chwile i galopem wracał walcząc o życie. Wyglądał jak zwłoki w trzecim tygodniu rozkładu. Strach było patrzeć, poszliśmy więc na śniadanie. W między czasie dzwonię do Micha. W Mesti był przed wczoraj i pocisnął dalej. Wieczorem jak z nim gadałem był w Tibilisi ze 300 km stąd. Umówiliśmy się że dziś będziemy się łapać po drodze. - Mich gdzie jesteś? - Na stacji benzynowej - będę u was za kwadrans? - Jak kurła za kwadrans jak wieczorem byłeś w Tibilisi na drugim końcu kraju? - No wiesz noc długa, kimnąłem o 3 nad ranem chwilę i już parkuję pod hostelem. - Zuch chłopak - wpadaj na śniadanie! Łukasz nie nadawał się do jazdy. W sumie nie nadawał się nawet do leżenia. Nafaszerowaliśmy go elektrolitami i specyfikami mającymi na celu powstrzymanie flaków przed eksplozją. Mich przywiózł ze sobą piguły, które specnaz stosował do tamowania górskich strumieni - powinny ogarnąć sprawę do wieczora. Umówiliśmy się, że łapiemy się jutro na trasie. W zależności ile zdążymy odjechać dogoni nas offem lub asfaltem. Komunikację mieliśmy tylko poprzez internet. Na lotnisku załadowaliśmy Gruzińskie karty SIM po 10GB za 15 Lari i na cały wyjazd spokojnie starczyło. Tyle, że w wielu miejscach w górach nie ma zasięgu, więc komunikacja możliwa była głównie wieczorami, gdy zjeżdżaliśmy na nocleg. Co do noclegów - z założenia spaliśmy u ludzi. Nie braliśmy namiotów, ze względu na niedrogie noclegi, można przy okazji dobrze zjeść i zintegrować się z mieszkańcami. Plan w realizacji nie nastręczał większych problemów, bo niemal w każdej wiosce na trasie znajdował się jakiś hostel lub gesthause. Strategia sprawdzała się świetnie, zwłaszcza, że zwykle można było zanabyć też domowe wino, z którego Gruzja słynie. Raz tylko trafiliśmy na niemrawego Pana, ale o tym później. Dziś już kolejny raz próbujemy ruszyć wcześniej, by nadgonić stracony pierwszy dzień... i po raz kolejny ruszamy przed południem dopiero. Zaczynamy od drogi do Ushghuli - ponoć najwyżej położonej miejscowości w Europie. Wioska leży na 2200m n.p.m. i prowadzi do niej mega epicka droga. Z Mestii to ok 50 km z czego połowa już wybetonowana - a za rok czy dwa wybetonują pewnie całość. Ta druga część była czystym offowym rajem. Częściowo wycięta w skale, ze stromym zboczem nad burzliwą górska rzeką, później zamieniła się w szybki szuterek, miejscami podlany błotem. Na motocyklach bawiliśmy się przednio - Mich w swoim luxusie miał nieco gorzej, ale dał sobie radę świetnie. Przy pierwszym przekraczaniu brodu (szumne słowo, lekki strumyczek płynął po betonie), Marcin nieco za ostro przyhamował jadąc zbyt blisko tyłka Pana Kierownika Marka. Momentalnie go podcięło i zaliczył z 7 metrów szlifu po betonie. Jechałem bezpośrednio za nim, nie zdążyłem jeszcze nóżki rozłożyć by postawić motocykl a Marcin już podniósł moto na koła. Na szczęście poza zgiętym handbarem i dźwignią zmiany biegów oraz gigantycznym sinikiem na całe udo - nic więcej się nie stało. Po pięciu minutach jechaliśmy dalej. Trasa była przepiękna i zleciała nam nad wyraz szybko, już po chwili zza horyzontu wyłoniły się malownicze wieże Ushghuli. Szymuś parkując w centrum wioski wywinął orła na stromym zjeździe, w tym samym miejscu luxus zawisł na trzech kołach. Tym razem należało wymienić już klamkę na nową. Myśleliśmy, że jazda była ekstremalna, ale to było dopiero preludium. Samo Usghuli leży w bardzo malowniczej dolinie. Słynie z niezwykłych wież obronnych, datowanych już na XII wiek. Dawniej służyły do obrony nie tylko przed wrogiem zewnętrznym, ale również przed wendetą sąsiednich rodów. Gospodarze często spędzali w nich grube miesiące. Na dolnej kondygnacji trzymając żywy inwentarz, a wyżej resztę dobytku. Wystarczyło wciągnąć na górę drabinę by odizolować się od zagrożeń zewnętrznych. Teraz te wieże są wizytówką regionu wpisaną do światowego dziedzictwa Unesco. Zjedliśmy tu na spokojnie obiad w towarzystwie wszechobecnych bezpańskich psów i ruszyliśmy dalej. Obraliśmy drogę, która dla większości turystów w autach i busach jest niedostępna. Przez kolejne trzy godziny zrobiliśmy zaledwie 36 km. Nie jest to może imponująca średnia, ale zarówno teren jak i same widoki złożyły się na najpiękniejszy odcinek offowy jakim do tej pory jechałem. Były szutry pomiędzy ogromnymi szczytami, jechaliśmy przez błota i kamienie, był nawet odcinek korytem strumienia. Mało zdjęć mamy z tego odcinka, bo było zbyt pięknie i intensywnie żeby stawać. Coś niecoś zarejestrowała kamera na kasku Jedynie w tyle głowy zastawiałem się, jak Michu da radę przejechać luxusem. Momentami kałuże miały spokojnie z pół metra głębokości i wielkie kamloty w koło jednocześnie było tak wąsko, że nie szło znaleźć żadnej rozsądnej drogi. Na całej trasie minęły nas zaledwie 3 terenówki, co daje średnio jeden pojazd na godzinę. Kiedy dojechaliśmy do wioski położonej na skraju cywilizacji pierwsze pytanie z naszych ust padło o jakiś traktor czy ciągnik. Okazało się, że niepotrzebnie bo Mich dojechał godzinę później. Przywitaliśmy go burzą oklasków na stojąco. Luxus nabył sporo nowych rys na lakierze, ale każdy właściciel z pewnością z dumą podchodzi do takich pamiątek. Wiadomo rycerz bez blizn to dupa nie rycerz. Mimo że było jeszcze widno postanowiliśmy zostać tu na nocleg. We wiosce był hostel, nad którym powiewała polska flaga, właścicielka miała urodziny. Był więc i torcik i wino. Łukasz napisał, że po południu przestał wydalać i próbował nawet podjechać kawałek motocyklem, ale kręciło mu się jeszcze w głowie, więc dobrze, że odpuścił. W nocy rozszalała się widowiskowa burza, ale zdążyliśmy się umyć nim odcięli prąd i ciepłą wodę. To był naprawdę piękny dzień. Kolejny ranek był raczej rześki, lecz słońce zapowiadało ładny dzień. Planowaliśmy wyjazd z Wysokiego Kaukazu, przejazd przez niziny, wizytę w Kutaisi do jazd do tzw małego Kaukazu. Łukasz wstał jeszcze przed nami i dojechał do Ushguhli zanim zjedliśmy śniadanie. Myśleliśmy, że zdecyduje się na jazdę asfaltem - na swobodnie spotkalibyśmy się w Kutaisi, ale musiałby odpuścić najciekawszy kawałek trasy. Zdecydował się gonić nas offem. Umówiliśmy się, że jeżeli nie da znaku w ciągu czterech godzin, że dojechał to mamy wysyłać odsiecz. Wyruszyliśmy niespiesznie dając Łukaszowi możliwość podgonienia. Koło południa stanęliśmy na drugie śniadanie w miejscu, gdzie dumnie powiewała kolejna Polska flaga. Łukasz napisał, że przejechał najcięższy kawałek i jest w miejscu gdzie nocowaliśmy. Do południa odwalił całą naszą wczorajszą drogę.... zuch chłopak. Lecimy dalej. Szybko minęliśmy Kutaisii, bo jeżdżenie po miastach nie jest naszą ulubioną rozrywką. W planie mamy zdobycie przepięknej przełęczy Zakari. Położona na wysokości 2180m n.p.m. oferuje ponoć przepiękne widoki. My po kilku zajebiaszczych kilometrach podjazdu zapakowaliśmy się w chmurę i ledwie widzieliśmy światła pozycyjne poprzednika. Temperatura z dwudziestu pięciu stopni spadła do 12 i zaczął siąpić deszczc W międzyczasie Łukasz skończył swoją przygodę motocyklową w Gruzji. Wyjeżdżając z zakrętu wpadł na walczące ze sobą psy. Większość psów, jakie spotkaliśmy było bardzo przyjaznych, wybiedzonych i gotowych oddać duszę za chwilę głaskania i coś na ząb. Lecz spotykaliśmy też 50 kilogramowe kafary, które z agresją rzucały się na koła motocykli. Nie wierzyłem, że gotowe są rzucać się również pod koła... ale jak się okazuje byłem w błędzie. Strategia na piesy jest raczej prosta, zwierzu kiedy widzi moto obiera sobie kurs i celuje w środek. Zwykle wystarczy zwolnic, dać piesowi czas by dobiegł w pobliże motocykla i w ostatniej chwili odkręcić energicznie gaz, moto przyspiesza gwałtownie i pies trafia w pustkę za motocyklem. Łukasz jednak miał więcej pecha, psy początkowo bardziej były zainteresowane walką ze sobą i w ostatniej chwili zmieniły zamiary. Wypadł też na nie z zakrętu i nie miał dość czasu by zareagować. Może gdyby nie choroba i całodzienna gonitwa nie był by taki zmęczony. Teraz jednak już było na wszystko za późno. Z prędkością ok 50 km/h zapakował się centralnie psu pod żebra. Motocykl położył się na lewą stronę, całym ciężarem przygniatając kolano, stopa załapała asfalt i momentalnie ją wyprostowało mimo sztywnego buta enduro. W całej tej sytuacji Łukasz wybronił się głównie ortezami, które przyjęły większą siłę udeżenia - gdyby nie one kolano byłoby w opłakanym stanie. Skręcona kostka i zbity nadgarstek blokowały jednak ruchy i wywoływały ból na tyle intensywny, że dalsza jazda nie miała sensu. Pies zwiał z podkulonym ogonem... choć po takim uderzeniu jego przyszłość maluje się raczej w ciemnych barwach. Łukasz niesiony jeszcze adrenaliną postanowił odprowadzić moto do Batumi, co też uczynił, choć zajęło to dramatyczną ilość czasu. Zapewne gdyby poczekał do dnia następnego i ochłonął po adrenalinowym strzale, to na moto nie dał by rady wsiąść. Kolejne dni przeleżał w hostelu starając się nie ruszać. Spotkaliśmy się ponownie dopiero w dzień odlotu, choć kontakt mieliśmy stały i z niepokojem czekaliśmy na wieści po wizycie w szpitalu. Ale o tym dalej. Po tej wiadomości zjechaliśmy niepyszni z przełęczy i minąwszy jakieś zabytkowe łaźnie znaleźliśmy nocleg w starej willi. Willa choć ciekawa, była zarządzana przez Niemrawego. Koleś skasował nas jak za wystawny hotel, oferując w zamian naprawdę niewiele. Było to trzecie miejsce, w którym szukaliśmy tego wieczoru noclegu i nie chciało nam się już więcej zawracać gitary. Niemrawy, poinformował nas, że ciepła woda jest tylko czterdzieści minut, surowo zabrania się spożywania alkoholu w pokojach po czym zażądał dokumentów do skserowania celem zabezpieczenia się na wypadek gdybyśmy ten alkohol jednak chcieli niecnie spożyć. Nie żebyśmy się jakoś oburzali, ale do tej pory nikt z gospodarzy nie wykazał się takim podejściem. W kompletnych ciemnościach udaliśmy się na poszukiwanie sklepu. Pod lokalnym marketem stało kilka krzesełek, postanowiliśmy na kolacje zjeść kabanosy i czipsy po czym zapiliśmy je piwem i wróciliśmy do Niemrawego. Po powrocie, Niemrawy dostał od Kierownika Marka piwo i od razu je wypił - od tej pory spożywanie alkoholu na obiekcie stało się możliwe, choć klimat wcale nie zelżał. Siedzieliśmy w salonie ze dwie godziny gadając o zawiłościach losu i psich pomiotach. Gospodarz cały ten czas siedział z nami i nie odezwał się słowem. Okazało się, że już dawno chciał pójść spać, ale pilnował łyżeczki - którą Mich pożyczył i nieopacznie zapomniał oddać. W końcu nie wytrzymał upomniał się o łyżeczkę i poszedł spać. To tyle o Panu Niemrawym. Rano już nie zamulamy i bez śniadania jedziemy dalej. Na posiłek jedziemy do Akhaltsike, a droga dostarcza fantastycznych wrażeń. Asfalt jest świeży i wije się milionem winkli. Moje kostki nie wyrabiają w złożeniu i tracę chwilami przyczepność, ale Pan Kierownik Marek na nowych gumach w zakrętach trze butami. Koło południa znajdujemy przesympatyczną restaurację pod zamkiem Rabatti. Jadło kompletnie nas tam rozbraja, obsługa przesympatyczna daje nam Polską flagę do podpisania i oferuje nocleg. Plan na dziś jest jeszcze by objechać jezioro Tabatskuri znajdujące się powyżej 2000m n.p.m więc planujemy wrócić tu na noc. Ponieważ mamy pół dnia opóźnienia i obiad zjedliśmy tam, gdzie planowaliśmy zjeść poprzednią kolację - postanawiamy cisnąć na minimalnych przerwach i wrócić tu na nocne zwiedzanie zamku Rabatti. Ruszamy i Mały Kaukaz nas kompletnie zaskakuje. Najpierw strome podjazdy serwują dużo zabawy i bajeczne widoki. Marcina XT regularnie się przegrzewa od pewnego czasu, ale na tych podjazdach to już przegina pałę. Przepłukaliśmy oblepioną pyłem chłodnicę i problem jakby odpuszcza. Kilkukrotnie na wysokich przełęczach wjeżdżamy w chmurę i znów robi się zimno, na szczęście nie pada, a chłód pomaga chyba XTekowi. Zresztą los wymyślił inne okazje do schłodzenia silnika. Wypadając z jednego zakrętu w środku chmury trafiamy na posterunek policji! Zwykła drewniana buda na wysokości 2200m n.p.m. Policjanci momentalnie włączają kamery, które każdy z nich nosi na klacie. Każdy ma przewieszony przez ramię karabin i poupychane w kamizelce taktycznej zapasowe magazynki. Nie wiem co się dzieje na tych przełęczach, ale sprawa wygląda poważnie. Pierwszy cisnął Marcin, bo nie zwalniał by zachować optymalne chłodzenie. Ja z Panem Kierownikiem byliśmy tuż zanim. Policjant pyta skąd my, dokąd, czyje motocykle, ilu nas itp. Mówimy,że z turyści z Polski czterech motocyklistów i wóz wsparcia. A gdzie czwarty (Szymon zatrzymał się na fot trzaskanie)? A to pizda jest i nie umie jeździć. Policjant tak się ubawił z tego podsumowania, że dalsza kontrola przebiegła już w miłej atmosferze. Osobną kontrolę przeszedł Micha,ł bo jak się okazało Luxus potrzebował dodatkowego paszportu czy innego papiera. Zeszło nam z pół godziny na tym posterunku, ponoć widoki przepyszne w koło, ale znów byliśmy w chmurze. Pytamy czemu sam Pan Major siedzi na takiej wysokości i ludzi trzepie. Okazuje się, że to droga o strategicznym znaczeniu dla regionu No to faktycznie nie w kij dmuchał. Lecimy dalej. Wyjechaliśmy z chmury i widoki faktycznie pyszne. Zrobiliśmy może z 10 km i znowu posterunek pośrodku niczego. No Panie tak to my tego straconego czasu nie nadrobimy. Znów kontrola, karabiny, kamery, dokumenty. Ponownie było wesoło no, ale to już godzina do tyłu. Robimy kolejnych kilka kilometrów, trafiamy ponownie w chmurę i w najwyższym miejscu, nie zgadniecie - znowu kontrola. Wszyscy mili i wyrozumiali ale nas już powoli bierze irytacja. Policjanci dzwonią do siebie wymieniają informacje, że faktycznie ci same ludzie, na tych samych motocyklach, wszyscy kiwają głowami, ale kolejnych 40 minut nie nasze... na bank się nie wyrobimy do zamku Rabatti na noc. Ponownie ruszamy dalej i zaczyna się magia. Gdyby mi ktoś wcześniej powiedział, że tak wygląda mały Kaukaz to już dawno przestałbym marzyć o Mongolii. Przewyższenia ciut mniejsze niż dni poprzednich, ale za to przestrzenie nie do ogarnięcia wzrokiem. W każdą stronę po horyzont ciągnęły się wzgórza i doliny, w krystalicznie czystym powietrzu wyraźnie było widać każdy szczegół. Dziko biegające konie, polujące sokoły, olbrzymie stada krów czy owiec- z dalekiej perspektywy wyglądały jak wijące się robaczki. Widziałem, że wszystkich nas to urzekło w podobny sposób. Spełnienie marzeń każdego nomada. I mimo miliona cykniętych zdjęć - polecam obejrzenie filmu, bo pojedyncze kadry nie oddają ogromu tego miejsca. Pocisnęliśmy dalej do najwyżej położonego jeziora w okolicy. Tu widok był równie miażdżący, niemożliwością jest by w tak niewielkim kraju wcisnąć tyle piękna. Łapiemy trochę szybkich szutrów i pod wieczór trafiamy do miejscowości Vardzi. Wiemy, że jest tu coś ciekawego do zobaczenia, ale nie wiemy co. Jedziemy gigantycznym kanionem i nie możemy nacieszyć się widokami. Na noc zatrzymujemy się u właścicielki miejscowego sklepu spożywczego. Jest to obszerny dom, zbudowany i wyposażony wedle najlepszych Gruzińskich standardów. W dobrej cenie otrzymujemy również wyśmienitą kolację, dwa dzbany wina i sycące śniadanie. Szkoda nam trochę rozczarować miłą Panią, której obiecaliśmy że wrócimy na nocleg. Postanawiamy więc zawitać tam jutro w porze obiadowej i zobaczyć w końcu zamek Rabatti. Kolejnego dnia wstajemy wypoczęci i z przyjemnością wciągamy śniadanie, jakie przygotowała gospodyni. Trochę humor psuje fakt, że dziś już ostatni dzień na motocyklach i to w całości asfaltem, do zobaczenia nam został tylko zamek w Rabatti. Inna rzecz, że przez cały tydzień goniliśmy program wycieczki, jaki nam Mirmil rozpisał i jakoś ciągle się to nie udawało. Dziś plan był prosty - zjemy coś znowu w Rabatti i jedziemy oddać motocykle do Batumi, będzie więc czas podgonić brakujące kilometry...generalnie nuda i emeryckie kulanie. Nie wszystko jednak poszło zgodnie z planem:P Ledwie zaczęliśmy się pakować, Marcin odkrył, że ma połamaną ramę w motocyklu. Cały tył wisiał w powietrzu i trzymał się tylko na plastikach. Spoko zero problemu. Wrzuciliśmy całe bagaże do Luxusa, a Pan Kierownik Marek pospinał zadupek taśmą żeby od motocykla nie odpadł. Pojechaliśmy do Vardzi tym samym majestatycznym kanionem co dnia poprzedniego. Okazało się, że punkt ten mieliśmy zaznaczony ze względu na wydrążone w kanionie skalne miasto, w którym niegdyś żyło blisko 60 tyś ludzi. Głównie wojsko z tego co kojarzę. Na chwilę obecną trzęsienia ziemi przetrwała tylko 1/5 całości - która mimo wszystko robi ogromne wrażenie. Ponieważ czas nas gonił postanowiliśmy ruszać dalej. Po przeciwnej ścianie kanionu pięła się szutrówka na samą górę. Nie mieliśmy jej w planie, ale byliśmy pewni, że musi prowadzić do jakiegoś zamku czy innej spektakularnej budowli na szczycie. I mimo, że szczyt był kilkaset metrów wyżej, trzeba było pokonać 7km wijącą się, niczym tasiemiec w jelicie grubym, szutrową drogą. Widoki były genialne mimo, że na szczycie nie znaleźliśmy nic prócz małego kościółka. Mieliśmy wracać tą samą drogą do asfaltu, ale już u góry zrozumieliśmy, że jesteśmy na majestatycznym płaskowyżu i mamy okazję pośmigać po szybkich szutrach nadrabiając jedynie jakieś 20 km. A, że na resztę dnia szykował się sam asfalt, to postanowiliśmy z tej okazji skorzystać i zabić szykującą się nudę. Michał ruszając przypieprzył w głaz wielkości małej lodówki. Kiedy parkował idea była jeszcze taka, że będziemy tu zawracać, więc zaparkował pod samym głazem z myślą o wrzuceniu wstecznego. Pół godziny później koncepcja się zmieniła i pojechał do przodu nie widząc już kamyka. Znaczy próbował, bo Luxus tylko westchnął i się wyłączył wymagając twardego resetu. Nie był to pierwszy reset w tym modelu. Od pierwszego dnia hybryda co jakiś czas zapalała choinkę na desce rozdzielczej i bez odpięcia na kilka minut akumulatora nie chciała jechać. Mich już był przyzwyczajony do tego typu fochów maszyny. Zrestartował ją szybko, odpadnięte nadkole wrzuciliśmy do bagażnika i pocięliśmy płaskowyżem. Szutry pozwalały odwinąć manetkę do oporu i jak ktoś miał jaja i trochu umiejętności mógł polecieć grubo ponad setką i złapać nawet elementy lotne. Ja mam małe kochones i jeszcze mniejsze umiejętności, więc cisnąłem maks do stówy. Marcin przestał cisnąć, bo co chwilę dostawał kanapą w plecy. System taśm co prawda trzymał ramę jako tako w kupie, ale kanapa już jej się trzymać nie chciała. Zrobiliśmy szybki postój żeby naprawić ten defekt srebrną taśmą i chłopaki pocisnęli dalej. Ja już nie pocisnąłem, bo moto przestało reagować na jakiekolwiek boćce. Po zdjęciu kanapy szybko okazało się, że mam odkręconą jedną klemę od akumulatora. Musiała na wertepach się odkręcić od wibracji. W międzyczasie dogonił mnie Michał - bo Luxus znowu wywalił mu choinkę na desce. Ja więc dokręcam klemy, on swoje odkręca.... Chłopaki tak dobrze bawili się na szutrach, że doganiamy ich dopiero po 7 km. Ciśniemy dalej i w końcu łapiemy asfalt. Znowu mega serpentyny wąwozem wzdłuż koryta rzeki. Niby jedziemy po twardym, ale banan na twarzy pierwsza klasa. Koło południa dojeżdżamy do zaprzyjaźnionej restauracji pod zamkiem w Rabatti. Pani bez problemu wybacza naszą wczorajsza absencję. Pan Kierownik Marek wyraża chęć zanabycia suwenirów przed jutrzejszym wylotem. W jednej chwili podjeżdża po niego mama właścicielki lokalu czarno bejcą szótkooo w cabrio i na piskach wiezie Pana Kierownika z Marcinem na lokalny stragan. W tym czasie z Michem lecimy na zamek obczaić o co tyle z nim zamieszania, a Szymon pilnuje gratów i czeka na zamówione jedzenie. Cała akcja trwa może z kwadrans. Nam zamek podobał się bardzo, nie to co Malbork, ale dalej robi wrażenie. Marek z Marcinem wypadli jakoś blado z tego beemwu, i twierdzą, że babcia gandzia jest szalona. Dostajemy przepyszne żarło i gospodyni już leci do nas z darmowymi szotami na posmakowanie. Nie wiem z czego ta wóda była, ale chyba z brzoskwini. Dostajemy jeszcze butelkę koniaczku na wieczór również w gratisie. Postanowiliśmy dla zdrowotności zakupić jeszcze po dwie flaszki tych lokalnych specyfików co by zabrać je do kraju. Przy stoliku obok siada kolejna wycieczka rodaków. Miejsce jest przesympatyczne - nie dziwota, że zjeżdżają tu turyści masowo. Mimo rewelacyjnej atmosfery trzeba cisnąć dalej, bo wieczór coraz bliżej, a tu jeszcze blisko 200km do zrobienia. Niby wszystko po asfalcie, ale asfalty tu zdradliwe. I faktycznie przejechaliśmy w spokoju może godzinę i asfalt urwał się na kolejnych 50 km. Skończyła się też dobra pogoda, która rozpieszczała nas przez ostatni tydzień. Babramy się w śliskim błocie kolejnych klika godzin. Dramatu nie ma bo kostka robi robotę, ale spotykamy chłopaka na trampku i uniwersalnych oponach - wygląda jakby po roztopionym maśle jechał. Mocno daje nam w kość też lokalny styl jazdy. Im bliżej Batumi tym natężenie ruchu większe. Nawierzchnia dramatyczna, masa ślepych zakrętów, a lokalsi bez chwili zawahania wyprzedzają wciskając klakson i często spychając nas na bok, kiedy nie mają już gdzie uciekać. Zwykle po takim manewrze machają do nas z pozdrawianiami i oddalają się wesoło w swoim kierunku. Zero agresji - taki styl jazdy po prostu. Przerw już nie robimy żadnych i ciśniemy do zmroku. Jeszcze rano Mich umył auto co by offrodowo zdobyte rysy zdażyły się naturalnie przykurzyć.... a tu znów jest cały oblepiony błotem. Myśmy Mariuszowi również obiecali oddać motki czyste - jedziemy więc na myjnię (Gruzja myjniami stoi - na każdym rogu każdej wiochy są co najmniej dwie... jakby to dźwignia napędowa gospodarki była). Właściciel myjki bierze od nas po 10 Lari i spuszcza się nad motocyklami bardzo. Tak bardzo że aż zacząłem się bać. Myjka ma takie ciśnienie, że śmiało może robić za piaskarkę, naklejki zdziera z motocykli aż miło. Nie chcę nawet myśleć co robi z oringami w łańcuchu czy łożyskami w kołach. Odbieramy motory czyste jak nigdy i odwozimy je do hostelu. Części wysypujemy Mariuszowi na ręce, no wiesz to odpadło, to pękło, a to się złamało. Sorry stary. No co wy chłopaki nie ma sprawy, powiedzcie jak się trasa podobała! Ha i jak tu nie kochać Gruzji? Łukasz już zawinięty w bety, napisał tylko, że w szpitalu gipsu nie założyli, ponieważ prześwietlenie się nie należało bo na oko widać, że to zwykłe skręcenie. Nic to idziemy z chłopakami na piwo do lokalnej knajpy. Do morza już nie wchodzimy bo cały dzień pada. Kto nie dał nura pierwszego dnia ten zmarnował okazję. Po piwku rozpracowujemy jeszcze w pokoju podarowany koniaczek domowej roboty. Koniaczek ten cały następny dzień męczy mnie okrutnie... ale lepiej w samolocie niż na motocyklu. Rano taksówka zabiera nas na lotnisko. Michał miał auto gdzieś odstawić, ale że nikt nie odbiera od niego telefonu zostawiamy Luxusa na lotnisku. Z samego rana poszczepiałem nadkole trytytkami i wyglądało lepiej niż nowe. Mich miał jakieś ubezpieczenie, nie musiał przez to płacić żadnej kaucji, więc i nikt też o nic się już więcej nie upominał (chyba, że ma już wilczy bilet do Gruzji, ale jeszcze o tym nie wie) Bardzo wyluzowany ten Gruziński naród, będziemy za tym tęsknić w unormowanej do granic Uni Europejskiej. Trzeba czasem pojechać na wschód, by poczuć, że jesteśmy jednak z zachodu. Na lotnisku rozmieniamy resztki Lari i bez problemów odlatujemy do pięknej Warszawy. Kilka słów podsumowania: Podczas sześciu dni na moto przejechaliśmy tylko 1200 km, nie daje to imponujących średnich, ale były to mega intensywne dni. Jasne, że da się przejechać więcej, ale nie warto tak grzać, kiedy w koło jest tyle piękna do podziwiania, że aż żal żeby uciekło. Motki paliły poniżej 5 l na setkę to i na stacjach płaciliśmy co najwyżej 30 zł przy każdym tankowaniu. Warto pamiętać, że Gruzini są mega mili i Polaków kochają... ale też bez przesady. Z roku na rok coraz więcej z nich czerpie zyski z turystyki. Nie oczekujmy, więc że przenocują i na karmią nas za darmo, a na noc wrzucą do łóżka swoją córę i żonę by nad ranem na rozstanie dorzucić po 100 dolców. To, że nam się tak udało, to wcale nie jest reguła! Na drogach należy być czujnym jak ninja, bo czasem na środku zakrętu śpi krowa, czasem jest pół metrowa wyrwa w asfalcie, niekiedy pięcio metrowa, a bywa że i pięćdziesięcio kilometrowa. Krowa zawsze idzie na Ciebie prosto więc łatwo ją wyminąć, konie pierzchają przestraszone, psy ładują się pod koła, a spłoszona świnia może odwalić absolutnie cokolwiek. Kraj jest przepiękny, pełen kontrastów i dobrych ludzi. Z pewnością tu wrócimy bo została nam cała wschodnia część do zobaczenia w tym Tushetia, jest to też dobry punkt wypadowy do Armenii. Z pewnością zrobimy to na motocyklach! Chłopaki stanęli na wysokości zadania, nikt nie wymiękł i wszyscy trzymali klasę nie ważne czy to błoto czy kał zalewał oczy. Dzięki wam za to serdeczne
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal http://ciaho.blogspot.com Ostatnio edytowane przez Ciaho : 13.10.2020 o 15:40 Powód: dopisanie daty do tytułu |
01.10.2018, 11:38 | #2 |
Gratuluję i zazdraszczam
|
|
01.10.2018, 11:40 | #3 |
Gość
Posty: n/a
Online: 0
|
Oj pysznie ! Co za sezon na opowieści !
|
01.10.2018, 12:07 | #4 |
Zarejestrowany: Dec 2017
Miasto: Krosno, Bukowiec
Posty: 69
Motocykl: XT660Z Tenere
Online: 4 dni 21 godz 19 min 13 s
|
super relacja, aż o kawie zapomniałem
__________________
..przed siebie.. |
01.10.2018, 12:58 | #5 |
Zarejestrowany: Apr 2017
Miasto: Gorzów Wlkp
Posty: 191
Online: 2 tygodni 6 dni 13 godz 11 min 45 s
|
Dzięki, fajnie się czytało. Możesz napisać jakie są koszta wynajmu motocykli na miejscu?
|
01.10.2018, 14:48 | #6 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 66
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Online: 1 dzień 21 godz 11 min 5 s
|
Cieszę się, że relacja wchodzi dobrze, bo rozpisałem się bardziej niż przy magisterce.
Koszty wyjazdu tak w przybliżeniu: 1000 za bilet z Wawy do Kutaisi kupowany rok wcześńiej - miesiąc przed wyjazdem kosztował już 1800. Na wiosnę ma być dostępne nowe połączenie z Gdańska. Motocykle to ok 1500 zł ale trzeba się z Mirmilem porozumieć w tej materii. Szykuje zmianę sprzętów na nowsze więc i cena pewnie się zmieni. Na miejscu ceny są niskie, paliwko po 3 zł, nocleg 30-70 zł zależy gdzie czy z wyżywieniem i ile wina wypijecie. Cały wyjazd zamknęliśmy w okolicach 3500.
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal http://ciaho.blogspot.com |
01.10.2018, 16:46 | #7 |
Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdańsk
Posty: 355
Motocykl: RD07a
Przebieg: 44500
Online: 1 tydzień 4 dni 9 min 0
|
Tak mi się podobało, że w 2019 też jadę do Gruzji. Kilka dni temu kupiłem bilet za 730. Ciaho, powoli mam plan na 2020.
|
01.10.2018, 19:49 | #8 |
Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 66
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Online: 1 dzień 21 godz 11 min 5 s
|
Nie wiem co Ci chodzi po głowie ale ja już się cieszę:P na wszelkie pomysły jestem otwarty, a za Elbrusa wiadomo kciuki mocno zaciśnięte - szykuje się mega przygoda. Póki co na przyszły sezon plamuję tylko ten krótki wypad do Szwecji asfaltami, choć może mi co szczeli do łba w któryś z długich zimowych wieczorów co to się niebawem szykują.
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal http://ciaho.blogspot.com |
05.10.2018, 08:07 | #9 |
Gruzja jest i moim celem więc śledzę tematy na bieżąco.Ale na pewno chcę to zrobić moją Afryką choć będzie drożej i tyle.Na razie badam rynek co do transportu motocykli,nie mam tyle czasu żeby lecieć na kołach w obie strony.Fajnie się czytało-też zazdraszczam-pozdrawiam.
|
|
05.10.2018, 09:30 | #10 |
Zarejestrowany: Jun 2017
Miasto: SLU
Posty: 80
Motocykl: XT+WR
Online: 2 tygodni 2 dni 11 godz 35 min 37 s
|
dzięki takim relacjom chce się tam być - już i teraz... ale mam zamiar tam być dopiero za niecały rok w podobnej opcji jak przedmówca.
ps. montujemy ekipę wyjazdowo-lawetową/wysyłkową? |
Tags |
batumi , gruzja , ushguli , xt660r , yamaha |
|
|
Podobne wątki | ||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
Gruzja 2019 wrzesień | Darek CRF | Umawianie i propozycje wyjazdów | 60 | 11.03.2019 18:47 |
Libuchora wrzesień 2018 | henry | Umawianie i propozycje wyjazdów | 0 | 07.09.2018 21:46 |
Gruzja 15 wrzesien 2017 | Mirmil | Umawianie i propozycje wyjazdów | 0 | 04.09.2017 00:24 |
Gruzja- Wschodnia Turcja- Europa 5-15 wrzesien. | Mirmil | Umawianie i propozycje wyjazdów | 9 | 24.08.2015 11:47 |