Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28.04.2014, 22:43   #9
mygosia
 
mygosia's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Podlasie
Posty: 2,665
Motocykl: nie mam AT jeszcze
mygosia jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 tygodni 6 dni 20 godz 57 min 22 s
Domyślnie

Na razie jeszcze więcej pisania, niż zdjęć, ale już jutro będzie odwrotnie

Czyli nadchodzi piątek.

Rano z małym plecaczkiem wsiadam w pociąg na naszym zadupiu. W Katowicach przejmuje mnie Rumpel
Pedzimy do Pyrzowic.


Tam szybka odprawa i... dzwoni telefon. To chłopaki, którzy mieli lecieć z Warszawy o 14.00. O 7.20 dostali smsy, że lot odwołany i mogą lecieć z Wawy tym o 23.00. Szybko wsiedli w auto i popędzili do Katowic. Wolę nie myśleć w jakim tempie się pakowali i jak szybko jechali, ale o 12.00 nasz samolot startuje z kompletem uczestników

Nasza grupka nie jest duża - ja, Jacek i Paweł [DRZ400], Wiesiek [KTM 690] i Wojtek [KTM 1190]. Chłopaki zagłębiają się w nudne szczegóły techniczne swoich motocykli.

Lot mało komfortowy - czułam non stop wahania ciśnienia, mój błędnik reagował kiepsko, jakieś turbulencje... W Barcelonie wysiadam zniesmaczona.

Leciemy "na miasto", tam posiłek w knajpce przy La Rambla - ja zajadam się pysznymi pieczonymi ziemniaczkami pod "chmurką" czosnkową - genialne! Inni jedzą jakieś stwory morskie




Później spacerkiem nad morze…














W drodze powrotnej zahaczamy o kawiarnię.




I już pędzimy na lotnisko - które wydaje mi się wyjątkowo ciche i spokojne. Ludzie giną w wielkiej przestrzeni, która wytłumia rozmowy i dźwięki.
Czas zwalnia.
Mam uczucie, że jestem w innej rzeczywistości, otoczona warstwą waty, która wygłusza wszelkie bodźce.
Jest dziwnie.







Wylatujemy już po ciemku. Lot przebiega łagodniej, stabilniej, delikatniej - może dlatego, że kapitanem jest kobieta?
Ale i tak dostaję lekkiego załamania nerwowego, gdy okazuje się, że z powodu różnic czasu [-2h] lecimy godzinę dłużej, nimi się wydawało
Czas umilam sobie wyglądaniem przez okno - co jakiś czas z czarnej otchłani wyłaniają się światełka miasteczek - wyglądają jak skupiska babiego lata z perełkami rosy podświetlonej o wchodzie słońca…
Urokliwe bardzo.


W końcu lądujemy w Afryce.







Czeka na nas Kajman, który zabiera mnie na pokład K-wozu, a faceci jadą taksówką. Ze zmęczenia niewiele rejestruję z trasy i z rozpakowywania się.

Dobranoc!


__________________________________________________ ______________________________

Poranek rześki.
Nawet bardzo.
Dobrze, że miałam swojego Pajaka, który mnie dogrzewał nocami.


Kemping z duża ilością zieleni i miejsc do leżakowania.






zimnym wigwamie



Mężczyni spali w ciepłym domku




Odpalamy sprzęty - DRka wyjątkowo długo marudzi. Biedaczka chyba wynudziła się jak mops w towarzystwie czyściutkich i odpicowanych motocykli… No tak… nie ma kumpla Trampka i kumpeli DRakuli… Protestuje głośno i jękliwie.
Nooo… dalej… obiecuję, że będziemy się dobrze bawić!
Wytaplamy się w błotku i pokryjemy pyłem…
Dalej!

Odpaliła po kilku minutach i to był koniec jej fochów w czasie wyazdu

Również 690 nie chce odpalić - prąd wyszedł. Doładowanie pomaga

Po przedłużającym się rozruchu i pakowaniu w końcu wyruszamy. Słońce już wysoko. Jedźmy!

Pierwsze zderzenie z ruchem drogowym - no kurde - podoba mi się!
Wszyscy poruszają się płynnie. Zazwyczaj przewidywalnie [jeśli przewidujesz, że ktoś się wciśnie przed Ciebie, albo z boku, to zapewne masz rację ]. Wyprzedzanie z lewej, z prawej - jak komu wygodnie. Zero agresji!
Kciuk na klakson i rura do przodu!




Kilkadziesiąt kilometrów pokonujemy asfaltem - ja i DRka jedziemy strasznie kwadratowo. Nie wiem, czy to wina nowych kostek, ciśnienia w oponach, czy może cos źle skręciłam w zawieszeniu A może to dlatego, że ostatnią dłuższą jazde miałam pół roku wczesniej? Jedzie mi się koszmarnie. Co chwila tracę równowagę, nie umiem wchodzić w zakręty, wyrzuca mnie gdzieś na bok. Masakra.


W końcu wjeżdżamy w góry i kończy się asfalt…

Eee - no co Wy chłopaki, tutaj? Tą kozią ścieżką?






Całe szczęście żartowali

Pniemy się coraz wyżej i wyżej. W końcu pierwszy postój…







Droga wygląda mniej więcej tak:







jest to zaschnięta glina, a miejscami jedynie lekko przeschnięta i wtedy śliska jak fiks.
Co rusz dziękuję Bogu, że mam kostki i że nie padało ostatnio.
Gdyby nie to trasa byłaby dla mnie ekstremalnie trudna.
A to to jest “tylko” wymagająca

Jadę sobie powolutku, co rusz zwalniając w śliskich koleinach. Mówię chłopakom, że nie muszą czekać, ale oni śmigają szybciutko, a potem robią przerwę. Staram się jak mogę, ale i tak jestem sporo wolniejsza od nich.
Nic to!

Stresuje mnie też, że po jednej stronie drogi jest przepaść. Szczególnie na zakrętach mam pietra





W końcu znów kawałek asfaltu.
Jadę przedostatnia, chłopaki znikają mi z oczu i przez jakieś pół godziny jadę samiutka…
Samiutka?
Chwila, a gdzie Wojtek, który był za mną?
Aaaa - pewnie gdzieś źle skręciłam i się zgubiłam. Spoko - jak mi się znudzi, to mam przecież mapę, mogę odpalić Garmina. Teraz chcę po prostu jechać przed siebie.

W końcu widzę chłopaków. Czyli jednak sie nie zgubiłam. Ale gdzie Wojtek…
I wtedy dowiaduję się, że Wojtek nie ma ani śladu, ani mapy. Kurde - jakbym wiedziała, to bym bardziej na niego uważała :/
Jakoś go lokalizujemy telefonicznie. Przekazuję mu instrukcje jak ma sie kierować wg słońca i że spotkamy się za jakąś godzinę przy jeziorkach.





Dojeżdżamy do jeziorek.




Chłopaki na DRZetach postanawiają jeszcze “machnąć” pętelkę dużą offową. Po chwili nadjeżdża Kajmanowóz i Kajman przejmuje nawigowanie Wojtkiem - kieruje go prosto do Demnate asfaltem. A my z Wieśkiem postanawiamy pojechać na mniejszą pętelkę offową.


Ech.
Cóż mówić.
Początek jest boski. Piękny, równy, drobny szuterek… Widoki pyszne.










Ale z czasem pojawiają się znajome na wpół wyschnięte, śliskie gliniaste koleiny - najczęściej na ciasnych zakrętach. DRka jakoś dziwnie się zachowuje - po prostu wali się do wewnętrznej. Spinam się. Zaczynam tracić równowagę... Prędkość spada. Słońce chyli się ku zachodowi, a do asfaltu mamy jeszcze spory kawałek.

Widoki nadal cudne







Staram się zachowywać spokój, nawet gdy przychodzi mi zawrócić na stromym gliniastym zboczu w środku wioski… na oczach kilkunastu mieszkańców...
...albo gdy dojeżdżamy do końca drogi - a raczej kamienistej ścieżynki, w której woda wyrzeźbiła miniwąwozik.
No to dupa.
Ale że jak to? Zawrócić? I zrobić jeszcze raz te parędziesiąt km, tym razem po ciemku?


Jak zawsze w sytuacjach kryzysowych włącza mi się tryb awaryjny i umysł się wyostrza. Analizuję mapę, spoglądam na Garmina - do asflatu mamy jakieś 500m w poziomie i 200 w pionie. Zaraz, zaraz. Przed chwilą mijalismy jakiegoś busa. SKADŚ musiał przyjechać. Tam chyba było rozwilenie.
Wycofujemy się i stromą, kamienistą ściezką podążamy w górę.
Jeszcze kilka minut…

Jeeee!
Asfalt

No to jeszcze 50km i będziemy w domu
Zmierzcha.
Po ciemku pokonujemy serpentyny w dół. Na jednej z nich KTM staje. Benzyna wyszła… Całe szczęście moja krowa dojna ma jeszcze spory zapas - przelewamy trzy litry i kulamy się dalej.


Dojeżdżamy do Demnate, gdzie czeka na nas cały komitet powitalny - martwili się… Okazało się, że chłopaki na DRzetach też pojechali najkrótszą drogą, po asfalcie i od dawna są na miejscu. A ja się zastanawiałam czy im starczy paliwa i na którą dotrą.


Hm.
Jestem podbudowana, bo okazuje się, że leszcz przejechał tego dnia najwięcej offu


Idziemy “na miasto” coś zjeść. Do posiłku dostajemy pyyyszną miętową herbatę. Słodką jak fiks. Czyli pierwsze spotkanie z berber whisky - mniam!
po powrocie “na bazę” mamy jeszcze siłę siedzieć i gadać.

Nie jest źle!


Ostatnio edytowane przez mygosia : 29.04.2014 o 08:29
mygosia jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem