Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19.01.2014, 20:51   #10
bathory
 
bathory's Avatar


Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
bathory jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
Domyślnie

Tego dnia wstajemy niezwykle wcześnie. W zasadzie wstajemy w nocy, gdzieś tak przed 4. Mamy około godziny aby dotrzeć w umówione miejsce. Tylko czemu tak wcześnie? Poprzedniego dnia w międzyczasie załatwiliśmy sobie rozrywkę na dzisiejszy poranek. Po szybkich targach ze 120 euro zeszliśmy do 100 i dostaliśmy polecenie stawienia się w miejscu targów o 5 rano. Także jedziemy ciemnymi drogami Kapadocji, mijając urokliwe uliczki Goreme. Po drodze mijamy sporo terenowych samochodów z przyczepami na których znajdują się spore ładunki. Jesteśmy na miejscu w samą porę. Parkujemy maszyny, zabieramy sprzęt foto/wideo i wsiadamy do busa. Po drodze kierowca z kilku hoteli zabiera jeszcze inne ranne ptaszki i jakieś może pół godziny po godzinie piątej docieramy na spory plac (swoją drogę wczoraj tędy przejeżdżaliśmy). Zostajemy zaproszeni na mały poczęstunek i kawę i poproszeni o czekanie na wezwanie. Na rozległym ciemnym placu powoli zaczyna się coś dziać. Nasz przewodnik wreszcie zwołuje naszą grupę i przemieszczamy się ku naszej dzisiejszej rozrywce. Z mroków wyłaniają się potężne kosze z uwiązanymi do nich czaszami. Zaczynają pracować agregaty i robi się dosyć głośno. Tureccy pracownicy jak krzątają się jak mrówki.





Powoli dokoła nas jak grzyby po deszczu zaczynają rosnąć ogromne kształty. W końcu unoszą się nad przywiązanymi do ziemi koszami, potężne czasze balonów. Wchodzimy do środka. Do wielkiego kosza mieści się ponad 20 osób i pilot. Spora część z nich to błyskający na około fleszami Japończycy. Szczęśliwie udaje mi się zająć miejsce z brzegu, także nie będę musiał martwić się o szybki i łatwy dostęp do kadrów A kiedy wszyscy już weszli zrobiło się naprawdę ciasno, w zasadzie ciężko się ruszyć. Przed startem nasz pilot przedstawia się nam i udziela krótkiego instruktażu.



Dokoła nas powoli zaczynają startować inne balony. W końcu przychodzi nasza kolej.Liny odwiązane, pilot jeszcze dodaje do pieca i bardzo łagodnie, płynnie odrywamy się od ziemi. Już po kilkunastu sekundach, kiedy milkną naziemne odgłosy robi się naprawdę cicho. I aż słychać to westchnienie, wszystkich niemal jednoczesne. Nabieramy wysokości i dostrzegamy, że nasz plac jest zaledwie jednym z kilkunastu takich, a na każdym z nich jest co najmniej kilka balonów szykuje się do startu.









Jest jeszcze szarawo ale powoli się rozwidnia.Już wiem z której strony będzie wschodzić słońce. A nasz pilot właśnie tam nas kieruje. To jest jak medytacja, kompletne wyciszenie, przerywane tylko co jakiś czas gromkim odgłosem palników podgrzewających powietrze. Jest bajecznie, balony są wszędzie: nad nami, pod nami, obok, dokoła i wciąż widać jak startują kolejne. W pewnym momencie zacząłem je liczyć, doliczyłem do 70!!! Niesamowity widok!!!



Nagle widzę jak horyzont zaczyna się rozpalać ale zaraz znowu gaśnie bo pilot obniżył wysokość. Po chwili czerwona tarcza znowu się wychyla a my wzbijamy się coraz wyżej. To jeden z najpiękniejszych wschodów słońca jakie przyszło mi oglądać. Ognista kula wschodzi niemal muskając widoczny z daleka, potężny wulkaniczny masyw Erciyes Dagi. Pola i skały pod nami rozpalają się intensywną żółcią. Ktoś z pasażerów pyta pilota jak wysoko jesteśmy - 800 metrów!! Widać dosłownie wszystko, cała Kapadocja jakby narysowana na kartce. Charakterystyczne skały, wzgórza po których jeździliśmy poprzedniego dnia, pola poprzecinane wstęgami dróg.































Mijamy skalny masyw i nagle, jak z ukrycia wychylają się zza niego kolejne balony, jeden, dwa, pięć, dziesięć i kolejne. Pod nami zaczynają nerwowo kręcić się samochody z przyczepami, polując na miejsce, w którym wyląduje balon. Już widzę, ku któremu zmierza nasz pilot. Opadamy łagodnie coraz niżej i niżej by wreszcie prawie bardzo delikatnie wylądować wprost na przyczepie. To już koniec. To było marzenie Ernesta, które pielęgnował od 10 lat, kiedy to przejeżdżał przez Kapadocję. W czasie naszej, krótkiej jeszcze podróży zaszczepił je również mi. Także obaj spełniliśmy marzenie





Po wyjściu z kosza okazuje się, że to jeszcze nie koniec. Załoga wystawia stolik, na którym po chwili lądują kieliszki i szampan. Honory czyni oczywiście pilot. Wznosimy toast za jego zdrowi i piękny lot. Na koniec dostajemy jeszcze dyplomy.







Ładujemy się do busa i przed ósmą jesteśmy przy naszych motocyklach. Plan na dzisiaj, dotrzeć w pobliże jeziora Van. Niedługo po ruszeniu, niebo za nami zaczyna ciemnieć. Po kilkudziesięciu kilometrach spadają pierwsze krople. Na szczęście jesteśmy szybsi niż deszczowe chmury. Droga jak magnes wiedzie w kierunku potężnego masywu Erciyes Dagi. Towarzyszy nam on przez dobre kilka godzin jazdy. Trafiamy na drogę szybkiego ruchu. Ernest jedzie przodem, w zasadzie to spory kawałek przede mną, tak, że w pewnym momencie tracę go z oczu. No i na jednym z węzłów cisnę do przodu a po prawej na zjeździe widzę Ernesta mg: Niestety to dwu pasmowa droga rozdzielona barierkami więc zawrócić nie ma jak. Szczęśliwie obaj mamy nawigacje i ustalony punkt docelowy. Zjeżdżam na właściwą drogę dopiero po kilkunastu kilometrach. Cofam się jeszcze trochę, zęby sprawdzić czy Ernest gdzieś tam nie czeka - nie czeka. Ruszam więc raźnie przed siebie. Za miastem Kayseri droga łagodnie lecz nieustannie pięła się w górę. Przez wiele kilometrów przecinała potężny płaskowyż na wysokości od 1500 do 1900 m. Krajobraz przytłaczał ogromem przestrzeni a ciemne chmury pogłębiały atmosferę rodem z posępnego filmu. W mieście Gurun w przydrożnej knajpie trafiam na Ernesta. Jest więc przerwa na śniadanie i na skorzystanie z internetu. I jak się okazuje ta właśnie przerwa powoduje drastyczną zmianę naszych planów a co za tym idzie kierunku jazdy. Kiedy sprawdzam maila okazuje się, że sympatyczny gość z agencji Key2Persia jakimś cudem (że mu się chciało, swoje już był zrobił) załatwił przesłanie kodu referencyjnego (niezbędnego do uzyskania wizy irańskiej) do konsulatu w Trabzonie ) A w zasadzie od wyjazdu uważaliśmy, że Iran jest dla nas spalony. Za późno ruszyliśmy temat i nie było szansy na załatwienie przed wyjazdem wizy w Polsce. Minuta wahania i decydujemy - Iran!! Jeszcze tylko krótka telefoniczna rozmowa z konsulem i ruszamy. Mamy tam być jutro na 9. Tylko, że jest już zaawansowane popołudnie a do pokonania blisko 600 kilometrów. Za Gurun droga zrobiła się jeszcze bardziej widowiskowa, piękne potężne góry towarzyszyły nam niemal nieustannie. Już po zmroku zjeżdżamy z drogi na pole, rozbijamy się kilkadziesiąt metrów od asfaltu. Pech chciał, że pole było pełne skoszonej, suchej trawy, a do tego niedawno przeszła po nim potężna nawałnica. Tylko, że idąc spać jeszcze nie wiedzieliśmy, że to będzie duży problem. Plan? Wstać o 3 i ruszać na północ, żeby zdążyć na 9.





Tak, też się dzieje, choć kompletnie się nie chce. Pakujemy dobytek. Mój motocykl już się grzeje, kiedy Ernest kończy pakowanie swoich gratów ruszam. Niestety ledwie kilka metrów. Trampek grzęźnie w błocie, próbuje ruszać powoli, małymi kroczkami byle do asfaltu, niestety potężnie obładowany motocykle kompletnie nie zamierza się przemieszczać. Nie pomaga pchanie ani nic. W którymś momencie Ernest zauważa, że przednie koła w ogóle się nie obraca. Schodzę z Trampka (stoi bez stopki jak wbity w beton) i przy świetle czołówki zaglądamy do koła. To co znajdujemy pomiędzy oponą a błotnikiem to jakaś masakra. Nie ma wyjścia, trzeba odkręcić błotnik bo inaczej nie pójdzie. Wszystkie bagaże z powrotem na glebę. Razem z błotnikiem ściągam dobrych kilka kilogramów błota i słomy. Odciążony Trampek bez wspomagacza hamulca przedniego powoli wytacza się z pola. Konstruktorzy Yamahay zdecydowanie lepiej rozwiązali ten patent. Jesteśmy na asfalcie. Jeszcze tylko trzeba przenieść wszystkie klamoty. Każdy jeden but waży kilka dodatkowych kilogramów, podobnie jak opony. Możemy ruszać. Jest 6!!!! :mouthshut: Pokonaliśmy kilkadziesiąt metrów w około dwie godziny. Już wiemy, że nie mamy szansy być na 9 w konsulacie.
Zmieniam nastawienie, kompletnie się odprężam, postanawiam cieszyć się jazdą. Każdy kilometr, każdy zakręt wywołuje uśmiech na twarzy. Ernest gdzieś tam pomknął przodem, kiedy ja w międzyczasie musiałem zjechać na stację ale nie po to by się tankować tylko przespać. Wiem, że potrafię zasnąć na motocyklu, a już im powieki opadały. Półgodzinki i jestem gotów do drogi. I jadę z tym bananem na ryju, bo droga jest niesamowicie piękna, kręta, pośród fantastycznych gór, raz suchych i szarych niczym popiół innym razem mieniących się kolorami jesieni. Nawet nie martwię się tym, że zaraz skończy mi się paliwo a stacji jakoś nie widać. Na szczęście jednak się nie skończyło.





Gdzieś tam na drodze spotykam tureckiego motocyklistę. Pomyka sobie dzielnie mała Tenerką. Niestety nie mówi po angielsku więc wymieniamy uściski dłoni, uśmiechy, robimy fotę i ograniczamy rozmowę do
- Motor good?
- Yes, good!.





Na jakieś 60 kilometrów przed Trabzonem zrobiło się zdecydowanie gorzej. Temperatura mocno wzrasta a droga zamienia się w plac budowy. Tempo spada drastycznie. Wreszcie już o słusznej godzinie docieramy pod konsulat. Niestety, konsula nie ma. Mamy przyjść jutro :/
__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/

Ostatnio edytowane przez bathory : 19.01.2014 o 20:59
bathory jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem