Czas kończyć powoli, odcinek przedostatni:
Dzień 14, 19 luty
Kolejna noc na plaży za nami, już ostatnia niestety…
Wczoraj dostałam smsa od Dany, że właśnie po raz n-ty zmieniła plany i chce jeszcze się z nami zobaczyć. Byliśmy 2 dni poza zasięgiem, więc nie mamy pojęcia, gdzie chwilowo Dana jest i umawiamy się w Valparaíso, gdzie mamy zarezerwowany hostel. To znaczy łudzimy się, że jeszcze mamy, bo najpierw Krzychu zmienił trójkę na dwójkę, a potem Dana znów na większy…
Poranek na plaży:
Pakując się, wkurzamy się, że kolejny dzień zapomnieliśmy wyrzucić w mieście śmieci. W Chile nie wynaleziono jeszcze niczego podobnego do przydrożnych kubłów na śmieci. I wozimy ze sobą coraz ładniej pachnące resztki z ostatnich 5ciu dni. I nie wspomnę lepiej ile pustych butelek po białym wytrawnym. Jakoś nie możemy się przemóc, żeby zrobić to co Chilijczycy: zostawić śmieci zapakowane w reklamówkę. Na ich obronę można tylko powiedzieć , że od czasu do czasu przyjeżdża ekipa, która te reklamówki zbiera. Ale i tak zaśmiecone plaże nie są rzadkością…
Ostatni rzut oka na kaktusy plażowe:
I jedziemy.
Najpierw boczną dróżką do Huasco, gdzie podobno jest ładny deptak nad morzem. A na deptaku... niemożliwe... a jednak... kosze na śmieci!!! Opchnęliśmy w nich chyba z pięć reklamówek
Deptak, jak deptak, ale jest port rybacki:
do którego właśnie wracają rybacy:
dookoła jest mnóstwo dobrze zakamuflowanych pelikanów:
Połów nie należy do obfitych i jest upłynniany od razu w porcie:
na życzenie klienta filetowanie:
PG
Resztki lądują w wodzie, zabijają się o nie pelikany. Do czasu aż nadpływają dwie foki i pelikany robią szybki odwrót na z góry upatrzone pozycje:
Wyjeżdżamy z Huasco, przed nami jakieś 600 km, ostatni kawałek Panamericany.
Zatrzymujemy się w południe w Los Hornos (czyli po naszemu – Piece) – mieścinka nad oceanem z góry wygląda ładnie, a nam się marzy rybka na obiad.
Połowa z tych kolorowych chałup to knajpy:
Zamawiamy po rybce na zasadzie „ta z nazwa brzmi ładnie”. Ryby są tu podawane z ogromnym talerzem przeróżnych warzyw i bardzo mi to pasuje. Dla koneserów są też frytki i inne takie… Standardem jest też zamawianie na stolik ogromnej, najlepiej 2,5 l, różowo- lub pomarańczowoneonowej fanty. Już chyba wiemy, skąd te „oponki” u Chilijek
W knajpie, jak to na kraj latynoski przystało, czekamy. Na kelnerkę, na rybę, na rachunek… Oj, czasem to czekanie nie jest na europejskie nerwy…
Krzychu czeka:
Port w Los Hornos:
Plaża w Los Hornos:
Najedzeni leżymy chwilę na plaży i czas ruszać do Valparaíso. Valparaíso leży na wysokości Santiago, ale nad Pacyfikiem. Uchodzi za jedno z ładniejszych miejsc w Chile, położone na kilkunastu wzgórzach, kręte wąskie uliczki itp. Zachęceni opisem w Lonely Planet i przyrównaniem do Lizbony (którą ja byłam zachwycona) chcemy spędzić tam ostatni dzień, mamy zarezerwowane 2 noclegi w centrum.
Przychodzi sms od Dany, że jest już w hostelu, zajęła łóżka i poszła na miasto z jakimś Hiszpanem. Cała Dana
Po drodze jeszcze zdjęcie „popieprzonego drzewa”, których w Chile środkowym pełno.
To czerwone to łuski, a w środku ziarenka pieprzu.
Już po ciemku dobijamy do Valparaíso. Gdyby nie dokładne informacje z hostelu, w życiu byśmy go nie znaleźli. Mały problem: do drzwi hostelu prowadzi chyba ze sto stopni stromych schodów. Walizek nie wciągniemy, a nie bardzo nam się widzi pozostawienie Nomady z bagażami na wierzchu. Właścicielka hostelu zaleca zaparkowanie w parkingu wielopoziomowym kilkaset metrów dalej.
Millenium Hostel – ghrrrr… Na koniec trafił się nam najbardziej syfiasty nocleg. W zasadzie oprócz pościeli wszystko było mniej lub bardziej brudne… A łazienka przeszła już sama siebie… Udając, że nie widzę miliona włosów pod czymś plastikowym, na czym stoję biorę prysznic (pierwszy od ładnych kilku dni) i idziemy odreagować na miasto.
W pierwszej z brzegu knajpie wpadamy na Danę oraz Hiszpana. Jak się okazuje, jest to jedna z trzech knajp, jakie po 23. funkcjonują w Valparaíso.
Miasto o północy wygląda mniej więcej tak:
Jesteśmy lekko zdegustowani. Taka atrakcja miała być i co? Do hostelu wracać się nie chce, knajp w zasadzie brak, plaży nie ma (jest ogromny port). Lądujemy w końcu w jakimś barze na piwie i ćwiczymy rozmówki hiszpańsko – angielskie z Barcelończykiem...