Dzień 10 (Odessa, Izmail)
Spanie po krzaczorach ma tę zaletę, że słońce nie budzi nas o świcie. Po śniadaniu zwijamy bambetle i wyciągamy maszyny z krzaków. Wracamy na główną szosę (E58) prowadzącą do
Odessy. Bez przeszkód docieramy do centrum, nawigacja i mapa tym razem współpracują ze sobą idealnie. O ile przedmieścia Odessy są nieciekawe jak większość dotychczasowych miast, o tyle
stara zabudowa w centrum robi kolosalne wrażenie. Układ ulic i architektura budynków to nic innego jak kopia innych europejskich miast. Bardzo klimatyczne miejsce: deptak, bulwar nadmorski, hotele, budynek starej giełdy - generalnie na zwiedzanie warto by poświęcić parę dni - my mamy parę godzin. Kręcimy się kilka godzin po centrum (szczęśliwie udało się nam zostawić kurtki i kaski u pobliskiego dealera Hondy), trzaskamy ze 3 pierdyliardy fotek, wciągamy jakieś orientalne papu na ulicy i ociągając się ruszamy dalej. W myślach dopisuję Odessą jako kolejne miejsce do którego muszę bezwzględnie wrócić.
Droga do Izmail przebiega sprawnie, staramy się jechać bocznymi drogami bliżej morza kierując się na Bilhorod i Tatarbunary. Jak co dnia, ścigamy się z zachodem słońca. Pod wieczór udaje się nam dotrzeć do Izmailu, który mimo egzotycznej nazwy wita nas jak najbardziej cywilizowanym supermarketem wielkości Tesco. Głodni znowu kupujemy furę żarcia oraz środki nawilżające do stosowania wewnętrznego. Ponieważ za miastem biegnie już granica z Rumunią to szansa na nocleg jest tam raczej słaba. Wracamy do linii kolejowej przed miastem, wzdłuż której rośnie spory las. Penetrujemy go w poszukiwaniu miejscówki pod namiot. Pierwsze miejsce jest niezłe, ale Luki nie daje za wygraną i po kwadransie znajduje wypasioną miejscówkę. Znowu lądujemy na łączce wśród krzaczorów z dala od cywilizacji. Wieczorny rytuał jest prosty: Luki gotuje zajebiste danie, ja walczę z korkociągiem a na końcu zmywam gary - porządek musi być
cdn.