Dzień 9 (Arabacka Striełka, Heniczesk, Cherson, Mikołajów)
Rano budzi nas łomot wiatru, który usiłuje zamienić namiot w latawiec. Morze szaleje i skutecznie wybija nam pomysł porannego pływania. Chowamy się w jakimś zagłębieniu, gdzie udaje się nam odpalić kuchenkę i zrobić poranną kawę. Kanapka z piaskiem, kawa z owadami. Chmury na niebie nie wróżą dziś opalania, szykujemy się raczej na boski prysznic. Zwijamy manele i ruszamy w drogę.
Do osady Solnyje prowadzi porządna szutrówka, potem zamienia się dobrą gruntówkę. Z każdym kilometrem droga pogarsza się, miejscami omijamy spore kałuże ale nadal jedzie się całkiem komfortowo. Spotykamy jadącego z przeciwka bajkera z Moskwy na XTZ 750. Wita się z nami niemal na niedźwiadka, gadamy chwilę, bardziej na migi niż w jakimś narzeczu. Bajker upewniwszy się, że mamy paliwo i wodę grzecznie się z nami żegna. Fajnie. Droga stopniowo zamienia się w blachę falistą. Luki obuty w kostki i mając większe doświadczenie ucieka Afryką do przodu, ja walczę od bandy do bandy i nie przekraczam 60/70 km/h. Rozglądam się na boki, ale widoki wcale nie są jakieś powalające. Jedzie się po prostu wśród łąk, czasami tylko mając widok na morze. Po ok 80 km docieramy do lepszej drogi, pojawiają się jakieś zabudowania (osada Strilkove) i lepsza drogę. Znajdujemy dobry dojazd do plaży i ku uciesze wędkarzy, idziemy popływać. Pogoda na chwilę się poprawia, ale wielkie granatowe chmury idą na nas z południa. Nie ma co, trzeba zwiewać. Podsumowując Arabacką striełkę: droga długa, nudna i kiepska a widoki takie sobie. Można sobie bez żalu odpuścić.
Mijamy Heniczesk i dragą P47 jedziemy w kierunku Nowej Kahovki. Ruch na drodze stopniowo coraz większy, a po wjeździe na trasę M14 robi się jeszcze gęściej. Gdzieś na trasie zatrzymujemy się by zjeść czeburieki, którymi opychamy się do oporu. Droga jest nuda a dłuższe przeloty po asfalcie to nuda do potęgi. Mijamy Cherson i bez zatrzymania jedziemy do Mikołajewa. W jakimś supermarkecie kupujemy pół tony żarcia, które upychamy po kufrach. Opuszczamy Mikołajów w świetle zachodzącego słońca, nerwowo wypatrując miejsca na biwak.
Pierwsze potencjalne miejsce wypada nad brzegiem rzeki, gdzie witają nas komary zaś w koło stoi miliard chałup. Zawracamy i ruszamy w kierunku pól uprawnych, które są rozdzielone akacjowymi zagajnikami. Po krótkim rekonesansie znajdujemy fajne krzaczory, na tyle daleko od drogi że gwarantują ciszę i spanie do rana. Zagajnik jest tak suchy, że większość gałęzi łamie się nam w rękach. Wprowadzamy motki parę metrów w głąb i przygotowujemy mały placyk pod namiot. Wszędzie szeleści sucha trawa. W myślach testuję warianty ewakuacji na wypadek pożaru, bo jedna zapałka wystarczy by puścić z dymem kilkaset metrów zagajnika. Cholernie ostrożnie zabieramy się za odpalenie kuchenki, Luki zamienia się w kucharza, ja walczę z korkociągiem i obiecuję sobie, że nie tknę wina dopóki kuchenka będzie działać.
W trakcie kolacji mamy nietypowych gości: wraz z zapadnięciem zmroku w suchej trawie zaczynają harcować jakieś stworzenia. Biegają i szeleszczą wszędzie. Łapiemy za czołówki i ganiamy je na czworakach, chcąc sprawdzić czy mamy się ich bać czy możemy je olać. W końcu łapiemy snopem światła jednego osobnika - przerażony gryzoń wielkości myszy, lekko wytrzeszczonym oczami daje nam do zrozumienia, że ze strachu właśnie narobił pod siebie. Wizja gigantyczny szczurów ludożerców, lubujących się w kiełbaskach z ludziny i drinkach z benzyny rozmywa się. Wracamy do robienia kolacji, popijanej massandryjskim winem, które w jakiś magiczny sposób odłącza ośrodek słuchu. Myszy ? Jakie myszy
cdn.