Dzień 7 (Bakczysaraj, Jałta, Ałuszta)
Rano startujemy w kierunku
Bakczysaraju, początkowo jadąc szutrami wzdłuż wybrzeża, stopniowo jednak nieubłaganie oddalając się od niego. Szkoda, bo widoki są wspaniałe. Mijamy kolejne osady, większość z nich w rzeczywistości to kilka domów, zrujnowane budynki gospodarcze i ogólny pierdzielnik wokół. Wszędzie wysokie trawy falujące na wietrze i zero drzew. Stopniowo teren staje się bardziej pofalowany, by w okolicach Bakczysaraju zamienić się w regularne góry. Nie wjeżdżamy do miasta (szkoda, bo jest tam ciekawy pałac - kolejny dopisany do listy do "zobaczenia na potem") tylko szukamy drogi do skalnych miast. Wybieramy wjazd od południa, od strony rezerwatu geologicznego.
Sam rezerwat geologiczny ciągnie się po lewej stronie asfaltowej drogi, po prawej rozciąga się dolinka rzeczki o nazwie Kacza. Walczę ze sobą nie fotografować każdej skały, bo każdy zakręt drogi to nowy widok. Uparcie szukamy drogi dojazdowej do skalnych miast. W końcu ją znajdujemy, ale jest dosyć paskudna. Jest upalnie, pot leje się po dupskach a my walczymy na ścieżce wrzeźbionej przez deszcze o centymetry przyczepności. Kilka razy kończy się to glebą. Kufry to wspaniały wynalazek na drodze, ale w takim terenie to generator klientów dla ortopedów. Tego dnia kufry kilka razy chciały zmielić mi stopy, widok Lukiego wyposażonego w GiantLoopa dał mi do myślenia - może jednak to nie jest takie głupie ? Wymęczeni walką i upałem odpuszczamy zwiedzanie skalnych miast (kolejny krzyżyk na liście "na potem
).
Wybieramy trasę na Jałtę, decydujemy się jechać drogą T0117, która wije się na mapie jak sparaliżowany wąż. W rzeczywistości widoki są bardzo ograniczone, bo cała trasa jest mocno zadrzewiona. Zakręty są ciasne, słabo wyprofilowane i tak gęste, że nie bardzo jest sens się rozpędzać. Kilka razy kierowcy z przeciwka podnoszą nam ciśnienie, ale w końcu docieramy w okolice przełęczy (ok 1300 mnpm). Widok na Jałtę i Ałusztę - niezły landszafcik.
Na przełęczy próbuje się nam - trochę na siłę - dosiąść autostopowicz. Obdartus w baraniej skórze, od którego pośmiarduje nie koniecznie najnowszą kolekcją Diora. Słońce powoli zdycha, więc poganiani tym smrodkiem, szybko odpalamy zjazd w dół.
Zmieniamy nieco taktykę zjazdu, siadamy bezpiecznie na ogonie jakiegoś auta i używamy go jako osłony przed tymi jadącymi z dołu. W 2/3 zjazdu spotykamy ekipę bajkerów z Polski - a jakże - na AT . Stoją przy policyjnej budzie, więc zatrzymujemy się sprawdzić co się stało. Dziewczyna jadąca z nimi na GS spotkała się na zakręcie z samochodem, który był łaskaw ściąć zakręt. Nie wygląda to zbyt wesoło. Koleżanka w szpitalu, GS z pogiętymi lagami na poboczu a kufry w proszku. Ekipa przez 3 dni musi zostać w Jałcie do dyspozycji policji. (BTW: Jeśli ktoś z tej ekipy jest z forum, proszę dajcie znać jak to się skończyło). Żegnamy się trzymając kciuki za zdrowie koleżanki i ruszamy w dół. Prędkości mamy jakieś takie skuterowe, ręka sama ciągnie za klamkę.
Docieramy do obwodnicy Jałty (dwupasmowa droga H19). Jest późno, zapada zmrok a w koło pełno cywilizacji. Nie mamy ochotę na wjazd do samej Jałty, dziś i tak nic nie pozwiedzamy. Szukamy jakiegoś kempingu i tak szukając docieramy po zmroku do Ałuszty. Tłumy ludzi, samochodów, muzyki - a my głodni szukamy jakiegoś skrawka kempingu. W sklepie kupujemy papu na kolację i coś z kolekcji tutejszych win. Kluczymy uliczkami Ałuszty, kierując się mniej więcej w stronę mitycznego kempingu na południu.
Kręcimy się tak z półgodziny, w końcu zatrzymujemy się przed jakąś stalową bramą - dalej drogi nie ma. Luki idzie pogadać ze strażnikiem na bramie. Zanim Luki wrócił, elektryka w KLR weszła w tryb mrocznego jeźdźca: koniec prądu, koniec świateł, koniec jazdy. Za 50 hrywien brama się otwiera, odpalam bydlaka na pych bo na szczęście jest z górki. Jadę za Lukim, choć nie wiem gdzie jadę, bo oświetlenie faluje w rytm obrotów. Zjeżdżamy spiralną pochylnią w czymś na kształt atomowego silosa. Mijamy jakieś betonowe instalacje, falochron i keję - akurat w rozmiarze do zaparkowania łodzi atomowej. Na końcu drogi wita nas mały betonowy placyk. Z czołówkami na głowach szybko go penetrujemy, niestety obesrany jest dosyć skrupulatnie.
Dalej wzdłuż kamienistej plaży biegnie tylko gruntowa droga. Po prawej wznosi się stroma skarpa z kępkami drzew. Luki jedzie spenetrować ścieżkę, ja zostaję przy KLR podtrzymać elektrykę przy życiu. Jedyne co mnie martwi, to regularne syczenie wokoło. Luki nie wraca, a to nie w jego stylu. Gaszę KLR, latarka w dłoń, odważna mina i ruszam na poszukiwania. Syczenie narasta, idę a ścieżka zwęża się do rozpiętości ramion karła kulturysty. Na jej końcu widzę szamoczącego się Lukiego. Walczy ze smokiem wawelskim czy co ? Luki szamocze się z Afryką starając się zawrócić na tej ścieżce. Z przodu stroma skarpa, z tyłu skalne odłamki wielkości telewizora na promocji w media markcie. Organizuje mały głaz i rozpoczynamy zabawę techniczną. Luki atakuje przednim kołem skarpę, cofając się nieco skręca, ja w ostatniej chwili wrzucam pod tylne koło głaz. Jedyne o czym myślę, to uniknięcie kontaktu łbem z bagażnikiem Wasilczuka, bo wiem że to twarde bydle jest. Po 5-6 manewrze udaje się nam obrócić Afrykę, niestety ostatni manewr kończymy spektakularną glebą na prawą burtę. Plastiki dostają nowy wzorek chociaż gmole zbierają większość energii. Najbardziej dostaje kask, który majtnął się pod Afrykę. Lekko spłaszczony bardziej pasuje na jakiś kaczy dziób niż Lukiego...
Wracamy nieco ścieżką, znajdujemy jej najszersze miejsce i rozkładamy namiot. Jesteśmy wykończeni, ale powoli zabieramy się za organizowanie kolacji. Luki ma ukryty talent kucharski, z każdym dniem organizuje coraz lepsze żarcie. Leżymy na matach, jemy coś pysznego i pochłaniamy wino, nawet te cholerne syczenie przestaje nam przeszkadzać.
cdn.