Wątek: Stany, stany...
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07.03.2010, 13:33   #285
sambor1965
 
sambor1965's Avatar


Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: Warszawa
Posty: 3,667
Motocykl: RD04
Galeria: Zdjęcia
sambor1965 jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 3 tygodni 2 dni 3 godz 34 min 29 s
Domyślnie

Ranek zaczęlismy bardzo bojowo. Tuż po świcie wstaliśmy i zaatakowaliśmy rzekę. Niby ją wcześniej przeszliśmy, ale... Kamieni jest tak dużo, że pół metra w prawo czy w lewo robi dużą różnicę. Prąd jest bardzo mocny i spycha motocykl z zamierzonej drogi. Niby wcześniej wiedzieliśmy, że nie należy przecinać rzeki pod kątem prostym, ale...




No i zjechałem kawałek za bardzo. Motocykl zanurkował i całe koło zanurzyło się pod wodę. Gaz i tylne koło się zakopało, poruszałem całym motocyklem na prawo i lewo i znowu próbowałem wyjechać. Coś zazgrzytało i już wiedziałem, że mam duuży problem. Silnik wyłączyłem natychmiast, ale ten zgrzyt nie wróżył niczego dobrego. Trudno było namówić Iziego i Mira żeby weszli do tej wody i pomóc wyciągnąć wieprzka. Na środku rzeki oceniliśmy straty: łańcuch spadł z tylnej zębatki, zdjęliśmy osłonę przedniej i wokół przedniej łańcuch się nieco sklarował. Osłona była potrzaskana, w dodatku oberwała pompa wody i bardzo niewiele dzieliło mnie od tego by zakończyć afgańska przygodę w tej rzeczce.





Trochę to trwało, ale w końcu się wykaraskaliśmy w z tych opałów. To była nauczka, by nie szarżować w wodzie. Kamienie w rzece były wyokrąglone przez przepływającą wodę, ale niektóre z nich były zbyt duże jak na nasze 21 calowe afrykańskie koła. Khandud minęliśmy po pół godzinie. Ledwie zwalniając. Jakieś sklepiki były otwarte wzdłuż drogi i ludzie patrzący na nas mieli śmieszne miny. Przejeżdżający peleton z Tour de France nie zrobiłby na nich chyba większego wrażenia. Z Khandudu droga wiodła niżej, wzdłuż Piandżu.



Minęliśmy budowę nowej strażnicy wojskowej i po 15 kilometrach dojechaliśmy do prawdziwej rzeki. Też nie wyglądała groźnie. Ale była. Właściwie składała się z kilkunastu strumieni.



Nurt jednak był bardzo szybki; temperatury wody nie znamy, ale wiemy że to co płynęło w rzece jeszcze wczoraj było lodowcem. Brodziliśmy z Mirem szukając dogodnej trasy, a Izi zawrócił próbując poszukać bardziej dogodnego miejsca w okolicach wznoszonego kilkaset metrów wyżej mostu.



Naprzeciwko niego zatrzymał się Ford Ranger i zeskoczyli z niego uzbrojeni w kałasznikowy faceci. Na szczęście umundurowani, więc raczej jest bezpiecznie. Każą nam jechać z powrotem, podobno ominęliśmy jakiś posterunek i wysłano ich w pościg za nami. Prawie 20 kilometrów w plecy. Razy dwa to będzie cztery dychy. Nie wystarczy nam paliwa na powrót. W Khandudzie zaczyna być nerwowo, prowadzą nas do szlabanu i coś krzyczą.



Faktycznie przejeżdżaliśmy tędy, ale wówczas był podniesiony. Nikt nie rozmawia w żadnym ze znanych nam języków, na posterunku policji stajemy przed czymś w rodzaju rady starszych. Bardzo na nas krzyczą, zabierają paszporty, nasze odręcznie wypisane pozwolenia, i wciąż nas o coś pytają w farsi, w pasztu, w wakhani... Spokojnie odpowiadamy po angielsku, polsku, słowacku, niemiecku. W końcu z pewną nieśmiałością również po rosyjsku... Wstaje w końcu jeden z nich, chyba najmłodszy i zaczyna coś mówić do reszty. Zapada cisza i po chwili jesteśmy wolni. Tajemniczy wybawiciel zaprasza nas do siebie na herbatę. Mówi nieźle po rosyjsku, jest oficerem tajnej policji przysłanym tu na czas zbliżających się wyborów. Po kwadransie jesteśmy przyjaciółmi i mamy zaproszenie do Fayzabadu...

Forsujemy rzekę ostrożnie, by nie zrobić sobie krzywdy.





Dalej jest dość łatwo. Mniej wiosek więc i mniej tych pieprzonych przepustów. Wciąż patrzę w lewo próbując rozpoznać jakieś znajome punkty tadżyckiego brzegu. Czy to już Langar? Czy to schodzi droga z Khargushu? Zaczyna się trochę piaszczyście, ale nie sprawia nam to kłopotu.



Pojawiają się jakieś parterowe domki. To Quala-e-Panja, Mira GPS w zestawieniu z sowiecką mapą to dość wybuchowa mieszanka, ale o dziwo wszystko gra. Kolejny posterunek, ostatni już przed Sarhadem. Wszystko wygląda arcyspokojnie, jest piękna pogoda, słoneczko, szlaban opuszczony, zatrzymujemy się. Wartownik stojący w cieniu ma w sobie duży spokój widać że o Talibach nie słyszał nawet na szkoleniu pograniczników. Dokumenty, papierosek, siadamy, lenistwo.
Herbatka? Czemu nie, chętnie - trochę na migi, ale się dogadujemy. Obieg dokumentów nie jest dla nas zrozumiały: wyjeżdżając z Iszkaszim dostaliśmy kilka papierków, których nie byliśmy w stanie rozczytać. Nie wiem w jakim języku były napisane, na pewno jednak alfabetem niczego nam nie przypominającym. Na kolejnych postach dawaliśmy te wszystkie dokumenty, strażnik wybierał jeden z nich i albo go zatrzymywał, albo sporządzał następny, który przydawał się gdzie indziej.
Tuż za Quala skręcamy w prawo przytulając się do Hindukuszu, po wielu dniach odrywamy się wreszcie od Piandżu i podążamy wzdłuż wpadającej do niej rzeki Wakhan.









Zbocza doliny są o wiele bardziej strome od tych, którym towarzyszy Piandż. Dlatego droga coraz częściej prowadzi skalnymi półkami wysoko ponad rzeką. W tych wąskich miejscach mętny Wakhan kłębi się rozbijając swe wody o olbrzymie głazy. Kilkaset metrów dalej rozlewa się szeroko po dolinie i jakby ktoś bardzo szukał guza (vide Puszek) to mógłby rozważyć przeprawę wprost przez rzekę.



Natrafiamy na most i przejeżdżamy na drugą stronę. Teraz jedziemy wzdłuż Wielkiego Pamiru obserwując Słońce przesuwające się nad Hindukuszem. Po drugiej stronie też jest droga i zaczynamy mieć wątpliwości czy jedziemy po
właściwej stronie rzeki. Mapa niewiele mówi, ścieżki widnieją po obu stronach Wakhanu.




Mijamy Kret z pięknym widokiem na śnieżną piramidę Baba Tungi (6513 m). Zjeżdżamy na dno doliny, droga wciąż nie należy do trudnych, ale dojeżdżamy do ogromnego rozlewiska i nasza polna droga niknie w wodzie. Wygląda to na megawielką 200 metrową kałużę. Widać, że płytko nie jest, ale nie mam ochoty wchodzić do niej po to żeby się przekonać o tym, że owszem da się przejechać i znowu nalać sobie do butów wody. (Tu dodam, że pomysł by wziąć na ten wyjazd Virungi był głupi. Buty owszem nie puszczały wody, ale jak się wlała górą to zostawała na długo, bardziej praktyczne były jednak zwykłe skorupy). Nieśmiało wjeżdżam więc do wody robiąc tzw. "rozwiedkę bajom" czyli rozpoznanie walką. To taktyka szeroko stosowana przez wojska radzieckie w II wojnie światowej. Bardzo skuteczna, ale prowadząca również do dużych strat własnych. Uff, tym razem się udało.





Nie jesteśmy przesadnie zmęczeni, bo zatrzymujemy się często. Przyroda nie pozwala jechać bez przerwy: kamera i aparaty są cały czas w ruchu. Wciąż coś pstrykamy, kręcimy, podziwiamy. Zaczyna zmierzchać - do celu GPS pokazuje jeszcze 20 kilometrów - damy radę. Kolejna rzeka wysysa z nas ostatnie siły, znowu labirynt głazów, strumieni i przejazdów.





Humor nas nie opuszcza, ale zaczynamy już powoli szczękać zębami. Nic nie jedliśmy od rana i to też nam sił nie dodaje. Gdy myślimy, że to już Sarhad pojawia się kolejna rzeka z kilkoma korytami. Trochę się już poduczyliśmy techniki i w obliczu zbliżającej się nocki i perspektywy spania w krzakach zaczynamy stosować tę, która przynosi najlepsze efekty: w pizdę i na gaz. Co cię nie zabije to Cie wzmocni.







Dojeżdżamy do Sarhadu ciemną nocą. Nie jesteśmy w stanie nic znaleźć, trzymamy włączone silniki i czekamy aż nas znajdą. Takoż i znajdują, biegną z latareczkami i ciągną do jakiejś Meszchany. Parkujemy motocykle na podwórku i szczęśliwi walimy się na posłanie. Zasypiamy natychmiast.

Ostatnio edytowane przez sambor1965 : 07.03.2010 o 14:01
sambor1965 jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem